środa, 30 grudnia 2015

Pierwsza młodość Harper Lee

 Trudno byłoby wymyślić dla książki lepszą historię promocyjną, niż tę, którą dla „Idź, postaw wartownika” napisało samo życie. Autorka jednej, i zdawało się, że jedynej jak dotąd powieści, odnalazła maszynopis książki, którą napisała pół wieku temu i który miał być pierwszą jej pisarską wprawką, na podstawie której powstała ciesząca się zasłużoną (choć dziś już nieco zapomnianą) sławą powieść „Zabić drozda”. Więcej szczegółów o niezwykłych okolicznościach powstawania tych książek znaleźć można na kulturalnym portalu wyborcza.pl. Mógłbym to skomentować: „niesamowita historia” i na tym skończyć, gdyby nie fakt, że takie sensacyjne odkrycia zawsze budzą moje wątpliwości – za dużo w nich zaskakujących odkryć i zbiegów okoliczności. Ale jest coś, co skłania mnie do dania wiary tej snutej przez bez mała dziewięćdziesięcioletnią już dziś autorkę opowieści – sama książka. W „Idź, postaw wartownika” odnalazłem bowiem nie tylko ten sam styl, atmosferę, wrażliwość autorki i tę samą wnikliwą zdolność obserwacji, ale co najważniejsze niepoprawność polityczną, która byłaby nie do pomyślenia w czasach obecnych, w czasach, gdy znaleziono odpowiedzi na większość przedstawionych w niej dylematów. Nie, te dwie książki nie mogły powstać w odstępie półwiecza, zostały napisane rzeczywiście w tym samym mniej więcej czasie, w epoce, gdy na Południu Stanów Zjednoczonych droga do pełnego równouprawnienia Murzynów była jeszcze daleka. Zresztą, jakie to ma znaczenie, kiedy ją napisano? Najważniejsze, że odnalazłem w lekturze to, na co miałem nadzieję, gdy ujrzałem ją na półce w księgarni – kilkaset stron bardzo dobrej prozy.
Główną bohaterką książki, podobnie jak w „Zabić drozda”, jest Jean Louise Finch, choć teraz jest już dorosłą, dwudziestosześcioletnią kobietą, która do swego rodzinnego miasteczka w Alabamie przyjeżdża z Nowego Jorku, dokąd przed kilku laty przeniosła się na stałe. Przekonana do postępowych poglądów abolicjonistka, pełna popularnych w wielkich miastach na Północy idei wolności i równości, zderza się z zupełnie odmienną atmosferą południowej prowincji, a co gorsza odkrywa, że zachowawcze poglądy wyraża nawet dotąd niezłomny w jej oczach bohater – ojciec – Atticus. Odważny obrońca oskarżonego o morderstwo czarnoskórego Toma Robinsona (co jest jednym z dwóch głównych wątków poprzedniej powieści Lee), ku jej zaskoczeniu, z dezaprobatą wyraża się o właśnie ogłoszonym orzeczeniu Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych uznającym za niezgodne z Konstytucją prawo segregacji w szkołach, obowiązujące w większości stanów Południa. Oburzona tym faktem Jean odkrywa dodatkowo, że Atticus nie jest w swych poglądach odosobniony, podzielają je mieszkańcy, których uważała dotąd za najbardziej oświeconych, nawet jej rodzina i narzeczony. Prowadzone przez nią pełne emocje dyskusje są tyleż zaskakujące dla współczesnego czytelnika, co pouczające. W najbardziej gorącym starciu poglądów Atticus przytacza przynajmniej dwie istotne wątpliwości: pierwszą – czy Sąd Najwyższy, wbrew dziesiątej poprawce, ma prawo wtrącać się w prawodawstwo stanowe; i drugą – lecz tu może przytoczę jego wypowiedź skierowaną do córki: „Mam nadzieję, że rozumiesz, iż populacja Murzynów w naszym kraju jest w pewien sposób opóźniona? […] Rozumiesz, że ogromna większość czarnych z Południa nie jest w stanie w stu procentach wypełniać zobowiązań wynikających z obywatelstwa?”. To tylko wyjątki, bywa goręcej i równie ciekawie podczas toczących się między nimi dyskusji.
Poglądy wyrażane przez oddanego sprawiedliwości Atticusa wydają się z obecnej perspektywy rasistowskie, ale czy można do nich przykładać dzisiejszą miarę i oceniać według dzisiejszych standardów? Ten cieszący się ogromnym autorytetem, również wśród czarnych mieszkańców Alabamy, doświadczony prawnik, wyraża swoją opinię w trosce o dobro swojego miasta, hrabstwa i stanu. To, co mówi, nie jest rasizmem, tylko naturalną obawą, by nagłe i bezwarunkowe wprowadzanie nowych zwyczajów nie przypominało wrzucania nie potrafiących pływać dzieci na głęboką wodę. Nie jest przeciwny zmianom, uważa jedynie, że taki proces powinien być wprowadzany stopniowo. „Naprawdę chcesz widzieć tłumy Murzynów w naszych szkołach, kościołach i teatrach?” – zadaje córce pytanie. „Chciałabyś, żeby nasze dzieci uczyły się w szkołach, w których poziom nauczania zostanie obniżony, by murzyńskie dzieci dały sobie radę?”. Oburzające? Być może dzisiaj tak, ale też nie do końca. W gruncie rzeczy wszystkie nowoczesne społeczeństwa potwierdzają te poglądy nakładając ograniczenia, choćby wiekowe, na pełnię praw obywatelskich w demokratycznym państwie. W Polsce, na przykład, prawo wybierania członków parlamentu otrzymuje się po ukończeniu osiemnastu lat, ale posłem można zostać po ukończeniu dwudziestu jeden, a prezydentem trzydziestu pięciu lat. Czy oznacza to dyskryminację ludzi młodych? Chyba niewiele osób byłoby tego zdania.

