czwartek, 14 grudnia 2017

Labirynt duchów

Biorąc do ręki czwartą już książkę Carlosa Luiza Zafona z serii rozpoczętej „Cieniem wiatru”, czyniłem to w zasadzie z obowiązku, bo przecież to „finis coronat opus”, ale przekonany byłem, że z trudem zniosę tę koronację. „Cień wiatru”, jak ogromna większość czytelników, przyjąłem jak ożywczy powiew w literackim światku silącym się na prześciganie się w dosadności (eufemistycznie rzecz ujmując) codziennego języka i obsceniczności mniej codziennych czynności. Zafon był inny, był arystokratą słowa i mistrzem intrygi i tajemniczości. Bywał drastyczny, ale tam, gdzie tego wymagało zrozumienie grozy czasów o których pisał i wydarzeń, które miały wtedy miejsce. A ponadto każde niemal słowo emanowało takim sentymentem do Barcelony i miłością do książek, że przenosiła się na czytelników.
Wydawnictwo Muza SA, 2017
Tak było, ale tak jak w świecie kina nie można nieustanie nakręcać sequeli, bo każdy kolejny staje się bardziej nużący (z nielicznymi wyjątkami), tak w świecie literatury nie powinno się nieustannie trzymać tej samej konwencji literackiej, z tymi samymi bohaterami i tymi samymi wciąż od nowa podejmowanymi tematami – przynajmniej tak mi się wydawało.
I tak właśnie się czułem zaczynając lekturę „Labiryntu duchów”, byłem zmęczony od pierwszego zdania – dialogi bohaterów tak błyskotliwe, że aż nieprzekonujące, ten sam powracający motyw dramatyzmu frankistowskich rządów, czarno-biała perspektywa, inaczej mówiąc wszystko, czego się spodziewałem rozpoczynając, tylko… dlaczego z każdą przeczytaną kolejną stroną coraz trudniej było mi odłożyć na później przeczytanie następnej? Książka mnie wciągnęła, kończyłem ją późną nocą, choć wiedziałem, że niewyspany pojadę rano do pracy.
Ta książka jest albo lepsza od drugiej i trzeciej części, albo już zdążyłem się stęsknić za Zafonem. To mistrz słowa, co przy dobrym tłumaczeniem jest skarbem współczesnej literatury; to mistrz intrygi, który potrafi zaskoczyć zwrotem sytuacji; to autor elegancki, nigdy nie nadużywający środków wyrazu i nie ulegający modzie epatowania wulgaryzmami czy przesadną seksualnością. Jest aluzyjny i sentymentalny, tworzy bohaterów, których można polubić mimo ich wad, bo czują jak każdy człowiek, mimo swoich słabości i swego heroizmu, przemieszanego jak w każdym z nas. I choć nie przypuszczałem, że to powiem, żal mi rozstać się z Ferminem, rodziną Sempere i Cmentarzem Zapomnianych Książek. Może też trochę dlatego, że Gdańsk, choć leży nad ciemniejszą i zimniejszą zatoką, trochę mi przypomina Barcelonę swymi dziejami, zaułkami i skomplikowanymi losami mieszkańców. I Barcelona, i Gdańsk, nigdy nie były pokorne. I pokorne nie są, jak pokazują ostanie wydarzenia.

niedziela, 1 października 2017

Wielkie Jabłko na kartach powieści

Nowy Jork, Edward Rutherford,
wyd. Czarna Owca, 2015
Już dawno czytanie nie sprawiło mi takiej przyjemności, jak lektura „Nowego Jorku” Edwarda Rutherfurda. Po pierwsze dlatego, że wreszcie znalazłem taki rodzaj powieści, jaki lubię, klasyczna proza przywodząca na myśl dzieła Tomasza Manna czy Lwa Tołstoja, po drugie dlatego, że tak jak autor, a podejrzewam, że nie jesteśmy odosobnieni, lubię miasto, które jest zarówno głównym miejscem, jak i jednocześnie głównym bohaterem tej powieści. Nie tylko lubię, ale też nieco znam, bywałem w nim kilkakrotnie i miałem okazję odwiedzać miejsca, które opisuje, wędrowałem więc wraz z bohaterami po Manhattanie i Brooklynie. Choć należy od razu zaznaczyć, że dokładne poznanie Nowego Jorku nie jest możliwe podczas takich jak moje kilku bądź kilkunastodniowych wizyt. Każdy, nawet jeśli w nim mieszka i pracuje, postrzega je zresztą inaczej, bo Nowy Jork ma nie tylko ogromne dzielnice, różnorodną architekturę, liczne grupy etniczne, ale i najróżniejsze oblicza i każdy może wynieść odmienne jego wyobrażenie. Dla mnie jednak istotne było gdy je odwiedzałem, że nigdy nie czułem się w tym mieście obco. Tam nikogo nie dziwi inny akcent, kolor skóry czy ubiór. Tam wszyscy są imigrantami, różni ich tylko czas przybycia do tego miejsca, przed pokoleniami lub całkiem niedawno.
Właśnie ten obraz miasta, od jego zarania, od postawionego tam pierwszych budynków i pojawienia się pierwszych mieszkańców z Europy, stara się przekazać wraz z mijającymi na karach powieści dziesiątkami lat autor. Fascynująca i barwna opowieść o jego mieszkańcach i losach Ameryki. Od pierwszych pociągnięć wiosłem Dirka van Dycka płynącym z nurtem rzeki Hudson, Holendra zajmującego się handlem futrami w Nowym Amsterdamie będącym wtedy niewielką, choć ważna faktorią handlową ukrytą za palisadą oddzielającą osadę od ciągnących się na północ od niej dzikich rejonów Manhattanu zamieszkałych przez Indian z plemienia Algonkinów, aż po spacer przez Central Park Gorhama Mastera, jego potomka, w 2019 roku, trudno się od tej opowieści oderwać. Są w nurt fabuły wplecione losy niewolników i wolnych Murzynów, są dzieje przybywających w różnych okresach kolejnych pełnych nadziei imigrantów, Anglików, Irlandczyków, Włochów czy Żydów, są bohaterowie amerykańskiej wojny o niepodległość i wojny secesyjnej, są niemal wszyscy wielcy, którzy mieli wpływ na dzieje Ameryki i miasta. Możemy zobaczyć, jak rozwijał się Nowy Jork, jak się rozrastał, zmieniał, jak jedna z budynków ustępowały miejsca innym, jak powstawały narodowe dzielnice i dowiedzieć się, kto się do zmian oblicza miasta poczynił. A lista nazwisk jest równie imponująca ja powstające i rozsypujące się w pył fortuny. Tak znane budowle jak Chrysler Building, Carnegie Hall, Empire State Building, Grand Central Terminal, World Trade Center i wiele innych są równie ważnymi bohaterami, jak ludzie i jak każda zmieniająca swój charakter ulica, dzielnica czy etniczna enklawa.
Zazdroszczę tym, którzy dopiero sięgną po tę książkę. Bo to przecież Big Aple, jabłko tak wielkie, że każdy odgryźć może jego kęs dla siebie.

