czwartek, 30 października 2014

Wszystko za życie

 Co można powiedzieć o dwudziestodwuletnim chłopaku, który pochodził z zamożnej rodziny, ukończył z wyróżnianiem uniwersytet, a potem rozdał swoje oszczędności sięgające dwudziestu czterech tysięcy dolarów na cele charytatywne, podobnie jak inne osobiste rzeczy, spalił gotówkę, którą miał w portfelu, porzucił swój samochód zostawiając w nim kartkę, że może go zabrać każdy, kto go znajdzie, i wyruszył w podróż, która skończyła się dwa lata później w dzikich ostępach Alaski tragiczną śmiercią? Zafascynowany lekturami Tołstoja, Londona i Thoreau postanowił szukać sensu życia poza cywilizacją, w otoczeniu natury. Chciał być wolny jak ptak, podróżować bez myśli o jutrzejszym dniu śladami Londona, mieszkać w lesie w otoczeniu zwierząt jak niegdyś Thoreau nad stawem Walden oraz rozważać prozę Tołstoja, który w „Życiu rodzinnym” napisał między innymi: Pragnąłem ruchu, a nie spokojnie toczącej się egzystencji. Pragnąłem podniety i niebezpieczeństwa, i okazji do poświęcenia się dla miłości. Czułem w sobie nadmiar energii, która nie miała ujścia w naszym spokojnym życiu.
Był młodzieńczo odważny, młodzieńczo romantyczny i młodzieńczo beztroski. Ale też wysportowany i wytrzymały nad podziw, co pozwalało mu wierzyć we własne siły i łaskawość natury. Był przekonany, że gdy będzie żył w zgodzie z jej prawami, zapewni mu wszystko, co niezbędne jest do przetrwania. W jednaj z książek, które zabrał na wędrówkę, Wallace Stegner napisał: Nie można zaprzeczyć, że zawsze nas uskrzydla stan, w którym nie jesteśmy niczym skrępowani. Kojarzy nam się z ucieczką od historii, uciemiężenia, prawa i przykrych zobowiązań, z absolutną wolnością, a droga do tego zawsze prowadziła na zachód. On także zapragnął poszukać prawdziwego życia, bo je kochał tak bardzo, i tak bardzo utożsamiał je z wolnością, że dla niego... poniósł śmierć.
Żródło: Wikipedia
Myśliwi znaleźli jego ciało we wrześniu 1992 roku w porzucanym starym autobusie, który służył traperom polującym pośród alaskańskich pustkowi jako tymczasowa baza noclegowa. Na kartce wydartej ze wspomnień Louisa L’Amoura „Edukacja wędrowca” znaleźli jego ostatnie słowa: Miałem szczęśliwe życie i dzięki ci, Panie. Do widzenia i niech Bóg was wszystkich błogosławi! Umierał zawiedziony, że śmierć nadeszła tak szybko, ale chyba mimo wszystko szczęśliwy. Miał dwadzieścia cztery lata. Jego wolność trwała dwa, zbyt krótko, by jej naprawdę zakosztował.
Jego śmierć poruszyła Amerykę, najbardziej znane czasopisma i stacje telewizyjne opisywały to wydarzenie próbując wyjaśnić jego zagadkową śmierć i ciąg wydarzeń, które do niej doprowadziły. Zleciły swoim najlepszym reporterom odkrycie prawdy o dwóch latach jego wędrówki i motywacjach, które nim kierowały. Pojawiły się dziesiątki artykułów, ale jednemu z badaczy jego życia, Jonowi Krakauerowi, nie wystarczył artykuł, stworzył książkę „Into the Wilde” (w Polsce ukazała się pod tytułem „Wszystko za życie”), która w samych Stanach Zjednoczonych sprzedała się w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. Potem powstał na jej podstawie film pod tym samym tytułem wyreżyserowany przez Seana Penna.
Jej bohater nazywał się Christopher McCandless, choć od chwili zerwania z poprzednim życiem wolał się określać tylko jako Alex, Alex Supertramp. Tak przedstawił się ostatniemu z ludzi, który go widział i podwiózł go w okolice Szlaku Stampede w samym sercu Alaski, na północ od jej najwyższego szczytu McKinley. Tym imieniem przedstawiał się wszystkim spotkanym podczas wędrówki, od chwili gdy pożegnał się z rodzicami. Miał być prawnikiem, został wagabundą. I bohaterem takich jak on poszukiwaczy przygód. Do miejsca jego śmierci każdego roku pielgrzymują kolejni buntownicy, by choć przez chwilę oddychać tym co on powietrzem dalekiej północy, stanąć w milczeniu przy autobusie, w którym, otulony w śpiwór, zasnął po raz ostatni. A potem zrobione sobie na tle rdzewiejącego autobusu linii 142 Fairbanks City zdjęcie powiesić jak ikonę na ścianie swojego bezpiecznego mieszkania.
