sobota, 22 września 2018

Niesmaczne dowcipy i sponsor disco polo


Piątek, 21 września 2018 r., Sopot

Gorąco, podobno to ostatni taki dzień tego roku, ale przecież to ostatnie dni lata.
Oglądałem kilka dni temu program „Roast of Bruce Willis”, trafiłem, a że lubię tego aktora, który zapewniał dobrą rozrywkę nie starając się aspirować do roli oscarowej gwiazdy, zacząłem oglądać. Tytuł zapowiadał gorący i bezkompromisowy wywiad, ale to, co dostałem, po prostu cofnęło mnie od ekrany – niesmaczne, wulgarne, prymitywne. Ale co ciekawe, liczna publiczność zdawała się doskonale bawić. Nie pasuję do tego świata, ale tak właśnie go postrzegam i taki jest. Przecież nie tak znowu dawno, na słynnych taśmach z restauracji „Sowa i przyjaciele” mieliśmy okazję wysłuchać, jakim językiem „elita” tego kraju posługuje się w rozmowach między sobą.
Zresztą TVP za rządów Jacka Kurskiego też sprowadza się do poziomu ulicy, przykładem popularyzowanie disco polo, nazywanej teraz eufemistycznie „muzyką taneczną”. Bez najmniejszej wątpliwości obecny prezes TVP stał się głównym sponsorem tego gatunku muzyki. Ale przynajmniej nie towarzyszą temu przekleństwa, co chyba jest jedyną zaletą takich imprez masowych.

wtorek, 18 września 2018

Republika Rzymska i Dziki Zachód


Galie est omnis divisa in partes tresTak, sięgnąłem po „Wojnę galijską” Juliusza Cezara. Kiedyś te słowa rozpoczynające to jego dzieło było rozpoznawalne przez niemal wszystkich, dziś mało kto wie o tym, że Cezar był doskonałym nie tylko wodzem, ale i pisarzem, takie czasy.
Czemu „Wojna galijska”? Jak zwykle przypadkowy łańcuch skojarzeń, znalazłem w Internecie „Upadek Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona, który już od dawna chciałem nabyć, by mieć komplet jego  dzieł i tak przypomniał mi się Cezar i jego książki (jestem też w posiadaniu „Wojny domowej”), które wydały mi się dobrym przerywnikiem do opowieści o Kitcie Carsonie, barwnej postaci z Dzikiego Zachodu, na którego cześć w Nevadzie nazwano jedno z miast. Błąkam się zawsze po kilku książkach jednocześnie, to zdecydowanie zapobiega monotonii, a poza tym to po prostu niecierpliwość, nie potrafię czekać, gdy już myślę o innych książkach.

Lato żegna się przepiękną pogodą i wysoką temperaturą, dziś w Gdańsku termometr wskazywał dwadzieścia siedem stopni. To dobrze, bo najbliższe dni w pracy będą równie gorące, szykują się odbiory naszych instalacji z oprogramowaniem w Poznaniu, Elblągu i Słowińskim Parku Narodowym, wszystkie w końcu tygodnia.