czwartek, 7 września 2017

TVP Kurski

Dziennik Telewizyjny z lat PRL-u
był sztandarowym przykładem
manipulacji i kłamstwa.
Wychowałem się w czasach komunistycznej telewizji i niemal każdego dnia oglądać musiałem bohaterskie zmagania władzy o moją (czyli społeczną i narodową) przyszłość, nieustanną walkę z przeciwnikami socjalizmu, którymi byli kolejno m.in.: żołnierze Armii Krajowej (zaplute karły reakcji), bikiniarze, bumelanci, słuchacze jazzu, spekulanci, zagraniczni odwetowcy, dziennikarze rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa i Radia Waszyngton, członkowie polskiej demokratycznej opozycji, NSZZ „Solidarność” i studenci z NZS-u (przepraszam tych, którzy umknęli z mej pamięci). Istotą takiego obrazu świata było podtrzymywanie atmosfery walki z wrogami, którzy nieustannie próbują zakłócić ład, spokój i dobrobyt, co uzasadniało konieczność społecznych wyrzeczeń i materialnych niedomagań w zaopatrzeniu, a przy okazji konieczność szczególnych uprawnień szlachetnych członków jedynej słusznej partii. Władza odnosiła w tej walce nieustanne sukcesy, ale w miejsce pokonanych pojawiali się nowi wrogowie, jeszcze gorsi od poprzednich, i tak przez kilkadziesiąt lat. Apogeum tej wizji na wizji były czasy stanu wojennego (pod tym pojęciem rozumiem okres od grudnia 1981 do roku 1989) z głównym jej bohaterem Jerzym Urbanem jako rzecznikiem rządu Wojciecha Jaruzelskiego, a potem też szefem Radiokomitetu.
Gdy drobnymi kroczkami nadeszła do Polski wolność i przewodniczącym Radiokomitetu został Andrzej Drawicz, odetchnąłem w przekonaniu, że czasy złej, uprawiającej propagandę sukcesu i eskalującej atmosferę napięcia poprzez walkę z wyimaginowanymi zagrożeniami telewizji bezpowrotnie minęły. Zmieniłem zdanie, gdy na jej czele stanął Jacek Kurski. To jest jak zły sen.
Nie byłem bezkrytycznym wielbicielem żadnej partii czy koalicji rządzącej Polską po 1989 roku, tym samym również rządów Platformy Obywatelskiej. Z niechęcią przyglądałem się powstawaniu Krajowej rady radiofonii i Telewizji i umocowywaniu jej istnienia w konstytucji, z niepokojem przyglądałem się ciągłej rozbudowie telewizyjnego miasteczka przy Woronicza, mnożeniu państwowych kanałów (obecnie jest ich już kilkanaście) i zalewaniu poprzez nie widza kiczowatymi kalkami zachodnich produkcji. Ale żaden z dotychczasowych telewizyjnych prezesów nie osiągnął takiej skali propagandowego absurdu, takiej skali tandety i bezguścia jak Jacek Kurski. Mdli mnie, gdy oglądam Wiadomości, jak po nawrocie zapomnianej choroby z dzieciństwa. Znowu manipuluje się informacjami i komentarzami, jak za czasów dobrej szkoły Szczepańskiego i Urbana. Znów bohaterscy funkcjonariusze wszelkiej maści służb walczą ze szkodnikami usiłującymi nie dopuścić do ziszczenia się wizji świetlanej przyszłości. Nawet prawda, bo wiele zarzutów stawianych rządowi Donalda Tuska i prezydenturze Bronisława Komorowskiego jest słusznych, której towarzyszą stronnicze komentarze, przestaje być przekonująca. A wszystko to przy akompaniamencie „największego” osiągnięcia kultury muzycznej, czyli uwielbianego przez prezesa Kurskiego disco polo.
Od upadku komunizmu byłem zwolennikiem całkowitej prywatyzacji telewizji i tym samym odebrania jej rządzącym, bez względu na ich proweniencję (wiem, że dla wielu to radykalne poglądy, ale nie zmieniłem zdania), a przynajmniej jej znacznego zmniejszenia, na przykład pozostawienie państwu tylko jednego kanału (Stany Zjednoczone, najpotężniejszy kraj na świecie, nie posiada własnej stacji ani telewizyjnej, ani radiowej, i w żaden sposób mu to nie przeszkadza). Chociaż jestem też przeciwnikiem finansowania telewizji ze ściąganego pod przymusem abonamentu, dotąd posłusznie go uiszczałem. Teraz mam wątpliwości, czy nadal powinienem to czynić, bo dlaczego mam finansować manipulacje, propagandę i disco polo? Czy na nich polega społeczna misja, którą uzasadnia się konieczność istnienia  państwowej telewizji? I to co piszę nie ma nic wspólnego z polityką i politycznymi sympatiami, oceniam tylko poziom tzw. społecznej telewizji, prywatne stacje mogę lubić bądź nie (a niektóre prezentują zbliżony poziom), ale nie zmusza się, bym do nich dopłacał.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Kolejny podatek drogowy, czyli jak PiS odbiera to co daje

Był sobie podatek drogowy, który być może starci kierowcy jeszcze pamiętają. Płaciło się określoną z góry kwotę roczną za posiadany pojazd, pieniądze trafiały do lokalnego budżetu gminnego z przeznaczeniem na utrzymanie i budowę dróg.
Pod koniec lat 90. zniesiono podatek drogowy i wliczono go koszty akcyzy, argumentując, że będzie to rozwiązanie uczciwsze, ponieważ więcej do budżetu będą płacili Ci, którzy więcej jeżdżą, a zatem więcej tankują. Wszystkim to rozwiązanie bardzo się spodobało, choć sam osobiście ostrzegałem, że pieniądze te rozpłyną się w budżetowym worku, co też zresztą nastąpiło, a o drogach nikt nie myślał.
W 2003 roku jaśnie nam panująca koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej z Unią Pracy i PSL-em na wszelkie sposoby próbowała poradzić sobie z problemem polskich dróg, bo stare niszczały a nowe nie powstawały i po odrzuceniu pomysłu wicepremiera Marka Pola dotyczącego wprowadzenia winiet (zyskał nawet przydomek Winietu), utworzono począwszy od 2004 roku opłatę paliwową, która zasila Krajowy Fundusz Drogowy, choć 20% tej kwoty przeznaczana jest na drogi, ale… kolejowe.
Minęło bez mała 15 lat, większość dróg o znaczeniu krajowym pobudowano z funduszy europejskich, ale obecnej władzy rozbudowującej do granic wytrzymałości programy socjalne (Rodzina 500 Plus, Mieszkanie Plus, bezpłatne leki dla seniorów),  brakuje pieniędzy na kontynuowanie programu poprawy stanu dróg, zwłaszcza o znaczeniu lokalnym, więc sięga po wypróbowany sposób – drenowanie kieszeni podatnika. Właśnie pod obrady Sejmu trafił projekt opłaty drogowej (podatek nie brzmi najlepiej), która ma dostarczyć budżetowi 25 groszy z każdego litra sprzedanego paliwa, czyli łącznie w okresie jednego roku ok. 5 mld. zł. Tak historia zatoczyła koło, gminom zabrano wpływy z podatku drogowego, by je teraz wspierać podatkami na budowę dróg.
Inaczej rzecz ujmując, rząd PiS jedną ręką rozdaje, drugą zabiera. Ja, przyznaję, z dobrodziejstw opiekuńczego państwa PiS nie korzystam i korzystać nie chcę, ale żadnej władzy oddawać już nic nie mam ochoty. Platforma Obywatelska odebrała Polakom Fundusz Rezerwy Demograficznej i pieniądze zgromadzone na Funduszu Emerytalnym, co mnie osobiście dotknęło, bo pieczołowicie gromadziłem tam składki licząc na to, że odzyskam je ja bądź moi spadkobiercy. Wyczynów wcześniejszej władzy, tej z prawa i tej z lewa, przypominać nie będę, bo szkoda czasu.
Jeśli jednak władza, bez względu na proweniencję, wyciąga po raz kolejny do mnie rękę po pieniądze, choć wysokość obciążeń podatkami i quasi-podatkami jest już i tak ogromna, to popierać jej nie mogę. Zmienić tego też nie jestem w stanie, ale przynajmniej, tak jak teraz, wyrażać mogę swoją opinię, co niniejszym czynię. Dziś wysłuchałem w Radiu Gdańsk wiceministra infrastruktury Kazimierza Smolińskiego, który z zapałem tłumaczył, że ceny paliwa z tego powodu wzrosną jedynie nieznacznie. No cóż, nie skomentuję. Obawiam się tylko, że kolejna władza znów podniesie tę czy inną opłatę podatkową czy podobną, bo władza zawsze jest nienasycona. Oczywiście uczyni to dla naszego dobra. Nie pytaj zatem podatniku, co rząd może dla ciebie zrobić, zapytaj lepiej, czy mógłby tego nie robić!