Nie będę pisał, jaką ostatecznie daje odpowiedź na takie pytania autorka i czy jej bohaterka dała się przekonać czy nie. Zresztą, toczone w powieści dyskusje, choć bez wątpienia ważne i interesujące, nie są powieści jedynym atutem. Jest w niej jeszcze obraz Południa z lat sześćdziesiątych i młodzieńcze rozterki, a wszystko opisywane obrazową, wartką prozą. To jedna z ciekawszych książek, jaką w ostaniach latach udało mi się przeczytać i polecam ją z pełnym przekonaniem wszystkim, którzy znużeni są kryminałami i romansami. Każdemu, kto lubi obyczajowe książki, dobrze napisane i dobrze przetłumaczone polecam sięgnięcie także po „Zabić drozda”. A czym mam rację? Nie wiem, de gustibus non est disputandum. No, może czasami, ale to już, parafrazując nieco Kiplinga, inna dyskusja.

środa, 23 grudnia 2015

Świąteczne lektury

Stefan Kisielewski, zwany częściej Kisielem, napisał przed laty dwa felietony w wielce zasłużonym „Tygodniku Powszechnym” o świątecznych gazetach. Bo świąteczne gazety były zawsze wyjątkowe, bardziej obszerne niż zazwyczaj i bardziej publicystyczne niż informacyjne. Choć przeczytałem te felietony w jego zbiorze, już lata po ich pierwszym opublikowaniu, rozumiałem co miał na myśli, bo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych też kupowałem całe naręcze tygodników, by w święta zanurzyć się w ich lekturze.
Czasy się zmieniły, w epoce Internetu czasopisma przestały być już tak ważne jak niegdyś, wiadomości i felietony napływają w nim falą trudną do opanowania, ale zwyczaj świątecznej lektury nadal kusi czasem przeznaczonym tylko dla siebie i słowa pisanego, choć miejsce tygodników zajęły książki. Staram się wśród książek wyszukiwać te interesujące, zagubione pośród wszechobecnych kryminałów i romansów, co się udaje czasem z lepszym, czasem gorszym skutkiem. Tym razem z niecierpliwością czekam na wydłużony weekend, bo udało mi się postawić na półce trzy książki dla mnie ważne. Pierwsza zainteresowała mnie z tego powodu, że niedawno dopiero świat dowiedział się o jej istnieniu; druga, bo chociaż napisał ją autor nie tylko znany mi osobiście i którego twórczość starałem się śledzić, ale umknęła mi w ubiegłym roku, gdy została wydana; a trzecia, bo czekałem na nią ponad trzydzieści lat i, jak napisał mi w dedykacji jej autor, poniekąd w jakiś sposób podobno ją wyczarowałem. Trzy książki, jak trzy duchy z „Opowieści wigilijnej”, a świątecznych dni tylko cztery, więc czytanie przedłuży się do Nowego Roku, ale tym bardziej się cieszę, że będę się mógł oderwać od codzienności.
Zaanonsuję je dzisiaj, nim napiszę coś więcej po ich przeczytaniu:
  1. „Idź, postaw wartownika”, Harper Lee, autorki pięknego bestsellera „Zabić drozda”, zekranizowanego w 1962 roku przez Roberta Mulligana z niezapomnianą rolą Gregory Pecka. Film nagrodzono trzema Oscarami. Dotąd byłem przekonany, że Harper Lee była, jak J.D. Salinger („Buszujący w zbożu”) autorką jednej książki;
  2. „Kino krótkich filmów” Marka Stokowskiego, autora „Samo-lotów” i „Stroiciela lasu”, a także zupełnie nieznanego „Błazna” i wielu książek popularno-naukowych;
  3. „Drugie wejrzenie” Dariusza Filara”, autora „Psa wyścigowego” wydanego w, bagatela, 1984 roku. Dariusz Filar, znany też bez wątpienia miłośnikom literatury fantastyczno-naukowej, wrócił jako pisarz prozy współczesnej (mam nadzieję, bo nie czytałem).
Jest jeszcze czwarta książka, o której napiszę, już przeczytana, „Pułapka na ptaki” Adama Hlebowicza, ale ponieważ moją notatkę o niej zdecydował się zamieścić kwartalnik „Prowincja”, zaczekam na jej publikację przed zamieszczeniem jej na blogu.

A korzystając z okazji, wszystkim czytelnikom mojego bloga życzę spokojnych i pełnych ciepła świąt Bożego Narodzenia.