Historia Alexa i mnie poruszyła. Chociaż odkryłem ją dopiero niedawno, nadal fascynuje, bo opowiada o tak silnym pragnieniu wolności, że warto było zapłacić za nie życiem, którego była apoteozą. W duszy każdego chyba chłopca budzi się w którymś momencie pragnienie przygód i podróży, ogniska płonącego w głuszy i życia z dala od cywilizacji, w otoczeniu innych buntowników z wyboru. Potem to pragnienie znika przytłoczone społecznymi konwenansami, ale nigdy nie do końca. Czasem budzi się pod wpływem takich jak ta opowieści i trudno wtedy zapomnieć o tej tęsknocie za przestrzenią, za uwolnieniem się od szablonów i kulturowych schematów.
Polska miała także swego Alexa, był nim zmarły w 1979 roku Edward Stachura, włóczęga, pisarz i poeta. Rozczytywałem się w jego opowiadaniach z wędrówek, podziwiałem odwagę, tęskniłem za wolnością i rozumiałem tęsknoty. Poza jedną, tą, która doprowadziła Stachurę do samobójczej śmierci. I to podstawowa różnica, bo Alex kochał życie do samego końca, do ostatniego oddechu. Poddał się śmierci, bo nie miał już innego wyjścia. Zgubiła go przesadna wiara we własne umiejętności i łaskawość natury. Przecenił swoje siły a nie docenił grozy otaczającej go dziczy. Choć uczniem był celującym, nie zdał ostatniego egzaminu, pokonała go surowa rzeczywistość alaskańskiej głuszy, którą tak uwielbiał. By tam przeżyć, uczyć się jej praw trzeba od dziecka: polowania, konserwowania mięsa upolowanej zwierzyny, odróżniania roślin jadalnych od trujących, odnajdywania szlaków zwierząt i ludzkich osiedli, chronienia się przed kaprysami natury i przewidywania zachowania żywiołów. Tego mu zabrakło. Tego i nieco szczęścia. Dlatego umarł z wygłodzenia i wycieńczenia, chociaż do końca walczył o życie i o nie błagał. Myśliwi, którzy odnaleźli jego ciało, znaleźli też zawieszoną kilka dni przed śmiercią kartkę, na której napisał: S.O.S. Potrzebuję pomocy. Jestem ranny, bliski śmierci i za słaby, żeby się stąd wydostać. Jestem zupełnie sam, to nie są żarty. Na miłość boską, pozostańcie tutaj, żeby mnie ratować. Wyszedłem zbierać jagody w pobliżu i wrócę wieczorem. Dziękuję, Chris McCandless Sierpień?
Nie doczekał się pomocy na czas. Wola życia uległa wyczerpanym siłom fizycznym. Gdy go odnaleziono, ważył zaledwie 30 kilogramów. Dwa lata wędrówek po pustyniach i górach Zachodniego Wybrzeża nie były wystarczającym doświadczeniem wobec potęgi i grozy przyrody Alaski. Ta pokonała go w ciągu kilku miesięcy. Na Szlak Stampede dotarł w maju. Zanotował wtedy w swoim dzienniku pisanym w trzeciej osobie, jakby starał się dystansować od siebie: Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego basenu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Esteta, podróżnik którego domem jest droga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najlepiej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fałszywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję duchową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy. Alexander Supertramp, maj 1992. W sierpniu musiał się pożegnać z Alaską i życiem. Ale umarł wolny.
Na odwrocie kartki, na której pozostawił swoje przejmujące pożegnanie, podziękowanie za piękne życie i błogosławieństwo dla żyjących, widniał wiersz Robinsona Jeffersa „Mędrcy w chwilach zwątpienia”:
Śmierć to morderczy ptak na łące, lecz umrzeć zostawiając dzieło,
Które bliższe będzie osiągnięciom stuleci
Niż muskuły i kości, to znaczy zrzucić słabość.
Góry są z martwych kamieni. Ich wyniosła postawa
I zuchwały spokój budzą nienawiść lub podziw u ludzi.
Góry przez to nie miękną, obcy jest im niepokój,
A myśli nieliczne umarłych mają podobny profil.