niedziela, 9 lipca 2017

Tryumf wolności i dolara

Polacy kochają Amerykę miłością trwałą, chociaż bywało, że nieodwzajemnianą. Donald Trump to zrozumiał i wykorzystał, w dobrym tego słowa zaznaczeniu. Polska i Polacy poczuli się wreszcie docenieni przez największe światowe mocarstwo. Od dwudziestu niemal lat Polska i Polacy byli albo besztani, albo pouczani przez zachodnioeuropejskich przywódców. Jacques Chirac w 2003 roku wsparcie rządu polskiego dla wojny w Iraku skomentował słowami: „Stracili dobrą okazję do milczenia”, szantażując go akcesją do Unii Europejskiej. Zarzucał jednocześnie ówczesnym kandydatom do Unii infantylizm i lekkomyślność, a miał na myśli Polskę Czechy i Węgry. Już po przystąpienie strofowała i pouczała Polaków cała plejada europejskich przywódców, w tym Gerhard Schröder, Frans Timmermans, Martin Schultz i Angela Merkel. Pomimo iż polska gospodarka poradziła sobie całkiem dobrze z kryzysem zapoczątkowanym w 2008 roku, nadal traktowana była nie jak pełnoprawny członek UE, lecz jak petent i ubogi krewny otrzymujący pokaźny zasiłek, co niewątpliwie było prawdą, ale wypominanie tego nie jest dla otrzymującego pomoc rzeczą przyjemną, a dla udzielającej go chlubną. Tym bardziej, że Polska udowodniła i udowadnia, że mimo drobnych potknięć, znacznie lepiej potrafi wykorzystywać europejskie pieniądze niż wielu starszych członków Unii, z Grecją i Cyprem na czele.
W dziejach najnowszych Polska nie miała dobrych doświadczeń z zachodnioeuropejskimi sojusznikami, którzy poza werbalnym wsparciem, frymarczyli nią na lewo i prawo. Pozostawili Polskę samą wobec najazdu Niemiec i sowieckiej Rosji, porzucili, gdy po upadku III Rzeszy trafiła po raz kolejny pod but Moskwy, jeszcze bezwzględniejszej niż podczas zaborów, bo komunistycznej. Polsce, najwierniejszemu sojusznikowi wolnego świata, Polsce, której żołnierze walczyli na wszystkich frontach II wojny światowej Europy i Afryki, odmówiono cynicznie udziału w paradzie zwycięstwa, choć oddziały jej armii: dywizjonów lotniczych w Anglii, Brygady Strzelców Karpackich, armii Andersa, dywizji Maczka,  brygady Sosabowskiego i Armii Krajowej poświęcały swoich żołnierzy wszędzie, gdzie tylko przyszło im walczyć.
Nie miały też najlepszych doświadczeń z amerykańskimi prezydentami od Franklina Delano Roosevelta poczynając. Wszyscy, aż do chwili objęcia władzy przez Ronalda Reagana, uznawali Polskę i pozostałe kraje Europy Wschodniej za konieczną ofiarę, zapewniającą spokój i dobrobyt Zachodowi.
To prawda, Polacy potrafią być niesubordynowani, ale jak żaden naród na świecie, gotowi są ponosić ofiary w imię wolności i wierności sojusznikom. Nikt z dawnych sojuszników o tym nie pamiętał, nie chciał pamiętać. Niemcy i Rosja stały się ważniejsze dla handlu, przemysłu i dobrobytu. A Polacy pozostali wierni swej miłości, wierząc, że zostanie doceniona, że ktoś dostrzeże i ogłosi światu ich zasługi.
I doczekali się takiego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który po objęciu władzy najpierw przyjechał do nich, nie do kogokolwiek innego w Europie; który do nich przysłał swoje wojska, który światu przypomniał, jak wiele dla wolności Polacy uczynili. Prezydenta, którego opluwała cała lewica świata, jak niegdyś Ronalda Reagana; prezydenta, który ponownie uświadomił światu, że choćby cała Unia Europejska napinała się do granic możliwości, prężyła muskuły i wydawała najwznioślejsze oświadczenia, nadal niewiele znaczy bez Stanów Zjednoczonych Ameryki. Siła Europy, wolnej i zasobnej Europy, związana jest nierozerwalnie ze Stanami Zjednoczonymi.
Nie lubię ogólnej euforii, nie podoba mi się ukazywanie wizyty w Polsce Donalda Trumpa, jako sukcesu tylko i wyłącznie polityki PiS, ale.. w gruncie rzeczy, taka jest prawda. Można sobie prywatnie pozałatwiać dobre posady i dobre pieniądze w Unii Europejskiej, ale wolna zachodnia Europa nie przetrwałaby bez wsparcia Ameryki, bo to jej armia walczyła w Europie w podczas pierwszej i drugiej wojny, jej budżet podniósł ją ze zgliszcz, choć o planie Marshalla już niewiele osób pamięta. I nie inaczej będzie przez następnych kilkadziesiąt lat. Może się ktoś zżymać, ale o tym, czy wolny świat i jego idee przetrwają, jeszcze długo decydować będą wybory w Stanach Zjednoczonych Ameryki.
A Donald Trup całemu światu oznajmił coś, co można zamknąć w jednym zdaniu: „Stany Zjednoczone doceniają Polskę i będą jej wierne, póki ja jestem prezydentem”. Na razie to wprawdzie tylko słowa, ale słowa, które mają na tyle dużą wagę, że dostrzeżone zostały na całym świecie i powszechnie były komentowane.
Tyle z Polski, smutniejsze komentarze z Hamburga.

niedziela, 4 czerwca 2017

Cień Orwella

Ci, którzy czytali powieść „Rok 1984” na pewno przypominają sobie, że w wizji jego autora, George’a Orwella, świat podzielony był na trzy zmieniające sojusze obozy: Oceanię, Eurazję i Wschodnią Azję. Do Oceanii należały Ameryka i Wielka Brytania, Eurazję kontynentalne Europa i Azja. Podział ten, gdy czytałem przed laty tę książkę, wydawał się mocno nietrafiony – aż do dzisiaj. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej i ostatnie dystansujące się od Unii Europejskiej wypowiedzi Donalda Trumpa, przy jednoczesnym jego wsparciu dla Brexitu, zaczynają zaskakująco bliską czynić wizję Orwella z 1948 roku (wówczas powstała książka). Wydaje się już tylko kwestią czasu zbliżenie Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych w opozycji do kontynentalnej Europy, wydaje się też prawdopodobne ponowne zbliżenie tejże Europy z Rosją, w świetle wspólnych interesów gospodarczych, takich choćby jak rurociąg Nord Stream.
G. Orwell,
Źródło: Wikipedia
Chociaż na razie taki rozkład sił się wydaje się odległy, ale równie odległy wydawał się w roku 1988 rozpad Związku Radzieckiego i Zjednoczenie Niemiec, więc warto się zastanowić, a przynajmniej uczynić to powinni politycy, co oznaczałby dla Polski. Bez wątpienia niesie ze sobą umocnienie Niemiec w roli hegemona Unii Europejskiej, z Francją w sojuszu (po zwycięstwie z prezydenckim wyścigu Macrona). Ziszcza się tym samym zły sen Margaret Thatcher, czyli powrót Sacrum Romanum Imperium Nationis Germanicæ (Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, choć teraz bardziej europejskiego niż rzymskiego) otoczonego mniej czy bardziej posłusznymi wasalami.
Dobrze to czy źle? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi, a euroentuzjaści i eurosceptycy oceniają to z innej perspektywy, więc inne wyciągają wnioski. Tak czy inaczej Polska do ulubieńców cesarzowej Angeli nie należy (i należeć nie będzie), bez względu na to, kto w Warszawie dzierży ster władzy. Rzecz jasna, Angela Merkel chętniej podejmowała u siebie (i podejmować by chciała w przyszłości) Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego i Ewę Kopacz, niż Andrzeja Dudę, Beatę Szydło czy (zwłaszcza) Jarosława Kaczyńskiego. Inaczej mówiąc, woli wasali podzielających jej wyobrażenie zjednoczonej Europy (w opinii eurosceptyków – wasali uległych), niż sprzeciwiających się płynącym z Brukseli (a może z Berlina?) pomysłom. Na postawione wcześniej pytanie, ja przynajmniej, nie ośmielę się udzieli odpowiedzi, bo obecnie żadna z proponowanych przez polityków polskich dróg ku przyszłości mnie osobiście nie odpowiada.
Może zresztą nie należy się z prognozami za bardzo spieszyć? Najbliższe miesiące tego roku, w tym przede wszystkim wyniki wyborów w Wielkiej Brytanii i Niemczech (choć nie tylko) zaważą, czy cień Orwella zaciąży nad Europą i światem.