sobota, 19 grudnia 2015

Senny koszmar

 W tym roku 13 grudnia wypadł w niedzielę, tak jak w dniu ogłoszenia stanu wojennego w 1981. Gdy gorączkowo wynosiliśmy z uczelni maszyny i narzędzia drukarskie, papier i farbę, by je ukryć przed funkcjonariuszami SB i milicji, rozpoczynaliśmy daleką podróż w nieznane. Robiliśmy to wierząc może nie tyle na zwycięstwo, co na jakiś consensus z władzą, która uzna, że lepiej dać jakiś margines swobody narodowi spragnionemu wolności po sierpowych zwycięskich strajkach z 1980 roku. Ku naszemu zaskoczeniu osiem lat później drzwi do wolności otworzyły się na całą szerokość. Te miesiące z przełomu lat 1989 – 1991 należały do najpiękniejszych, jakie przeżyłem. Wszyscy Polacy czuli, że stało się coś niewyobrażalnie dobrego. Wreszcie mogłem mogłem pisać w legalnej prasie i czytać legalnie wydane książki. Wielu z moich kolegów odnalazło się w polityce, gdzie mnie nigdy nie ciągnęło, ale przyglądałem się im z nadzieją i podziwem, że zmieniają kraj na lepsze.
A Polska była w stanie naprawdę opłakanym po kilkudziesięciu latach socjalizmu. Sklepowe półki świeciły pustakami, a pieniądz traciła na wartości w tempie zastraszającym (w 1990 roku inflacja wyniosła niemal 600%!). Nie mieliśmy nic poza gorącą wiarą w lepsze jutro i dla tej wszyscy Polacy gotowi byli na ogromne wyrzeczenia.
Po ćwierćwieczu od tamtych wydarzeń z dumą patrzę na wolną i otwartą na świat Polskę, o której kiedyś mogliśmy tylko marzyć w niekończących się kolejkach po nieco wędliny na święta czy paszport na Zachód. Rozświetlone kolorowymi reklamami ulice pełne zachodnich samochodów, dostatek wszelakich towarów na półkach, stabilne a nawet ostatnio spadające ceny i, choć to najtrudniej nam dostrzec, znaczna poprawa jakości życia większości rodzin – to zewnętrzne oznaki zmian mających miejsce przez ostaniach 25 lat. Tak, są jeszcze ludzie, o których należy się zatroszczyć, problemy, które należy rozwiązać i sprawy którymi należy się zająć. Ale bilans jest zdecydowanie dodatni. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, zwyczajnie mija się z prawdą, albo świadomie wykazując złą wolę, albo ulegając takiej niszczącej propagandzie.
Nie zawsze zgadzałem się ze sprawującymi władzę (powiedziałbym nawet, że często), ale szanowałem (choć nie jest moją faworytką) demokrację, wszak naród zdecydował. Ale nigdy jeszcze w III Rzeczpospolitej przejmujący władzę nie czynili takiego moralnego spustoszenia, nie niszczyli z taką złością tego, co zostało stworzone przez lata ciężkiej pracy. Należy poprawiać i zmieniać to, co nie jest doskonałe (a często nie jest), ale nawet wyborcze zwycięstwo nie upoważnia do dewastowania dotychczasowych osiągnięć i budowania na tym własnego pałacu władzy. Porządek konstytucyjny i system prawny zmienia się z namysłem, drogą utartych reform, a nie drogą populistycznych haseł i parlamentarnych nocnych obrad. Ewolucja, nie rewolucja – to właściwa droga ku lepszemu.
