Wojciecha Cejrowskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Gdy w roku
1994 w TVP zaczęły się pojawiać pierwsze odcinki jego programu
„WC kwadrans”, natychmiast stał się postacią głośno
komentowaną i w tej dyskusji nie było obojętnych. Jedni byli nim
zachwyceni, innych oburzały jego poglądy i zachowanie. Program
zniknął z anteny wraz z odejściem z telewizji ekipy tzw. ekipy
pampersów i odtąd Cejrowski na ekranie ukazywał się już tylko na
tle budynków sądowych, bo skarżono jego i on skarżył innych.
Prawdziwy come back nastąpił jednak kilka lat później, gdy
telewizja rozpoczęła emisję jego podróżniczych filmów z cyklu
„Boso przez świat”. Seria natychmiast zdobyła niezwykłą
popularność i nawet jego dotychczasowi przeciwnicy musieli
przyznać, że potrafił znaleźć nową, świeżą i odkrywczą
formulę dla tego rodzaju programu.
Też go polubiłem, był wyjątkowy. Powodów było wiele, ale
najważniejszym był ten, że Cejrowski nie tylko pokazywał odległe
zakątki globu, ale też ukazywał je widziane własnymi oczami.
Potrafił w nawet znanych i już dobrze spenetrowanych miejscach
świata odkrywać niedostrzegany przez innych kontekst i w logicznie
przeprowadzonych wywodach uzasadniać kulturową tożsamość
spotkanych ludów i środowisk. Niejednokrotnie wykorzystywał je do
podkreślania słuszności głoszonych przez siebie poglądów. W
tych jest nieodmiennie bezkompromisowy.
Nie wiem, dlaczego nie czytałem wcześniej żadnej z jego książek
podróżniczych, choć mnie do nich zachęcano. Może dlatego, że
wyrosłem już przed laty z opowieści o Indianach czy afrykańskich
tubylcach, a poglądy Wojciecha Cejrowskiego znam na tyle dokładnie,
że nie musiałem czytać kolejnego ich uzasadnienia. Dodam, że znam
je i w znakomitej większości akceptuję, choć często raził mnie
sposób ich wyrażania. Dla mnie szacunek do adwersarza, nawet gdyby
raził głupotą i niekompetencją, jest równie ważny, jak
przekonanie o słuszności własnych sądów, a Wojciechowi
Cejrowskiemu nie zawsze udawało się dyscyplinować swoje
wypowiedzi. Jednak gdy ukazała się „Wyspa na prerii”, nie
mogłem się oprzeć, za bardzo zafascynowany jestem Ameryką
Północną, a Wojciech Cejrowski pisał o tej, której pomimo kilku
podróży do Ameryki, nie udało mi się poznać. Pisał w niej o
Arizonie, kowbojach, ranczu, dawnym Dzikim Zachodzie, o prawdziwym
sercu Ameryki; pisał o zwyczajach, które Amerykę ukształtowały.
Powiedzieć, że się nie rozczarowałem, to mało, byłem pod
wrażeniem. Cejrowski jest nie tylko doskonałym gawędziarzem, do
tego już się jego widzowie i czytelnicy zapewne przyzwyczaili.
Cejrowski dotknął samej istoty sukcesu tego kontynentu (pisząc
kontynent, mam na myśli Stany Zjednoczone i Kanadę, choć ta druga
dużo bardziej się zmieniła od czasów jej kolonizacji). Dawne
serce Ameryki bije już tylko na rozległych przestrzeniach między
rzeką Missisipi a Górami Skalistymi, nie na wschodnim i zachodnim
wybrzeżu gdzie rozsiadły się wielkie aglomeracje pełne
przybyszów, którzy, jak wielu Europejczyków uważają, że państwo
istnieje po to, by do nich dopłacać odbierając tym, którzy sami
sobie radzą. Na prerii rozciągającej sę na zachód od Missisipi
żyją ludzie, którzy nie chcą pomocy, chcą jedynie, by państwo
im nie przeszkadzało. Tam obietnica czy podanie ręki nadal znaczą
więcej, niż spisana na papierze umowa; tam sąsiedzi mieszkają
daleko, ale wiedzą dokładnie, kiedy powinni się o ciebie martwić
i kiedy przyjść ci z pomocą. To oni zapewniają wsparcie, nie
państwo, bo to oni wiedzą lepiej, czego akurat najbardziej
potrzebujesz. I tego samego oczekują od ciebie. Dlatego czują się
tam bezpieczni i naprawdę u siebie.
Mam ochotę zacytować kilka passusów z książki Cejrowskiego, ale
tego nie uczynię, bo będę powtarzał uzasadnienia poglądów,
które sam staram się zawsze głosić. Niemniej warto je przeczytać,
podobnie jak całą książkę, bo pełna jest i humorystycznych
anegdot i wiadomości z historii Ameryki; rzeczy niespotykanych w
Europie, a w Arizonie codziennych. Opowieść Cejrowskiego o
Arizonie, jest opowieścią o wolności, wzajemnym szacunku i
uczciwości, istniejącym na przekór wszystkiemu i wszystkim, a
zwłaszcza wysiłkom rządu federalnego, który swoją źle pojętą
troską niszczy je powoli ale, mam wrażenie, nieuchronnie. Dlatego
polecam tę lekturę wszystkim, którzy biorą sobie do serca hasło:
„Nie pytaj, co rząd mógłby zrobić dla ciebie, Zapytaj, czy
mógłby tego nie robić”. Kto wie, jak długo jeszcze takie
enklawy wolności jeszcze przetrwają?