czwartek, 7 września 2017

TVP Kurski

Dziennik Telewizyjny z lat PRL-u
był sztandarowym przykładem
manipulacji i kłamstwa.
Wychowałem się w czasach komunistycznej telewizji i niemal każdego dnia oglądać musiałem bohaterskie zmagania władzy o moją (czyli społeczną i narodową) przyszłość, nieustanną walkę z przeciwnikami socjalizmu, którymi byli kolejno m.in.: żołnierze Armii Krajowej (zaplute karły reakcji), bikiniarze, bumelanci, słuchacze jazzu, spekulanci, zagraniczni odwetowcy, dziennikarze rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa i Radia Waszyngton, członkowie polskiej demokratycznej opozycji, NSZZ „Solidarność” i studenci z NZS-u (przepraszam tych, którzy umknęli z mej pamięci). Istotą takiego obrazu świata było podtrzymywanie atmosfery walki z wrogami, którzy nieustannie próbują zakłócić ład, spokój i dobrobyt, co uzasadniało konieczność społecznych wyrzeczeń i materialnych niedomagań w zaopatrzeniu, a przy okazji konieczność szczególnych uprawnień szlachetnych członków jedynej słusznej partii. Władza odnosiła w tej walce nieustanne sukcesy, ale w miejsce pokonanych pojawiali się nowi wrogowie, jeszcze gorsi od poprzednich, i tak przez kilkadziesiąt lat. Apogeum tej wizji na wizji były czasy stanu wojennego (pod tym pojęciem rozumiem okres od grudnia 1981 do roku 1989) z głównym jej bohaterem Jerzym Urbanem jako rzecznikiem rządu Wojciecha Jaruzelskiego, a potem też szefem Radiokomitetu.
Gdy drobnymi kroczkami nadeszła do Polski wolność i przewodniczącym Radiokomitetu został Andrzej Drawicz, odetchnąłem w przekonaniu, że czasy złej, uprawiającej propagandę sukcesu i eskalującej atmosferę napięcia poprzez walkę z wyimaginowanymi zagrożeniami telewizji bezpowrotnie minęły. Zmieniłem zdanie, gdy na jej czele stanął Jacek Kurski. To jest jak zły sen.
Nie byłem bezkrytycznym wielbicielem żadnej partii czy koalicji rządzącej Polską po 1989 roku, tym samym również rządów Platformy Obywatelskiej. Z niechęcią przyglądałem się powstawaniu Krajowej rady radiofonii i Telewizji i umocowywaniu jej istnienia w konstytucji, z niepokojem przyglądałem się ciągłej rozbudowie telewizyjnego miasteczka przy Woronicza, mnożeniu państwowych kanałów (obecnie jest ich już kilkanaście) i zalewaniu poprzez nie widza kiczowatymi kalkami zachodnich produkcji. Ale żaden z dotychczasowych telewizyjnych prezesów nie osiągnął takiej skali propagandowego absurdu, takiej skali tandety i bezguścia jak Jacek Kurski. Mdli mnie, gdy oglądam Wiadomości, jak po nawrocie zapomnianej choroby z dzieciństwa. Znowu manipuluje się informacjami i komentarzami, jak za czasów dobrej szkoły Szczepańskiego i Urbana. Znów bohaterscy funkcjonariusze wszelkiej maści służb walczą ze szkodnikami usiłującymi nie dopuścić do ziszczenia się wizji świetlanej przyszłości. Nawet prawda, bo wiele zarzutów stawianych rządowi Donalda Tuska i prezydenturze Bronisława Komorowskiego jest słusznych, której towarzyszą stronnicze komentarze, przestaje być przekonująca. A wszystko to przy akompaniamencie „największego” osiągnięcia kultury muzycznej, czyli uwielbianego przez prezesa Kurskiego disco polo.
Od upadku komunizmu byłem zwolennikiem całkowitej prywatyzacji telewizji i tym samym odebrania jej rządzącym, bez względu na ich proweniencję (wiem, że dla wielu to radykalne poglądy, ale nie zmieniłem zdania), a przynajmniej jej znacznego zmniejszenia, na przykład pozostawienie państwu tylko jednego kanału (Stany Zjednoczone, najpotężniejszy kraj na świecie, nie posiada własnej stacji ani telewizyjnej, ani radiowej, i w żaden sposób mu to nie przeszkadza). Chociaż jestem też przeciwnikiem finansowania telewizji ze ściąganego pod przymusem abonamentu, dotąd posłusznie go uiszczałem. Teraz mam wątpliwości, czy nadal powinienem to czynić, bo dlaczego mam finansować manipulacje, propagandę i disco polo? Czy na nich polega społeczna misja, którą uzasadnia się konieczność istnienia  państwowej telewizji? I to co piszę nie ma nic wspólnego z polityką i politycznymi sympatiami, oceniam tylko poziom tzw. społecznej telewizji, prywatne stacje mogę lubić bądź nie (a niektóre prezentują zbliżony poziom), ale nie zmusza się, bym do nich dopłacał.