niedziela, 16 września 2018

Stowarzyszenie miłośników książek i rozstań z nimi


Pogodnie, ale lat już minęło. Podobno w centralnej i południowej Polsce na kilka dni wrócić mają jeszcze upały, a i u nas na Wybrzeżu ma być słonecznie i ciepło. To chyba będzie takie pożegnanie pięknego tegorocznego lata.
Pozbywam się książek. Nawet gdy to piszę, brzmi okrutnie, ale gdy ma się w domowej bibliotece ponad dziesięć tysięcy  papierowych woluminów, nie ma wyjścia. Część domowej biblioteki już od kilu lat rezyduje na specjalnie przygotowanych regałach w piwnicy. Nie wiem, dokładnie ile tego wszystkiego jest razem, był taki czas, że staraliśmy się je skatalogować, ale zawsze jakieś licho rujnowało wiele dni pracy, a to awaria komputera, a to awaria pliku, a to nieznana siła, która sprawiała, że znikał. Próbowałem ja, próbowały moje dzieci, zawsze fatum przeszkodziło, uznałem więc, że nie warto walczyć ze zrządzeniem losu i biblioteka do dzisiaj o pewnego stopnia pozostaje tajemnicą, choć zazwyczaj zawsze udaje mi się odnaleźć to, czego szukam.
Z biblioteką jest jednak jak z teorią Malthusa, ograniczoność zasobów nie pozwala na utrzymanie większej jej ilości i te najmniej pożądane książki, bądź te, do których już nie zamierzam wracać (codzienne czytadła), muszą emigrować. I z tym jest problem, niewielu już pozostało chętnych do adopcji, nawet przytułki (publiczne biblioteki) nie chcą ich przyjmować. Po części o wina samych książek, czy raczej ich wydawców, coraz ich więcej, ale coraz mniej są warte. Trafienie na tytuł, który chciałby się podstawić na półce na dłużej, to nie jest prosta sprawa, zanikają też prawdziwe księgarnie, sklepy handlujące książkami zazwyczaj traktują je po macoszemu, na pierwszy rzut idą w nich upominki, materiały papiernicze czy kredki. A i ludzi szukających rozrywki w czytaniu trudniej jest znaleźć, wypierają taką rozrywkę gry i filmy dostępne w sieci.
Wydawnictwo Świat Książki, 2010
Moje książki mają jednak przed wywiezieniem ostatnią szansę, układam je w stoik i potem przez kilka czy kilkanaście dni bywają przeglądane przez znajomych i rodzinę, niekiedy znajdują nowego właściciela, przynajmniej na jakiś czas. Czasem i mnie mięknie serce i ze stosu trafia któraś ponownie na biurko. Tak właśnie stało się dzisiaj ze „Stowarzyszeniem Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”. Prawdę mówiąc gdy kupiłem ją w roku dwa tysiące dziesiątym (nie przypuszczałem, że to było tak dawno, ale mam zwyczaj pozostawiania w książce paragonu zakupu), nie uwiodła mnie, nie bardzo odpowiadało mi przedstawianie wydarzeń w postaci listów pisanych do siebie przez bohaterów, trafiła więc na półkę i została zapomniana. Niedawno jednak trafiłem w sieci na film zrealizowany na jej podstawie (mam abonament w Netflixa i HBO Go, to tak a propos innych rozrywek) i film wydał mi się znacznie bardziej atrakcyjny. I to ją na razie uratowało, bo zacząłem ją czytać ponownie, by upewnić się co do swego pierwszego wrażenia. A potem dam ją mojej córce Marcie, której film też się podobał, by skonfrontować opinie – być może będzie miała ochotę ją przeczytać.