sobota, 20 maja 2017

Za Wysokie Góry

Wysokie Góry Portugalii,
Yann Martel, wyd. Albatros, 2017
To słaba, w mojej oczywiście opinii, książka. To co sprawdziło się w „Życiu Pi" – aluzyjna metafora, zupełnie nie udało się w „Wysokich Górach Portugalii". To co tam było subtelnym nawiązaniem do życia i etyki, tu bywa denerwującą i zgrzytliwą przesadą. Odnosi się wrażenie, że trzy opowieści składające się na całość książki powstawały osobno, a dopiero gdy Martel stwierdził, że niezbyt się udały, połączył je starając się przekonać czytelnika, że mają drugie dno, co w gruncie rzeczy trąci megalomanią.
Czasem po dobrych książkach przychodzą gorsze, to się zdarza nawet największym pisarzom, ale to nie powód, by udawać, że się tego nie dostrzega.
Niemniej, jak zawsze zachęcam do czytania, by się o tym przekonać, lub przekonać mnie  i innych podobnego o książce zdania, że nie mamy racji.

środa, 17 maja 2017

Harce wokół Konstytucji

Od jakiegoś czasu staram się unikać politycznych tematów, a już szczególnie deklarowania się po jednej czy po drugiej stronie sporu, bywają jednak takie, których nie sposób uniknąć, bo budzą niepokój. Dlatego tym razem nie powstrzymam się od komentarza, bo sprawa dotyczy konstytucji.
Czego dotknie PiS, czy słusznie czy nie, rodzi ferment, bo PiS zabiera się do wszystkiego jak chłop, który wrócił z pola w uwalanych gnojem gumofilcach i stara się robić porządki na salonach. Razem z obrusem ściąga ze stołu porcelanę robiąc mnóstwo rabanu, a przy okazji uwala dywan, po którym wszyscy stąpają w eleganckich pantoflach. Jeśli ktoś myśli, że przypomina słonia w składzie porcelany,  jest w błędzie, słoń chciał dobrze, tylko mu nie wychodziło, działania PiS to już nie niezdarność, to (wszystko na to wskazuje) świadome próba wywołania burzy.
Tak jest właśnie z konstytucją, do której poprawiania z typową dla siebie „finezją” zabrali się posłowie wiodącej partii. Nie jest to ustawa doskonała, co mam prawo głosić, ponieważ podczas referendum decydującym o jej wprowadzeniu niemal równo 20 lat temu (27 maja 1997 r.) byłem jej przeciwny, bo od początku była złym kompromisem. Największym jej orędownikiem był Aleksander Kwaśniewski i będący wówczas u władzy postkomuniści (choć nie oni jedni, bo wspierał te działania także wielce dla Polski zasłużony Tadeusz Mazowiecki). Obecna konstytucja jest przegadana, reguluje sprawy, które nie powinny się w konstytucji w ogóle znaleźć, jak choćby Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, której nawet potrzeba istnienia jest wątpliwa; i nieprecyzyjna, czego mamy okazję doświadczać wysłuchując sporów o Trybunał Konstytucyjny czy Krajową Radę Sądownictwa – a wad jest znacznie więcej.
Nie byłem wówczas jedynym przeciwnikiem konstytucji w takim kształcie, wielu znanych polityków oraz poważanych autorytetów przyznawało się do głosowania w referendum przeciwko jej wprowadzeniu, niemniej, gdy za jej reformowanie zaczął się zabierać PiS, wszyscy oni (bądź niemal wszyscy) stanęli w jej obronie (gdy piszę te słowa, wypowiada się akurat w TV w tym tonie Aleksander Hall, który też obecnej konstytucji nie pochwalał).
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego rzeczy dotknięte przez PiS nabierają stygmatów świętości nawet w oczach wcześniejszych ich krytyków? Politycy PiS nie grzeszą pokorą, ale przecież arogancję potrafili okazywać także ich poprzednicy, od Leszka Balcerowicza począwszy, na Donaldzie Tusku skończywszy (a nie byli jedynymi aroganckimi premierami czy wicepremierami, którym to się zdarzało), więc to chyba nie jedyny powód.
Politykom PiS brakuje finezji i wcale się o nią nie starają – to ich partia po raz pierwszy w historii III RP osiągnęła bezwzględną większość w Sejmie i ten sukces nadmiernie zamieszał w głowach. Prominentni działacze PiS uznali, że nie tylko umizgi wobec opozycji są zbędne, ale i o zwykłej kindersztubie można zapomnieć. Donald Tusk potrafił czarować i uwodzić sojuszników i elektorat, Jarosław Kaczyński nie tylko tego nie potrafi, ale i nie chce. Świadom jest skali zwycięstwa własnej partii, umizgiwać się więc nie zamierza, a elektoratowi woli płacić (500 zł na dziecko) niż oczarowywać wdziękiem. Opozycja czyniła zresztą ostatnio wiele, by ułatwić te działania: pan Ryszard Petru, na którego partię (o zgrozo!) głosowałem, kilkakrotnie popełniał polityczne samobójstwo (i to jest spory wyczyn przy tak dobrym starcie, a odkrywanie jego nieuctwa było dla mnie wyjątkowo żenujące), a panu Grzegorzowi Schetynie daleko do wdzięku szermierza, a tym bardziej charyzmy przywódcy, więc wdaje się w wymianę ciosów z najbardziej zażartymi harcownikami PiS, nie odbiegając od ich poziomu dyskusji.
Nie sądzę, w gruncie rzeczy, by Jarosław Kaczyński liczył na to, iż uda mu się zmienić konstytucję (nawet przy wsparciu partii Kukiz), on po prostu z uwielbia przyglądać się zamieszaniu i histerii, z jaką na jego wypowiedzi reagują przeciwnicy – to taki trochę sondaż, trochę widowisko dla cesarza. Przynajmniej na razie.

Jeśli jednak, porzucając żartobliwy nieco ton,  w istocie miałoby się w konstytucji coś zmienić (a kiedyś powinno), to wolałbym poczekać na nieco spokojniejsze czasy, gdy polityczni oponenci ze sobą dyskutują, a nie obrzucają się inwektywami. Tylko czy to w ogóle w tym kraju możliwe?