niedziela, 19 października 2014

Polskie seriale z przeszłości

 Od wielu lat filmowe kanały telewizyjne nieustanie i wciąż od nowa emitują tak zwane kultowe seriale PRL-u. W zasadzie nigdy, poza może serialu o pancernych, który oglądałem w dzieciństwie, nie byłem ich miłośnikiem. Nie wciągnęły mnie ani przygody kapitana Klossa, ani porucznika Borewicza, ani inżyniera Karwowskiego. Nawet wtedy, w latach siedemdziesiątych, wydawały mi się absurdalne i nieprawdziwe, bo wpisywały się w klimat nieustannie uprawianej w TV propagandy sukcesu. Jenak dopiero teraz, gdy zacząłem się im przyglądać w innej rzeczywistości, zaskoczyło mnie, jak bardzo nie tylko ich twórcy i aktorzy, ale i polskie społeczeństwo, bo przecież zyskały sobie liczne grono miłośników, przesiąknięte było ideami socjalizmu.
Prawdę jednak mówiąc, poza niechęcią, żywię też dla nich pewien rodzaj podziwu, bo przyznać muszę, że propagandę sączyły dyskretnie, bez nachalności i patosu, ale tym bardziej skutecznie. Wsączały się w umysły widzów niczym apel do podświadomości, każąc im wierzyć w swój przekaz. W dwóch słowach, propagandowy majstersztyk.
Przykłady? Ot, choćby w pierwszym odcinku serialu „07 zgłoś się” cała polska milicja skupia wysiłki na poszukiwaniu człowieka, który sprowadza z zagranicy kremplinę i sprzedaje ją w Polsce, dokonując w ten sposób strasznego przestępstwa. Według dzisiejszych norm nazwalibyśmy go przedsiębiorcą ze zmysłem inicjatywy, ale wówczas wszyscy akceptowali fakt, że kupić coś taniej a sprzedać drożej, zaspokajając przy tym braki na rynku, to godna potępienia spekulacja. Oczywiście, by podkreślić powagę czynu, owa przestępcza szajka musiała mordować bez skrupułów, by nikt nie miał wątpliwości, że taką działalność mogli prowadzić tylko ludzie bezwzględni i wynaturzeni.
Zupełnie też nie przeszkadzało nikomu, że kapitan Hans Kloss służył radzieckiemu wywiadowi, który wprowadził go w struktury Abwehry. Potem, by nie drażnić widzów, nie pojawiał się już więcej żaden z radzieckich mocodawców. Hans Kloss nigdy nie wspominał o nich inaczej, niż „nasi”. Ale, by nie mylić jego przełożonych z londyńskim Polskim Państwem Podziemnym, pojawiały się od czasu do czasu odniesienia do „nich”, czyli Armii Krajowej. Unikano też bezpośrednio aluzji do wrogiego rządu londyńskiego. Ważne było, że dzielny agent radziecki by polskim patriotą i potrafił w pole wyprowadzić każdego Niemca.
Genialnym z punktu widzenia propagandowego był też serial o załodze czołgu. Podobnie jak wcześniejsze unikał odniesień do złego kapitalizmu, koncentrując się na apologetyce polsko-radzieckiego sojuszu. Przymanowski, autor książki i scenariusza, zakłamywał rzeczywistość przez przemilczenia. W całym serialu nie ma ani jednego bodaj słowa o istnieniu polskich formacji wojskowych działających na Zachodzie, ani słowa o armii Andersa czy dywizji generała Maczka. Raz jeden w filmie pojawia się w krótkim epizodzie kilku żołnierzy walczących na zachodnim froncie, ale są to Amerykanie. Najlepszym komentarzem do tego serialu było pytanie, które zadała nam kiedyś jedenastoletnia córka naszych znajomych: „Czy Polacy mieli w czasie drugiej wojny tylko jeden czołg?”.
Nie lepiej jest z niezwykle popularnym w latach siedemdziesiątych serialem Gruzy i Toeplitza „Czterdziestolatek”. Widać, że autorzy dali się, w czym nie byli wyjątkami, uwieść propagandzie Edwarda Gierka. W pierwszym, skądinąd najlepszym moim zdaniem odcinku, bohater wspomina o ideologicznych przełomach i udziale w formacji „Służba Polsce”, sugerując, że prawdziwie dzielnym inżynierem i budowniczym kraju mogła być osoba, która przeszła przez jedynie słuszną szkołę, dzięki której akceptowała socjalizm, choć, co też było zręcznym zabiegiem, nie akceptowała jej bezkrytycznie i czasem, w rzeczach drobnych i w gruncie rzeczy nieistotnych, potrafiła szukać własnych rozwiązań. Film pełny jest „towarzyszy dyrektorów”, dzięki którym, przy udziale inżyniera Karwowskiego, polska gospodarka odnosiła kolejne sukcesy, takie jak wybudowanie dworca centralnego czy trasy łazienkowskiej. Co więcej, partia musiała być wówczas łaskawa dla reformatorów w drobnych sprawach i chętna, by przyjmować tzw. konstruktywną krytykę.
Przykładów można przytaczać więcej, bo jest ich bez liku. Zaskakuje fakt, jak wiele najbardziej poważanych autorytetów, artystów i zwykłych Polaków dało się uwieść komunistycznej ideologii i nie dostrzegało zupełnie absurdów tego, co tworzą, i tego, co odtwarzają.
Nie osądzam ich, nie po to o tym piszę. Taka jest natura człowieka, że czasem gubi zdrowy rozsądek w pragnieniu dostrzegania dobra w innych. Komunistom udało się uwieść w ten sposób naprawdę wielkich, byli wśród nich tacy giganci polskiej kultury jak Maria Dąbrowska, Tadeusz Borowski, Julian Tuwim, Marek Hłasko, Wiesława Szymborska, Andrzej Łapicki czy Tadeusz Konwicki, a oni nie wyczerpują tej naprawdę długiej listy. Wielu z nich podziwiam, bo udało im się przejrzeć i znaleźć właściwą drogę, a to, jak sądzę, nie jest łatwe, gdy brakuje porównań.

