Przyglądając się rzeczywistości z perspektywy zbliżającej się
rocznicy wprowadzenia stanu wojennego oraz niedawno obchodzonej
pierwszych częściowo wolnych wyborów, mam wrażenie, że nie
mieszczę się w kategoriach tego kraju i nie bardzo się z nim
potrafię utożsamić, co szczególnie mocno odczuwam po ostatnich
wyborach samorządowych. Nie mieszczę się ani w kategoriach
programowych i politycznych partii rządzących, ani opozycyjnych,
nie akceptuję bezkrytycznej wierności i służalczości jednych i
drugich, nie akceptuję także języka, jakim raczą ich
przedstawiciele politycznych przeciwników. Gdy trzydzieści lat temu
tęskniliśmy za demokracją, gdy czyniliśmy wszystko, by do Polski
zawitała, nie znałem wówczas jej drugiego, szyderczego oblicza.
Wprawdzie ten czy inny z moich znajomych przekonuje mnie niekiedy, że
to nie demokracja zawodzi, a ludzie, to choć zgadzam się co do tych
ludzi, zwłaszcza tych, których ceniłem w latach opozycji, a którzy
z taką łatwością zmieniają teraz poglądy i sojusze, to co do
samej demokracji nie sposób również nie mieć zastrzeżeń, bo
przecież demokracja, to właśnie ludzie. To oni wybierają i
kształtują rzeczywistość.
Nie będę jednak pastwił się nad demokracją, czynili to więksi
ode mnie, by wspomnieć tylko Platona przed wiekami czy Alexisa de
Tocqueville'a w XIX stuleciu (a nie należeli oni do wyjątków),
dodam jedynie, że niekiedy mam wrażenie, iż Polska na mapie
światowej demokracji jest miejscem, w którym obnażane są jej
najbardziej gorszące a czasem niespodziewane cechy, miejscem, w
którym wszystko co może pójść źle, idzie jeszcze gorzej. Aż
dziw, że świat nie testuje u nas swych społecznych koncepcji i
wynalazków, gdyż jeśli ktokolwiek jest w stanie znaleźć w nich
najdrobniejszą niedoskonałość, to na pewno polskie władze
wypróbowując je na żywym organizmie polskiego narodu, tak jak to
się stało w przypadku ostatnich wyborów samorządowych. W gruncie
rzeczy budżet mógłby zarobić niezłe pieniądze czyniąc z
Polski taki poligon doświadczalny i pobierając za to opłaty.
Zostawiam współczesne oblicze polskiej demokracji, nie zostawię
jednak tego tematu tak zupełnie, bo nasunął on mi się podczas
lektury „Dzienników” Marii Dąbrowskiej. W 1921 roku, gdy Polska
po latach niewoli odzyskała niepodległość i zagościła w niej
demokracja, autorka pisała: „Czym jest Polska? Straszliwe
złodziejstwo, szwindle i nadużycia. Obracanie na własną korzyść
powierzonymi państwowymi pieniędzmi, to jedno z najmniejszych
przestępstw. Obok złodziejstwa – niedołęstwo, nieporządek,
nieład”. A w kwietniu 1929 roku, po lekturze artykułu „Dno oka”
autorstwa Józef Piłsudskiego, komentowała: „Marszałek Piłsudski
ogłosił artykuł, w którym najgorszymi wyrazami zezwał (zachowuję
oryginalną pisownię – przyp. aut.) od ostatnich cały sejm,
[...], a ostatecznie – lżył, jak zawsze, cały naród. […] Tak
nie przemawia wielkość, tak może przemawiać istotnie człowiek
chory, to nie jest styl świętego gniewu”. Gdyby nie daty, nie
postać, o której pisała, słowa te pasowałyby jak ulał do
dzisiejszej polityki i niektórych jej „autorytetów”. Jak
przekleństwo zatacza nad Polską kręgi ten bumerang samolubstwa i
interesowności.
Dlaczego jednak teraz dopiero zabrałem się za lekturę „Dzienników”
Dąbrowskiej? Choć tak lubię raptularze i wspomnienia? Bo dopiero
niedawno ukazało się pierwsze pełne wydanie jej zapisków,
wcześniej to były wyjątki, najpierw przeczesane przez cenzurę,
potem ograniczone do fragmentów. Teraz wydała je Polska Akademia
Nauk w nakładzie zaledwie trzystu egzemplarzy. Pobrałem je w
postaci elektronicznej z sieci, z witryny Uniwersytetu Śląskiego.
Nie wiem, czy tak w ogóle wolno, ale nie mogłem się oprzeć,
chętnie bym zresztą za nie zapłacił, ale gdzie i jak?
To niezwykła lektura, bez przypisów, bez uwspółcześnienia
języka, czysty żywy zapis, taki, jak w oryginale. Gigantyczne
dzieło liczące kilkanaście tomów, wydane w celach naukowych, tak
też, skromnie, traktuję swoją jego lekturę. Przyjmuję, że też
czytam je „naukowo” i nie popełniam wykroczenia, choć, jak
wspomniałem, zawsze gotów będę za nie zapłacić, gdy tylko
będzie taka możliwość. Szkoda, że tej pozycji nie udostępniono
za odpłatnością dla każdego zainteresowanego.
Podczas lektury „Dzienników” towarzyszą mi przedziwne uczucia,
bo poraża mnie niekiedy ich szczerość, gdy Dąbrowska pisze o
sprawach intymnych. Prawdę mówiąc, te fragmenty najchętniej bym
pomijał, bo napełniają mnie pewnym zażenowaniem, zwłaszcza gdy
bez ogródek opisuje swoje homoseksualne fascynacje. Ale nie chcę
zgubić ciągłości, a siłą tej prozy są opisy odległej już
rzeczywistości, fakty, wydarzenia, a przede wszystkim ludzie, im
bliżej naszych czasów, tym częściej znani. Te codzienne i
monumentalne zapiski, choć niekiedy zupełnie błahe, miewają
genialne fragmenty i porażają trafnością spostrzeżeń.
Dąbrowska, bez wątpienia, była niezwykle bystra i inteligentna.
„Dzienniki” w moim przekonaniu, przynajmniej w wielu fragmentach,
znacznie przewyższają jej prozę, do której lektury zmusza się do
dzisiaj uczniów. Tamta jest uładzona, ta żywa i bezpośrednia.
No i tak zawędrowałem od współczesności i polityki do
„Dzienników”, ale na usprawiedliwienie dodam, że w gruncie
rzeczy wszystko jest polityką. Nawet jej unikając, wyraża się o
niej opinię, może właśnie wtedy najbardziej dosadną.
Piszę, a między mną i klawiaturą laptopa, na moich kolanach
pomrukuje Mufka, znaleziona niegdyś na dworze koteczka o delikatnym
jak aksamit futerku, której jedynym mam wrażeniem celem w życiu,
jest przytulanie się do ludzi. Jest bezpośrednia i przecudna w tym
swoim pragnieniu bliskości. Obok, na tapczanie, leży Mugol, też
dachowiec. Trąca mnie łapką, bym nie zapominał go od czasu do
czasu pogłaskać, ale w Mugolu nie ma nic z bezpośredniości i
nachalności, to kot arystokrata, indywidualista. Długo trwało, nim
nawiązaliśmy przyjaźń, ale i teraz, gdy ma niemal czternaście
lat, zachować potrafi dystans. Koty są piękne, przyjacielskie, a
każdy, jak człowiek, ma inny charakter. Chyba będę musiał
poświęcić im kiedyś osobny wpis. Czasem mi się wydaje, że
bardziej na to zasługują, niż ludzie.