wtorek, 2 maja 2017

Tannenberg 1914

Świadom jestem, że pisanie o książkach monograficzno-historycznych, a już szczególnie traktujących o tak odległych i „niemodnych” wydarzeniach jak pierwsza wojna światowa, jest nieco kameralne, ale czasem warte wysiłku nawet dla kilku czytelników. Biorąc to jednak pod uwagę postaram się uczynić to jak najkrócej.
Tannenberg 1914, Piotr Szlanta,
wyd. Bellona, 2005
Bitwa pod Tannenbergiem była najistotniejszą bitwą pierwszego miesiąca wojny, bo chociaż była niewątpliwie wielkim sukcesem cesarskich Niemiec i osobiście marszałka (później prezydenta Republiki Weimarskiej) Paula von Hindenburga i jego szefa sztabu Ericha Ludendorffa, to jednak właśnie ona przyczyniła się do przegranej Niemiec w pierwszej bitwie nad Marną i ocaliła Paryż, a być może nawet zadecydowała, że pierwsza wojna nie zakończyła się już w 1914 roku. Stało się tak dlatego, że w decydującym momencie bitwy o Paryż odesłano na pomoc Hindenburgowi dwa korpusy z frontu zachodniego, co zaważyło o losach Paryża.
Tyle o szerszym kontekście bitwy pod Tannenbergiem (Stębarkiem), a teraz już o książce. Spełniła moje oczekiwania, podawała istotne fakty bez nadmiernej ilości szczegółów (istnieją obszerne opracowania, gdzie można je znaleźć), ale zabrakło mi jednej refleksji na temat istoty bitwy i manewru, jakie dokonała niemiecka armia, a to był najważniejszy jej aspekt. Ósmą armię niemiecką po początkowych starciach na północy Prus Wschodnich z rosyjską armią wileńską w okolicach Gąbina (zakończonych niepomyślnie dla Niemców), zdołano w sposób jak na ówczesne czasy umiejętny i niezauważalny dla przeciwnika przegrupować, znaczną część oddziałów kolejami przewieźć na południowy zachód i zaatakować lewe skrzydło wkraczającej od południa do Prus drugiej rosyjskiej armii (tzw. warszawskiej lub narwiańskiej) gen. Aleksandra Samsonowa, doszczętnie ją po kilku dniach niszcząc i biorąc do niewoli niemal 100 tys. jeńców. Warto dodać, że niemal bliźniaczy manewr z wycofaniem z frontu części oddziałów i uderzeniem na odsłoniętą flankę nieprzyjaciela zastosował Piłsudski w 1920 roku, rozbijając nacierającą armię bolszewików.
Tej refleksji mi zabrakło w książce Piotra Szlanta, więc gdyby była to pierwsza moja lektura na ten temat, zabrakłoby mi tej istotnej informacji wyjaśniającej, na czym polegał finezyjny manewr Hindenburga. Uważam, że niedościgniona w analizie pierwszego miesiąca wielkiej wojny, jej przyczyn i implikacji, jest książka „Sierpniowe salwy” Barbary W. Tuchman.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Księgobójstwo

Każdy ma swoje ulubione miejsca na świecie, Maja Wolny, autorka „Księgobójcy”, zauroczona jest Amsterdamem (a ja lubię zauroczenia miejscami), gdzie w jednej  z uliczek umieściła księgarnię prowadzoną przez antykwariusza starej daty z polskimi korzeniami. Holenderski krajobraz miejski, polskie pogmatwane losy emigrantów, interesujący pomysł na fabułę, nie rażąca  współczesnymi błędami i trendami polszczyzna, więc można byłoby powiedzieć, że całkiem dobrze, ale… To „ale” zostawię jednak na koniec.
Księgobójca, Maja Wolny,
Wyd. Czarna Owca, 2017
Historia plecie się sympatycznie, jest tam nie dająca o sobie zapomnieć przeszłość bohaterów, są ich współczesne komplikacje, w tle nieco kultury i sztuki, jest miłość i zbrodnia – a wszak wiadomo, trup ożywia nie tylko gazety – a nie ma, co równie ważne dla mnie, wulgarności i przesadnej dosłowności. No i ponadto polska, nieznana mi dotąd pisarka, co daje nadzieję na kolejne warte zakupu książki do poduszki.
Ale jednak jest to wspomniane wcześniej „ale”, które nie do końca może być zarzutem do prozy autorki, tylko bardziej do mego nieszczęsnego trafu i tym samym osobistego przesytu nadmiernie współcześnie wykorzystywanym tematem, który ociera się już o nadpoprawność polityczną. Nie wymienię go z imienia, bo nie chcę psuć lektury – część czytelników się domyśli, inni nawet tego nie zauważą, bo przesycona jest tym współczesna publicystyka, literatura i kino. Mnie przeszkadza, bo inaczej nieco postrzegam rzeczywistość. Temat istnieje, nie przeczę, ale nie występuje wcale tak często w rzeczywistości, jak starają się o tym nas przekonać twórcy i publicyści. Raz, drugi, nawet trzeci, ale kolejna książka pod rząd? Dla mnie to przesada. Taka zatem mała uwaga – nadmierna poprawność w literaturze, to też księgobójstwo, bo może zniechęcić czytelnika, a książki bez czytelników są martwe. Niemniej i tak polecam, warto poznać tę książkę, bo to coś nowego i innego w polskiej lżejszego gatunku prozie – taka literatura quasi-kryminalna, gdzie społeczne i historyczne odniesienia, opisy i atmosfera są nie mniej ważne, niż kryminalna zagadka. A potem można pojechać do Amsterdamu i pospacerować.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Norweska literatura w dobrym stylu, czyli „Płyń z tonącymi”

Płyń z tonącymi, Lars Mytting,
Wyd: Smak Słowa, 2016
Płyń z tnącymi to przyzwoita pod względem literackim powieść, a to w dzisiejszych czasach rzecz raczej wyjątkowa i tym samym godna uznania. Nie jest to książka wybitna, ale po prostu dobra.  Pomijając kilka uwag, jakie miałbym do polszczyzny przekładu (a to przecież nie wina autora), nie mam jej wiele do zarzucenia. To prawda, wszystko to już było: śmierć bliskiej bohaterowi osoby, pozostawione przezeń rzeczy rozpoczynające zagadkę, rodzinna tajemnica z przeszłości, odległe kraje, dramaty wojny, cenne dziedzictwo które trzeba odnaleźć; ale nawet jeśli było, to wcale nie oznacza, że powieść musi być mniej interesująca, zwłaszcza że fabuła snuje się w egzotycznych dla nas Polaków, surowych krajobrazach Norwegii i Szetlandów, i mniej egzotycznych, acz zawsze interesujących rejonach Francji. Bohater jest sympatyczny i niewydumany, a opowiadana historia zakorzeniona w dobrze udokumentowanej przeszłości. Jeśli miałbym już stawiać zarzuty, to te o niezaspokojonych własnych oczekiwaniach, które autor najwyraźniej uznał za nieistotne, jak choćby temat dziadka, który wsparł swego czasu ruch kolaborującego z Hitlerem Vitkuna Quislinga i walczył na froncie wschodnim po stronie Niemców. To rzadko w literaturze beletrystycznej poruszany epizod z historii Norwegii i byłem ciekaw przyczyn czy okoliczności takiej decyzji podjętej w przeszłości przez jedną z istotnych postaci opowieści, niestety, ciekawość nie została zaspokojona.
Podsumowując, polecam, bo tak się kiedyś pisywało interesujące i zapewniające dobrą rozrywkę książki. Wszystko u  Larsa Myttinga dozowane jest z umiarem, tak jak w prawdziwym życiu: miłość, namiętność, rozterki, podróże, przygoda i codzienność. Ale też uczciwie uprzedzam, że trzeba się wciągnąć by poczuć klimat opowieści, co poszukującym wartkiej od pierwszego zdania akcji, może sprawić pewną trudność.

czwartek, 23 marca 2017

Pierwszorzędne Ósme życie

Ósma życie, Nino Haratischwili,
Wydawnictwo: Otwarte, 2016
Na temat „Ósmego życia” gruzińskiej autorki Nino Haratischwili powiedziano już tak dużo, że pisanie kolejnej opinii o tej książce pozwala na komfort pomijania szczegółów i skoncentrowanie się na istocie rzeczy, czyli napisaniu zdania, o którym zawsze marzę, gdy zabieram się do czytania powszechnie polecanej książki: „Zgadzam się!”. To rzadka i wyjątkowo przyjemna sytuacja, bo chwalone w mediach i przez czytelników książki, zwłaszcza w ostatnich latach, zazwyczaj albo rozczarowują, albo nawet zniechęcają. W tym przypadku jestem dodatkowo mile zaskoczony, bo to powieść klasyczna, zachowująca chronologię wydarzeń, pisana językiem zwyczajnym i starannym, a mimo to (a może dlatego właśnie?) interesująca i przejmująca. Miło mi skonstatować, że nie jestem ostatnim wielbicielem takiej prozy. Równie przyjemna jest myśl, że mam jeszcze kolejny tom takiej lektury przed sobą i mam nadzieję, że nie zmienię opinii ani o autorce, ani o tłumaczce, bo do przekładu także nie mam zastrzeżeń.
Ja ograniczę się do tych kilku zdań, a zainteresowanych bliższymi szczegółami odsyłam w otchłań Internetu.

niedziela, 12 marca 2017

Niedźwiedzie eseje, czyli tajna wersja historii Gabriela Maciejewskiego

Wydawało mi się, że o historii pisać można na dwa sposoby: pierwszy, nazwijmy go monograficznym, jest suchy, rzeczowy, pełen cyfr, szczegółów i towarzyszy mu ogromna ilość przypisów odwołujących się do źródeł – to nudna choć potrzebna i wartościowa metoda naukowa; druga, nazwijmy ją popularyzatorską, pisana jest wartko i przystępnym językiem z pominięciem nadmiernej ilości męczących danych i bibliografią na końcu książki. Pierwszy przeznaczony jest dla naukowców i dociekliwców, drugi dla zainteresowanych historią hobbistów. Obie metody są potrzebne i choć służą odmiennym celom, z tego drugiego rodzaju narracji chętnie korzystają też najwybitniejsi historycy, gdy przekazać chcą nie tylko fakty, ale i tezy na tyle interesujące, że  pragną się nimi podzielić z szerszymi kręgami czytelników – znakomitym tego przykładem była tu twórczość Pawła Jasienicy, choć nie jest to przykład odosobniony.