Bogu dziękuję, że nie przechodzić musiałem tej drogi i mogę się przyglądać temu z dystansu. Tylko dlaczego wciąż mi o tym przypomina polska telewizja, jakbyśmy nie mieli innych, całkiem niezłych filmów?

poniedziałek, 13 października 2014

Piłkarski stan euforyczny

Co jakiś czas dopada nas, Polaków, histeria niemal zbiorowa, która każe wyolbrzymiać nam rzeczy pospolite, dobre i złe ale jednak drobne, w rodzaj narodowego dramatu charakteryzującego się albo wybuchem euforii, albo głębokiej depresji. Tym razem powodem do tego stał się mecz z reprezentacją Niemiec. Nic to, że polska drużyna dopiero po raz pierwszy w historii zwyciężyła Niemcy, nic to, że przez zdecydowaną większość meczu tylko się broniła przed utratą bramki, nic to, że Niemcy mieli znacznie więcej okazji do zdobycia gola, a wszystko, czego im brakowało do zwycięstwa, to odrobina szczęścia, które tym razem dopisało Polakom – wszystko to furda! Portale, telewizyjne stacje i czasopisma rozpisywać się zaczęły o wiekopomnej chwale Polaków.
Cieszę się z naszego zwycięstwa, bo też na nie czekałem, ale mimo wszystko chciałbym przypomnieć, że to dopiero drugi z meczów rozegranych w eliminacjach do mistrzostw Europy i choć zwycięska bitwa cieszy, to nie oznacza ona wygranej wojny (choć chciałbym, by była jej początkiem), i że dla Niemców to drobny „wypadek przy pracy”, który w skali ich sukcesów i nieustannej obecności na mistrzostwach i świata, i Europy, jest tylko drobną niedogodnością. Cieszyć się oczywiście należy, ale nie przesadzać, bo tym boleśniejsze może być potem rozczarowanie. Bo, tak naprawdę, wielką drużyną piłkarską jest nadal reprezentacja Niemiec, a nie nasza drużyna narodowa, i ich ostatnia porażka z Polską nie zmieniła tu niczego.
Choć tematyka jest inna, warto przypomnieć, że Arthur Wellesley, bardziej znany jako książę Wellington, utrwalił się z w historii jako zwycięzca spod Waterloo dlatego, że pokonał wojsko największego z dowódców ówczesnej Europy, ale była to ostatnia bitwa Napoleona, a nie drobna potyczka. Waterloo może się przytrafić największym, czego dowodem była ostatnia piłkarska klęska Brazylii właśnie na Mistrzostwach Świata organizowanych w ich własnym kraju, ale na razie nic nie wskazuje na to, by miało się to przydarzyć Niemcom.

Dlatego mimo wszystko zalecam większą powściągliwość. Nie tylko w dziedzinie piłki nożnej.