środa, 12 września 2018

Urok niedokończonej roboty


Pochmurna, chłodno, wietrznie, chyba nadchodzi jesień, przynajmniej tu u nas, na północy. Mieszkanie w bezpośredniej bliskości morza ma swój urok, ale też i mankamenty. Dla reszty kraju zapowiadają meteorologowie słoneczne i ciepłe babie lato, u nas w Sopocie temperatura w najbliższych dniach będzie oscylowała wokół dwudziestu stopni.
Miałem nadzieję, że w tym roku dokończę i wydam „Obrazki ze stanu”, książkę przygotowywaną, tak realnie licząc, to chyba od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku, gdy napisałem pierwsze opowiadanie. Potem kilka kolejnych, które przepisałem na przebitce, na maszynie służącej mi do wystukiwania matryc białkowych z antysocjalistycznymi tekstami w okresie stanu wojennego. A potem o nich zapomniałem na trzydzieści kilka lat, aż wreszcie ku własnemu zdziwieniu odkryłem, że istnieją zakopane gdzieś głęboko w papierach, które postanowiłem uporządkować.
Przepisałem je na komputerze i postanowiłem dopisać kilka kolejnych i tak powstał szczególny zbiór opowieści z okresu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w znacznej części opartych na prawdziwych wydarzeniach w których miałem okazję uczestniczyć, choć niekiedy, ze względu na upływ lat, obudowanych przypuszczeniami, gdy zawodziła pamięć. Dopisywana część opowiadań powstawała powoli, przez trzy lata, bez pośpiechu. I teraz czeka złożona z wszystkich tych opowieści książka na dalszy swój los już od kolejnych kilku lat. Od jakiegoś czasu próbuję tom ten poprawić i zredagować do druku, ale nie wiem, czy dotarłem do połowy. Odsuwam ciągle tę czynność, bo wolę pisać nowe rzeczy, nawet taki jak ten dziennik, ale też za sprawą pracy, która pochłania mnie bardzo, bo znowu budujemy coś od podstaw, byt nowy, przedsiębiorczy i oparty na technologicznych nowinkach, a wszystko co się tworzy mnie pociąga. I tak leży, a w zasadzie czeka, bo czy o tekstach w komputerze można mówić, że leżą?
Nie lubię wracać do pisarskich staroci, czytać ponownie własnych tekstów i je poprawiać, nużą mnie z jednej strony, a z drugiej nie chcę oddać ich nikomu, bo boję się, że im zaszkodzą.
Wydawnictwo Czarne
Tak myślałem dotąd i oto dzisiaj wyczytałem we wspomnianej wcześniej książce o Dzikim Zachodzie coś takiego o Indianach z plemienia Nawaho: „[…] nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne”.
Czy to nie ciekawe? Czy nie dotyczy to mojej książki? I innych rozpoczętych książek? I naszego życia i postępowania w ogóle, choć czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy? Przecież często czujemy, że bardziej liczy się droga, niż sam jej cel. Bronimy się przed zakończeniem, wolimy trwanie, pracę nad czymś, otwarty szlak a nie ścianę. Joseph Grand z „Dżumy” Camusa chce napisać powieść, ale wciąż przebudowuje i poprawia jedno jej zdanie. Ja mam zdań więcej (na szczęście, bo bohater „Lśnienia” Stanleya Kubricka przypłacił próby literackie i jedno zdanie obłędem), wystarczy tylko poprawić je wszystkie, dlaczego czynię to z taką niechęcią?
Jerzy Andrzejewski, który nie jest moim literackim (i nie tylko) faworytem, swoją powieść, czy raczej nieskoordynowaną opowieść, pozostawił niedokończoną i odłożył na bok, by wreszcie, z elementami własnego dziennika, wydać w tej ułomnej formie pod tytułem „Miazga” (w chwili gdy nad nią pracował, nosiła roboczy tytuł „Portret”), co było świadomym zasygnalizowaniem zawartości. Powieść odniosła wówczas oszołamiający sukces, lecz raczej było to związane z legendą towarzyszącą jej powstawaniu, niż zawartością. Przeczytałem ją po oficjalnym jej wydaniu w ocenzurowanej wersji w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku (ukazała się też wcześniej pełna wersja w drugim obiegu, ale nie udało mi się do niej dotrzeć), nie powiem, z zainteresowaniem, bo przecież Andrzejewski był wówczas opromienionym sławą literatem, ale bez szczególnych emocji. Ale chodzi tu o sam fakt porzucenia pisania, niechęć do zakończenia i wytrwałe potem trzymanie się tej decyzji.
Nawahowie niedoskonałości cechujące do dzisiaj ich wyroby nazywają „ujściem dla ducha”, co bardzo mi się podoba. I tak właśnie lenistwo obudowałem we wzniosłą teorię – czyż to nie budujące dla ducha? A tyle razy mi powtarzano w dzieciństwie, że czytanie powieści o Dzikim Zachodzie niczego nie uczy!