Niedźwiedź i róża, czyli tajna historia
Czech, Gabriel Maciejewski, Tom 1,
Wyd. Klinika Języka, Warszawa 2014
Tak dotąd myślałem, ale okazało się, że jest jeszcze trzeci, nazwijmy go najdelikatniej – „anty”, bo jest przeciwieństwem i pierwszego, i drugiego. Jego znamienitym przykładem była z trudem przeze mnie czytana (i wreszcie przeczytana) książka „Niedźwiedź i róża, czyli tajna historia Czech”. Istotą zamieszczonych tam esejów bywają, zazwyczaj nieco odbiegające od ogólnie przyjętych, tezy historyczne, ale to jedyna zaleta tej pozycji Gabriela Maciejewskiego, jeśli w ogóle można nazwać ją zaletą, bo rozwodzenie się nad tym (trzymając się pierwszego rozdziału), że Jana Husa, czeskiego heretyka, traktowano przed skazaniem go na śmierć lepiej, niż opisują to jego zwolennicy i komunistyczni autorzy, nie jest szczególnie inspirujące. Przypisów na potwierdzenie przytaczanych opinii żadnych, jedynie spekulacje, a rozdział ten wydaje mi się jednym z ciekawszych spośród bez mała trzydziestu. Większość jest nużąca, zagmatwana, rozwlekła i trudno jest w tych opowieściach w ogóle dopatrzyć się jakiejkolwiek tezy, a jeszcze trudniej odnaleźć się w chaosie: tajne konszachty i organizacje, spiski, alchemicy i talmudyści, ukryte intencje, wszystko w większości wsparte przypuszczeniami bardziej niż faktami. Inaczej mówiąc – rozczarowanie. 

Rozstanie z Facebookiem

Chciałem coś pozytywnie, przynajmniej we wspomnieniach, napisać o Facebooku, ale już nie potrafię. Porzucam FB i wszelkie inne portale społecznościowe o charakterze niesprecyzowanym tematycznie, bo w ostatnich latach przestały być społecznościowe, a zamieniły w polityczne. Kiedyś pozawalały odnaleźć się ludziom, którzy rozjechali się w różne strony świata, teraz zaczęły ich dzielić według politycznych sympatii, a tych niezaangażowanych emocjonalnie w politykę, do których  sam się zaliczam, po prostu odstręczają.
Ja mam dość i mam wrażenie, że nie jestem jedyny. Naprawdę rzadko udaje mi się od jakiegoś czasu trafić na posty znajomych związane z codziennymi wydarzeniami, zainteresowaniami pozapolitycznymi, podróżami, rodziną, hobby. Z przerażeniem przyglądam się zrywanym przyjaźniom, nienawistnym słowom, ostrym komentarzom. Nikt już nie słucha argumentów, tylko z góry odrzuca i  wykpiwa wszystko, co powiedzą przeciwnicy. Prawda przestała się liczyć, liczy się tylko przynależność, trzeba być za bądź przeciw, bo jak się nie jest za, to i tak jest się przeciw.
Nie pasuję do tego świat, wolę własny. Przez dziesięciolecia żyłem bez Facebooka, nie przychodzi mi zatem z trudem się z nimi żegnać. Zresztą to rozstanie nie jest gwałtowne, nie zamknę ostentacyjnie profilu na FB, bo takie gesty nie są w moim stylu. Coraz rzadziej zaglądałem tam zresztą ostatnio, a te przerwy się wydłużały. Nie obrażam się też ani na media, ani na znajomych, po prostu to nie moje klimaty.
Myślę, że otwarte, egalitarne portale, po początkowym okresie euforycznych powrotów do starych znajomości, uprzytomniły teraz wszystkim, że każdy jest inny i bardzo się różnimy. Wspólna klasa czy studia nie sprawiają, że myślimy tak samo i mamy podobne poglądy na wszystko i podobne gusta. Aby być ze sobą, cieszyć się swoim towarzystwem, trzeba dzielić zainteresowania. Egalitaryzm jest fikcją co jakiś czas narzucaną przez kolejne ideologie, ale sądziłem, że nie musi to oznaczać ostentacyjnej manifestacji rozumianej jako jedyna słuszna prawda. Dlatego się wypisuję, pozostawiając Facebook współczesnym sankiulotom i  żyrondystom, niech tam zmagają się ze sobą, gdy ja będę zmagał się z codziennymi problemami niezależnie od tego, kto jest u władzy. I spotykał się w realu z ludźmi, których łączy ze mną coś więcej, niż tylko polityczny transparent rozpostarty nad głowami. Bo życie pokazuje, że istnieją sprawy ważniejsze od polityki, choć niektórym trudno w to uwierzyć.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Za czyli przeciw – jak zmieniały się sympatie politycznych środowisk nie tylko w sprawie Wałęsy