Jestem ekonomistą, na co dzień zajmuję się finansami przedsiębiorstw (nie w wielkich korporacjach, które też znalazły się ostatnio na cenzurowanym, choć największe w Polsce korporacje należą do skarbu państwa) i z przerażeniem patrzę na perspektywę rujnowania gospodarki i budżetu, jaki nam serwuje nowy rząd i nowa parlamentarna większość. Nie byłem zachwycony skokiem na pieniądze funduszy emerytalnych (więc i moje, dopóki nie zaprzeczył temu Trybunał Konstytucyjny), ale jeśli już tak się stało i poprawiono dzięki temu stan finansów państwa, nie niszczmy go ponownie – nie ma już skąd wziąć pieniędzy, a opodatkowanie instytucji finansowych czy sklepów odczujemy w domowym budżecie. Resztą skutek i tak będzie znacznie mniejszy, niż rządzący się spodziewają.
O wolność się nie obawiam, nie traktuję poważnie straszenia bojówkami Mariusza Kamińskiego czy obozami dla nieposłusznych Antoniego Macierewicza. Tego już nikt w tym kraju nie uczyni. Obawiam się jednak dewastacji polskiego systemu prawnego i ekonomicznego, który niełatwo będzie naprawić, boję się powrotu do centralnego sterowania gospodarką, co z reguły prowadzi do gospodarczej zapaści albo przynajmniej opóźnienia w rozwoju, boję się, że powyborcze zagarnianie łupów (wygranemu wszystko wolno) stanie się normą, boję się, że korzystając ze sprzyjającej koniunktury społecznych protestów przeciw PiS, przygotują sobie drogę do władzy partie, które chciałby zafundować nam socjalizm w wenezuelskim stylu Chaveza. Boję się, że podział na tych za i tych przeciw pozostawi w narodzie na wiele lat róznice trudne do przezwyciężenia . Boję się złych politycznych obyczajów.
Czy to jest naprawdę ten sam kraj i ci sami ludzie, którzy przed laty przekazywali sobie z poświęceniem drukowane nielegalnie ulotki? Którzy użyczali swoich domów na podziemne drukarnie ryzykując osobistą wolnością i konfiskatą majątku? Którzy ukrywali działaczy podziemia pomimo niewygód i ryzyka? Którzy gotowi byli nieść pomoc i dokonywać wyrzeczeń w imię wolności i lepszego jutra? To jakiś koszmar! Co gorsza wygląda na to, że na przebudzenie z niego trzeba będzie długo czekać. Obawiam się, że to może się ludziom spodobać – zwolennicy jednej i drugiej strony sceny politycznej podczas ulicznych demonstracji obrzucali się pełnymi nienawiści słowami i wyglądało na to, że nie dostrzegają w tym niczego niewłaściwego.

Nie mam ochoty więcej o tym pisać, jest wiele ciekawszych tematów. Najlepszą metodą na powrót do normalności jest robienie tego, co się potrafi najlepiej. Nie lubię rozkrzyczanych wieców i manifestacji, nie czuję się dobrze w tłumie. Wolę sam i po swojemu. Zawsze byłem w mniejszości i tak już chyba pozstanie.