wtorek, 11 września 2018

Z pamiętnika hodowcy wróbli i ptaków miejskich


Dziś, występujące dotąd gościnnie sikory bogatki (tak sądzę, ale jeszcze sfotografuję i sprawdzę, dominuje jednak u nich kolor żółty), zaszczyciły moje karmiki kilkoma gromadnymi wizytami. Jest ich w stadzie cztery i by je zachęcić do częstszych wizyt, wywiesiłem im kulkę, to taki oferowany w sklepach zoologicznych zestaw nasion umieszczonych w kuli tłuszczu.
Kowalik, autor: © MHK
Wróble są bardzo nieufne, gdy tylko przy karmniku pojawia się coś nowego, starają się trzymać dystans i nieco trwa oswajanie się z nową sytuacją, tak jest i teraz po wywieszeniu kuli. Oblegały górny, mały karmnik, przy którym się nic nie zmieniło, stopniowo próbując przysiadać przy większym, a potem zaraz odlatywać. Ale po kilku godzinach te bardziej odważne już sięgały po ziarenka. Kowaliki mniej na takie zmiany zwracają uwagę, ale zwyczajowo nie przesiadują za długo w karmniku, chwytają ziarenko i wylatują skonsumować je gdzieś indziej. 
Sikorki już się dzisiaj nie pojawiły, ale będę z niecierpliwością czekał, czy kula im zasmakuje.

Skończyłem „Ulicę Nadbrzeżną” (nie pamiętam, czy pisałem, że zakupiłem kilka książek Steinbecka po lekturze Geerta Maka), muszę teraz nieco odetchnąć od tego autora, więc wziąłem się za Hamptona Sidesa „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”. Jak widać przy Ameryce pozostaję.

poniedziałek, 10 września 2018

Kolejny dzień


Nadal piękna pogoda, wczoraj rano kilkadziesiąt minut intensywnego deszczu, potem pogodnie, dziś także ponad dwadzieścia stopni i słonecznie. Pod tym względem to zupełnie wyjątkowy rok.
Kilka dni temu na Netflixie obejrzałem film hiszpański „Prawa termodynamiki”, zabawna opowieść z kategorii romansów, która wydarzenia z życia uczuciowego tłumaczy właśnie zasadami fizyki. Ciekawa komedia romantyczna, bo do mocno wyeksploatowanego gatunku wprowadza coś nowego, na tyle nowego, że sam zacząłem wyszukiwać w Internecie informacji o prezentowanych tam prawach, a w końcu przypomniałem sobie „Feynmana wykłady z fizyki”, starą już, bo bodaj z lat siedemdziesiątych książkę, czy raczej kilka książek, które swego czasu przeglądałem, ale nigdy nie przeczytałem w całości. Pokazał mi je Karol, kolega z klasy, zdolny matematyk, potem absolwent wydziału elektrycznego Politechniki Gdańskiej, ale wówczas fizyka nie należała do moich faworyzowanych dziedzin, więc na przeglądaniu się skończyło.
Teraz zacząłem czytać Feynmana ponownie, chociaż nie jest to łatwe, bo czytam jednocześnie „Ulicę Nadbrzeżną”, a przy tym, przyznaję, gdy po ośmiu godzinach wracam z pracy, czuję się zmęczony i najprzyjemniejsze jest położenie się na sofie i oglądanie filmów przy jednoczesnym czytaniu czegoś sympatycznego, takiego jak Steinbeck. Feynman, choć jego wykłady są pisane naprawdę przystępnie, mimo wszystko wymaga skupienia. To jest chyba przeze mnie najbardziej odczuwalny przejaw starzenia się: zmęczenie. Kiedyś po powrocie do domu byłem pełen energii, wyruszałem spotkać się z ludźmi, sam do jakiegoś lokalu na piwo z kolegami, bądź z Gosią do znajomych; a teraz nic, już na to nie mam ochoty. Jestem już po południu mniej wydajny i mentalnie, i intelektualnie. Nie palę już od kilku lat (jak ja w ogóle mogłem palić?), coraz rzadziej popijam drinki, bo nie dość, że następnego dnia bolą mnie stawy, to nie sprawia mi to już takiej przyjemności, nie smakuje mi ani sam alkohol, ani stan, który wywołuje. Może alkohol jest tylko taki dobry z nikotyną? Jeśli tak, bez żalu zostawiam je za sobą, co nie znaczy, że nie będę sięgał okazjonalnie po trunki.