W miarę upływu lat i oddalania się od przełomowego roku 1989, z coraz mniejszymi emocjami, ale za to większym rozbawieniem obserwuję wydarzenia na politycznej scenie Polski. Przedziwne bowiem rzeczy dzieją się w polityce, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy ćwierćwiecza, zaskakujące bywają zmiany stron i sojuszy dokonywane przez polityków, i chociaż wszyscy już przywykli, mnie nadal wprawia to w zdumienie. Ot, choćby Roman Giertych, swego czasu jako przewodniczący Ligi Polskich Rodzin tworzący wespół z PiS i Samoobroną rządzący Polską sojusz, dziś pomstuje na byłego koalicjanta (PiS) i jego przywódcę. Nie inaczej Kazimierz Marcinkiewicz, pozbawiony za nieudolność (bo serwilizmu mu nie brakowało) stanowiska szefa rządu przez swego protektora, dziś wtóruje jego przeciwnikom. Nie inaczej usunięty przez Jarosława Kaczyńskiego ze stanowiska ministra obrony Radosław Sikorski, od owej chwili wierny członek PO i zajadły wróg PiS z jego prezesem na czele. Można to grono poszerzyć choćby o Michała Kamińskiego, swego czasu rzecznika prasowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a także wielu kolejnych choć mniej znanych postaci życia politycznego. Bywają również wolty odwrotne, do spektakularnych należało przyjęcie stanowiska ministra finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego przez oddaną wcześniej Donaldowi Tuskowi Zytę Gilowską, czy rok temu przez Jarosława Gowina teki w resorcie nauki i szkolnictwa wyższego. Nie wnikam, czy ich postawa wówczas, czy obecnie jest słuszna (odpowiedź zależy od tego, kto będzie to oceniał), to jedynie czysta konstatacja. Politycy, jak widać, delikatnej natury mają psychikę i gdy poczują się urażeni, równy przejawiają entuzjazm, co i wrogość. Ale to wszystko już nie zaskakuje, zwłaszcza, że za niektórymi z nich trudno nadążyć. Znakomitym tego przykładem może być Ryszard Czarnecki: zaczynał od Unii Polityki Realnej, następnie zakładał Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, potem przystąpił do Samoobrony, aż wreszcie odnalazł się w PiS, przy czym warto podkreślić, że nie należy on do wyjątków. W tym kontekście równie interesujące są, zwłaszcza w świetle ostatnio opublikowanych opinii biegłych grafologów na temat teczki Lecha Wałęsy, wolty całych środowisk politycznych. A ich historia może być bardzo pouczająca.
W 1990 roku, podczas kampanii przed pierwszymi powszechnymi wyborami prezydenta, przeprowadzanymi po raz pierwszy od zakończenia II wojny, w polskim społeczeństwie dokonał się głęboki podział. W wyścigu do Belwederu (obecny Pałac Prezydencki był jeszcze wówczas tylko Pałacem Namiestnikowskim) stanęło w szranki dwóch niekwestionowanych w swych osiągnięciach polityków: Lech Wałęsa, patron Komitetu Obywatelskiego dzięki któremu opozycja wygrała kontraktowe wybory 4 czerwca 1989 roku, oraz Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier Polski drugiej połowy XX wieku rezydujący w Polsce (nie licząc nominalnych tylko premierów londyńskich).
Dla obu stających w szranki liderów wybory te miały nie tylko polityczne, ale i ambicjonalne znaczenie. Lech Wałęsa, od lat przyzwyczajony do roli dyrygenta, niechętnie patrzył, jak spod jego skrzydeł wyrwał się, usamodzielnił, a co gorsza nabierał popularności nowy sejmowy przywódca. Czuł, że usuwa mu się spod nóg piedestał, bez którego nie potrafił już żyć. Sam Tadeusz Mazowiecki natomiast, nie do końca widzący się w nowej roli, dał się przekonać swoim poplecznikom głoszącym, że tylko on zrealizować może bliską im wizję socjaldemokratycznej i liberalnej Polski, a co najważniejsze, zatrzyma nieodpowiedzialnego gbura, czyli Wałęsę, postrzeganego przez środowisko bliskie Mazowieckiemu jako największe zagrożenie dla dokonujących się przemian.
Dla polityków skupionych wokół kandydatów wybory miały także ogromne znaczenie. Wałęsie, głoszącemu konieczność przyspieszenia i nowego początku, patronowali Jarosław i Lech Kaczyński i środowisko Porozumienia Centrum (z którego w 2001 roku narodził się PiS), Kongres Liberalno-Demokratyczny z Donaldem Tuskiem i znaczna część środowisk o prawicowej proweniencji (chociaż dystansował się od postaci Wałęsy na przykład Aleksander Hall). Ich zagorzałymi przeciwnikami, wspierającymi Tadeusza Mazowieckiego, było przede wszystkim środowisko Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna (ROAD, później przekształcony w Unię Demokratyczną), w którym najważniejszą rolę odgrywali politycy o lewicujących poglądach, tacy jak Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec czy Władysław Frasyniuk. W ślad za nimi podzieliło się społeczeństwo.
Kampania była ostra i bezkompromisowa, a co najbardziej zaskakujące, to sojusznicy Mazowieckiego wprowadzili do niej elementy agresywne i dyskredytujące przeciwnika. W spotach wyborczych T. Mazowieckiego, Wałęsa odcinał siekierą Polskę od Europy (bo w jednym z wywiadów ogłosił, że trzeba prezydenta z siekierą) i łamał ledwo wschodzące drzewo wolnej Polski, by wsadzać bez korzeni do innej doniczki (zapowiadał nowy początek), a to tylko dwa zapamiętane przeze mnie z wielu podobnych. Nie szczędzono też Wałęsie czarnego wizerunku, był w nim nieobliczanym w czynach populistą i dyletantem, nieodpowiedzialnym i groźnym watażką, a jego rządy miały sprowadzić na Polskę ogrom niewyobrażalnych nieszczęść.
Wybory okazały się klęską Mazowieckiego, przegrał nie tylko z Wałęsą, ale nawet z nieznanym do niedawna nikomu Tymińskim. Środowisko Unii Demokratycznej głęboko urażone taką niesprawiedliwością i głupotą ludu, przez kolejnych pięć lat nie unikało żadnej okazji, by przypiąć urzędującemu prezydentowi kolejną łatkę (co, nawisem mówiąc, nie było trudne, bo Wałęsa w istocie okazał się dyletantem i gburem).
Minęło nieco ponad dwadzieścia lat (Wałęsa w kolejnych wyborach przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim) i ku memu zaskoczeniu, to właśnie najwięksi ówcześni przeciwnicy Wałęsy skupieni wokół Gazety Wyborczej stali się jego największymi apologetami, a jego dawni sojusznicy wrogami! Ciekawe, czy to Wałęsa przeszedł tak głęboką metamorfozę (stał się wykształcony, uprzejmy i odpowiedzialny), że warto go dzisiaj poopierać, czy już taki był, tylko dopiero teraz jego obrońcy to dostrzegli?

sobota, 28 stycznia 2017

Krótki powrót na Archipelag

Czasami lubię sprawdzać, czy młodzieńcze fascynacje nadal bywają interesujące, a idealną okazją do takich literackich testów okazała się twórczość Ursuli Le Guin, dziś już osiemdziesięcioośmioletniej amerykańskiej pisarki. Wiele lat zajęło mi przeczytanie całego cyklu jej opowieści o Ziemiomorzu, ale i autorka nie spieszyła się z pisaniem (pierwsza powieść ukazała się w 1968 roku, ostatnia w 2001). Do niedawna przekonany byłem nawet, a nie należę jak sądzę do wyjątków, że ten cykl stanowi trylogię zakończoną w 1972 roku.
Wydawnictwo Literackie, 1983
Pierwszą jej część, wydaną w Polsce przez Wydawnictwo Literackie a zatytułowaną „Czarnoksiężnik z Archipelagu” poznałem bodaj w 1984 roku i od razu uwiodła mnie swoją poetyką. W tamtych latach dopiero kształtować się zaczęła wśród czytelników miłość do opowieści typu fantasy, Le Guin była więc dla mnie odkryciem na miarę Tolkiena. Nieprześcignione było też tłumaczenie Stanisława Barańczaka, którego działalność opozycyjna w KOR sprawiła, iż zaplanowane na 1976 rok pierwsze wydanie książki zostało przez władzę wstrzymane na kilka lat.
„Grobowce Atuanu”, kolejna część trylogii, ukazała się najpierw jako wydawnictwo klubowe, jak na tamte czasy (chyba 1986 rok) przyzwoicie przygotowane, ale ta książka nie miała już tego czaru i uroku, co „Czarnoksiężnik”. Może dlatego, że przekład był już inny (choć zasadniczo tłumaczenie Piotra Cholewy jest poprawne, nie ma w nim „duszy” Barańczaka), ale głównie dlatego, że opowieść nie była już tak atrakcyjna i wlokła się nieco, jak ścieżki opisywanego w niej podziemnego labiryntu, który pokonać musieli bohaterowie.
Wydawnictwo: Książnica, 2011
Po tym doświadczeniu zerwałem na wiele lat z Ursulą Le Guin, ale gdy płynie czas, rodzą się sentymenty, więc w ubiegłym roku powróciłem do jej prozy. Zabrałem się za „Najdalszy brzeg” i poczułem się jak syn marnotrawny wracający do domu po latach rozłąki, bo lektura sprawiła mi niemal taką samą przyjemność jak pierwszy tom cyklu.
Ale z kolejną częścią, „Innym wiatrem”, którą niedawno zakończyłem, już tak nie jest. Ta opowieść, moim zdaniem, nie dorównuje wcześniejszym. Książka nuży, wlecze się, meandruje niepotrzebnymi dywagacjami – to już nie ta sama autorka i upływ lat (a było ich ponad 30 od powstawania „Czarnoksiężnika”) sprawił, że nie ma już w jej pisarstwie tej pomysłowości, która budziła czytelniczą niecierpliwość, by dowiedzieć się, jak potoczą się losy bohaterów. Ziemiomorze spowszedniało, nie unosi się już nad nim aura tajemniczości, nie zaskakuje niczym nowym. Choć nie odmawiam innym uznania dla tej powieści, ja sam dokończyłem ją raczej z obowiązku niż potrzeby, nie wspominając już o ciekawości. I chociaż nie żałuję tego czasu (powroty do przeszłości nieco go zabierają, a książka nie jest zła, tylko po prostu gorsza), to jednak pominiętą przeze mnie „Tehanu” wolę na razie odstawić na półkę. Może kiedyś znowu zatęsknię za Ziemiomorzem.

