Pochmurna,
chłodno, wietrznie, chyba nadchodzi jesień, przynajmniej tu u nas, na północy.
Mieszkanie w bezpośredniej bliskości morza ma swój urok, ale też i mankamenty.
Dla reszty kraju zapowiadają meteorologowie słoneczne i ciepłe babie lato, u
nas w Sopocie temperatura w najbliższych dniach będzie oscylowała wokół
dwudziestu stopni.
Miałem
nadzieję, że w tym roku dokończę i wydam „Obrazki ze stanu”, książkę
przygotowywaną, tak realnie licząc, to chyba od tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym drugim roku, gdy napisałem pierwsze opowiadanie. Potem kilka
kolejnych, które przepisałem na przebitce, na maszynie służącej mi do wystukiwania
matryc białkowych z antysocjalistycznymi tekstami w okresie stanu wojennego. A
potem o nich zapomniałem na trzydzieści kilka lat, aż wreszcie ku własnemu
zdziwieniu odkryłem, że istnieją zakopane gdzieś głęboko w papierach, które
postanowiłem uporządkować.
Przepisałem
je na komputerze i postanowiłem dopisać kilka kolejnych i tak powstał
szczególny zbiór opowieści z okresu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w
znacznej części opartych na prawdziwych wydarzeniach w których miałem okazję
uczestniczyć, choć niekiedy, ze względu na upływ lat, obudowanych przypuszczeniami,
gdy zawodziła pamięć. Dopisywana część opowiadań powstawała powoli, przez trzy lata,
bez pośpiechu. I teraz czeka złożona z wszystkich tych opowieści książka na
dalszy swój los już od kolejnych kilku lat. Od jakiegoś czasu próbuję tom ten poprawić
i zredagować do druku, ale nie wiem, czy dotarłem do połowy. Odsuwam ciągle tę
czynność, bo wolę pisać nowe rzeczy, nawet taki jak ten dziennik, ale też za
sprawą pracy, która pochłania mnie bardzo, bo znowu budujemy coś od podstaw,
byt nowy, przedsiębiorczy i oparty na technologicznych nowinkach, a wszystko co
się tworzy mnie pociąga. I tak leży, a w zasadzie czeka, bo czy o tekstach w
komputerze można mówić, że leżą?
Nie
lubię wracać do pisarskich staroci, czytać ponownie własnych tekstów i je poprawiać,
nużą mnie z jednej strony, a z drugiej nie chcę oddać ich nikomu, bo boję się,
że im zaszkodzą.
|
Wydawnictwo Czarne |
Tak
myślałem dotąd i oto dzisiaj wyczytałem we wspomnianej wcześniej książce o
Dzikim Zachodzie coś takiego o Indianach z plemienia Nawaho: „[…] nigdy nie
kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz
organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy
opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie:
ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało
życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek
i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się
na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni
i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne”.
Czy
to nie ciekawe? Czy nie dotyczy to mojej książki? I innych rozpoczętych
książek? I naszego życia i postępowania w ogóle, choć czasem nie zdajemy sobie
z tego sprawy? Przecież często czujemy, że bardziej liczy się droga, niż sam
jej cel. Bronimy się przed zakończeniem, wolimy trwanie, pracę nad czymś, otwarty
szlak a nie ścianę. Joseph Grand z „Dżumy” Camusa chce napisać powieść, ale
wciąż przebudowuje i poprawia jedno jej zdanie. Ja mam zdań więcej (na
szczęście, bo bohater „Lśnienia” Stanleya Kubricka przypłacił próby literackie
i jedno zdanie obłędem), wystarczy tylko poprawić je wszystkie, dlaczego czynię
to z taką niechęcią?
Jerzy
Andrzejewski, który nie jest moim literackim (i nie tylko) faworytem, swoją
powieść, czy raczej nieskoordynowaną opowieść, pozostawił niedokończoną i
odłożył na bok, by wreszcie, z elementami własnego dziennika, wydać w tej ułomnej
formie pod tytułem „Miazga” (w chwili gdy nad nią pracował, nosiła roboczy
tytuł „Portret”), co było świadomym zasygnalizowaniem zawartości. Powieść
odniosła wówczas oszołamiający sukces, lecz raczej było to związane z legendą towarzyszącą
jej powstawaniu, niż zawartością. Przeczytałem ją po oficjalnym jej wydaniu w ocenzurowanej
wersji w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku (ukazała się też
wcześniej pełna wersja w drugim obiegu, ale nie udało mi się do niej dotrzeć),
nie powiem, z zainteresowaniem, bo przecież Andrzejewski był wówczas opromienionym
sławą literatem, ale bez szczególnych emocji. Ale chodzi tu o sam fakt
porzucenia pisania, niechęć do zakończenia i wytrwałe potem trzymanie się tej
decyzji.
Nawahowie
niedoskonałości cechujące do dzisiaj ich wyroby nazywają „ujściem dla ducha”,
co bardzo mi się podoba. I tak właśnie lenistwo obudowałem we wzniosłą teorię –
czyż to nie budujące dla ducha? A tyle razy mi powtarzano w dzieciństwie, że
czytanie powieści o Dzikim Zachodzie niczego nie uczy!