sobota, 21 stycznia 2017

Ginący gatunek mężczyzn

Niełatwo jest znaleźć książkę, która stanowiłaby tak przyjemną lekturę, bo rzadko pisuje się teraz powieści, które poruszają sprawy istotne bez ich komplikowania, a co najważniejsze, bez epatowania brutalnością, dosłownością i wulgaryzmami. Ponadto postać bohatera, niemal już sześćdziesięciolatka, choć mieszkającego w innym kraju i innej rzeczywistości, bliższa się okazuje duszy Polaka, niż mogłoby się wydawać. Bo w gruncie rzeczy, bez względu na to, pod jaką szerokością geograficzną się żyje i jakiej barwy flagi wywiesza podczas świąt narodowych, wszyscy jesteśmy podobni i podobne problemy i rozterki przeżywamy.
Fredrik Backman, Mężczyzna imieniem Ove,
Wydawnictwo: W.A.B.
Ove to jednak niezwyczajna postać ani na polskie, ani szwedzkie standardy, choć ten typ mężczyzny spotkać można wszędzie i, opierając się na powierzchownych spostrzeżeniach, mocno pomylić w ocenie. Bo w towarzyskim życiu Ove nie jest łatwy, wieczne niezadowolony, surowy w opiniach, stale wykłócający się o wszystko i przekonany o tym, że cały świat sprzysiągł się, by z nim walczyć. Tak naprawdę kieruje się rozsądnymi zasadami, nie pasuje już jednak do tego świata, który w ciągu jego życia zmienił się w tempie przekraczającym wszelkie wyobrażenia: komputery, tablety, telefony komórkowe, międzynarodowe korporacje, elektronika – to rzeczy, których nie rozumie i nie chce rozumieć. Nie obarcza jednak winą postępu, a tylko fakt, że ludzie dali mu się uwieść, omotać i pod jego wpływem odeszli od starych zasad i przyzwyczajeń. „Bo teraz wszyscy mają po trzydzieści jeden lat, noszą zbyt obcisłe spodnie i nie piją normalnej kawy. I nikt już nie bierze za nic odpowiedzialności. Wszędzie cała masa facetów z przystrzyżoną bródką, którzy zmieniają prace, zmieniają żony i zmieniają marki samochodów. Tak po prostu. Kiedy im pasuje” – konstatuje. Wie że różni się od innych, nie szuka towarzystwa ani ludzi, ani zwierząt, a jedyne czego pragnie, to tego, by przestrzegano zasad i nie wkraczano w jego świat.
Niełatwo jest znaleźć książkę, która stanowiłaby tak przyjemną lekturę, bo rzadko pisuje się teraz powieści, które poruszają sprawy istotne bez ich komplikowania, a co najważniejsze, bez epatowania brutalnością, dosłownością i wulgaryzmami. Ponadto postać bohatera, niemal już sześćdziesięciolatka, choć mieszkającego w innym kraju i innej rzeczywistości, bliższa się okazuje duszy Polaka, niż mogłoby się wydawać. Bo w gruncie rzeczy, bez względu na to, pod jaką szerokością geograficzną się żyje i jakiej barwy flagi wywiesza podczas świąt narodowych, wszyscy jesteśmy podobni i podobne problemy i rozterki przeżywamy.
Ove to jednak niezwyczajna postać ani na polskie, ani szwedzkie standardy, choć ten typ mężczyzny spotkać można wszędzie i, opierając się na powierzchownych spostrzeżeniach, mocno pomylić w ocenie. Bo w towarzyskim życiu Ove nie jest łatwy, wieczne niezadowolony, surowy w opiniach, stale wykłócający się o wszystko i przekonany o tym, że cały świat sprzysiągł się, by z nim walczyć. Tak naprawdę kieruje się rozsądnymi zasadami, nie pasuje już jednak do tego świata, który w ciągu jego życia zmienił się w tempie przekraczającym wszelkie wyobrażenia: komputery, tablety, telefony komórkowe, międzynarodowe korporacje, elektronika – to rzeczy, których nie rozumie i nie chce rozumieć. Nie obarcza jednak winą postępu, a tylko fakt, że ludzie dali mu się uwieść, omotać i pod jego wpływem odeszli od starych zasad i przyzwyczajeń. „Bo teraz wszyscy mają po trzydzieści jeden lat, noszą zbyt obcisłe spodnie i nie piją normalnej kawy. I nikt już nie bierze za nic odpowiedzialności. Wszędzie cała masa facetów z przystrzyżoną bródką, którzy zmieniają prace, zmieniają żony i zmieniają marki samochodów. Tak po prostu. Kiedy im pasuje” – konstatuje. Wie że różni się od innych, nie szuka towarzystwa ani ludzi, ani zwierząt, a jedyne czego pragnie, to tego, by przestrzegano zasad i nie wkraczano w jego świat.
Ove ma jednak nieszczęście (choć to pojęcie okazuje się względne) trafiać na ludzi, którzy zdają się deptać wszystko, co ma dla niego wartość, a co gorsza przekraczać wyraźnie artykułowaną przez niego granicę prywatności. I to, ku jego zaskoczeniu, bywają ludzie, którzy warci są nie tylko uwagi, ale i przyjaźni.
W zasadzie, ta książka to banał, bo to opowieść o sile miłości, bardzo głęboko zagrzebanej w duszy oraz i o tym, że w szczególnych okolicznościach zawsze potrafi o sobie przypomnieć. Ale właśnie sztuką jest pisać banały, które tak potrafią wciągnąć i tak wzruszać. Tak naprawdę lubimy czytać o sobie, a ten bohater bliski będzie niejednemu mężczyźnie, który jest jeszcze w pełni sił, gotów jest dać z siebie wszystko, ale nikt nie chce z tego skorzystać ani nawet słuchać jego rad, a on czuje się coraz bardziej niepotrzebny. I będzie bliski tym wyjątkowym kobietom, które kochają takich mężczyzn.
Jeśli miałbym postawić zarzut autorowi, to nadmiernej poprawności politycznej, jakby chciał zadowolić wszystkich. Ale przyznać muszę, uczynił to z wdziękiem. A książkę zdecydowanie polecam, również kobietom, bo daje wgląd w męski świat i męską duszę. Choć pamiętać powinny, że dusza Ovego nie wyczerpuje różnorodności męskiego świat.Ove ma jednak nieszczęście (choć to pojęcie okazuje się względne) trafiać na ludzi, którzy zdają się deptać wszystko, co ma dla niego wartość, a co gorsza przekraczać wyraźnie artykułowaną przez niego granicę prywatności. I to, ku jego zaskoczeniu, bywają ludzie, którzy warci są nie tylko uwagi, ale i przyjaźni.
W zasadzie, ta książka to banał, bo to opowieść o sile miłości, bardzo głęboko zagrzebanej w duszy oraz i o tym, że w szczególnych okolicznościach zawsze potrafi o sobie przypomnieć. Ale właśnie sztuką jest pisać banały, które tak potrafią wciągnąć i tak wzruszać. Tak naprawdę lubimy czytać o sobie, a ten bohater bliski będzie niejednemu mężczyźnie, który jest jeszcze w pełni sił, gotów jest dać z siebie wszystko, ale nikt nie chce z tego skorzystać ani nawet słuchać jego rad, a on czuje się coraz bardziej niepotrzebny. I będzie bliski tym wyjątkowym kobietom, które kochają takich mężczyzn.

Jeśli miałbym postawić zarzut autorowi, to nadmiernej poprawności politycznej, jakby chciał zadowolić wszystkich. Ale przyznać muszę, uczynił to z wdziękiem. A książkę zdecydowanie polecam, również kobietom, bo daje wgląd w męski świat i męską duszę. Choć pamiętać powinny, że dusza Ovego nie wyczerpuje różnorodności męskiego świat.