wtorek, 20 grudnia 2016

To nie nieśmiałość tylko introwersja

 Lubicie samotność? Czujecie się lepiej w domu niż na głośnej imprezie? Odczuwacie wewnętrzny opór kiedy macie zatelefonować do nieznanej sobie osoby? Denerwujecie się wyjątkowo przed publicznym wystąpieniem? A mimo wszystko przełamujecie się i brniecie przed siebie przebojowo i z uśmiechem na twarzy? I dziwicie się, jak to możliwe? Jeśli tak, to być może w książce „Ciszej proszę...” znajdziecie odpowiedź, dlaczego tak się dzieje. Być może należycie do tych 30-35 procent ludzi, którzy są introwertykami, ale jeszcze sobie tego nie uświadomili?
Mnie ta książka pomogła zrozumieć znacznie więcej, niż się spodziewałem. Tak bardzo od dzieciństwa starałem się ukryć swoją odmienność, że sam przed sobą się nie przyznawałem.
Żyjemy w świecie zdominowanym przez kult ekstrawertyka, głośnego, przebojowego, który z łatwością nawiązuje nowe kontakty i doskonale odnajduje się w każdym towarzystwie.
Ciszej proszę, 2012

„Zewsząd słyszymy, że aby odnieść sukces, trzeba być pewnym siebie i przebojowym, żeby być szczęśliwym, trzeba być towarzyskim i łatwo nawiązywać nowych znajomości”. Takich też ludzi starają się kształtować najbardziej prestiżowe szkoły biznesu. „Archetypowy ekstrawertyk woli działać niż się zastanawiać, podejmować ryzyko niż rozważać wszystkie za i przeciw, mieć pewność niż wątpliwości. Preferuje szybkie decyzje, nawet za cenę popełnienia błędu”.
Świat jest pełen takich ludzi, są wszędzie wokół nas. Wielu takich jak ja czuje się tym przytłoczonych i zastanawia się, czy istnieją inni introwertycy? A jeżeli tak, dlaczego tak trudno ich dostrzec? To proste, tak jak my nauczyli się maskować, wtopili się w tłum. Mamy ich wśród przyjaciół, znajomych, kolegów ze szkoły czy z pracy.
Świat wychowuje ekstrawertyków, ale tak naprawdę czci ich przeciwieństwo – do introwertyków należeli Newton, Einstein, Yeats, Chopin, Orwell, a należą Spielberg, Rowling i dziesiątki prezesów najbardziej znanych korporacji – wszyscy umiejętnie się maskujący, świadomie bądź nie.
Susan Cain napisała książkę, która wielu ludziom pozwoliła odkryć w sobie introwertyzm, zaakceptować to i zrozumieć własne życie. Doskonale udokumentowana praca, przenikliwa, ważna. Mnie pozwoliła siebie lepiej zrozumieć, a co ważniejsze, odetchnąć po uwolnieniu się od poczucia winy, że coś ze mną jest nie tak. Zrozumiałem też, że nie muszę tego ukrywać, bo w ciszy i spokoju też tkwi wielka moc. A ekstrawertycy, którzy tę książkę przeczytają, być może zrozumieją, że muszą nauczyć się słuchać tych mówiących nieco ciszej, bo dzięki temu mogą wiele zyskać.
Na tym mógłbym zakończyć, ale myślę, że warto dodać jeszcze jedno o książce Susan Cain. Jej lektura pomóc może nie tylko nam, introwertykom, ale także menadżerom. Cain obala wiele mitów na temat skutecznego zarządzania zespołem ludzi, wyzwalania ich inwencji i pracowitości. A lepiej zrozumieć, to lepiej korzystać z pracy zespołu z pożytkiem dla siebie i innych.


poniedziałek, 21 listopada 2016

Zabłąkany Kanadyjczyk, czyli pożegnanie Leonarda Cohena

W świetle literackiej nagrody Nobla przyznanej Bobowi Dylanowi zbladła nieco gwiazda innego nadzwyczajnego poety i barda, zmarłego przed kilkunastu dniami kanadyjskiego piosenkarza Leonarda Cohena. Cohen dla mnie osobiście, ale przypuszczam, że też dla całego naszego pokolenia, był postacią wyjątkową, na tyle wyjątkową, że nawet jego samego  zdziwiła podczas pierwszego pobytu popularność jaką cieszył się w Polsce.
Cohena słuchaliśmy podczas domowych imprez urządzanych w czasach gierkowskiej komuny i stanu wojennego, jego monotonny baryton sączący się z głośników sprawiał wrażenie, jakby śpiewał o naszym życiu. Jego głos koił i uspokajał, śpiewał o rzeczach trudnych i niepokojących, ale zawsze pogodzony z losem.
Swą popularność w Polsce Cohen w dużej mierze zawdzięczał Maciejowi Zębatemu, on go odkrył, pokochał i rozpowszechniał. Jako pierwszy przełożył jego piosenki i wyśpiewał je po polsku z towarzyszeniem gitary Johna Portera. Ta płyta stała się prawdziwym wydarzeniem i choć niepowtarzalnego głosu Cohena nie potrafił zastąpić swoim, pozwolił zrozumieć słowa jego poezji. Teraz już nie tylko słuchaliśmy, sami zaczęliśmy śpiewać i grać jego piosenki wyśpiewując tęsknotę za dziewczyną, z którą „nie wolno się żegnać w ten sposób” bądź pełną nadziei wiarę w nadejście wolności do słów piosenki „Partyzant”:

Wicher wieje, wicher wieje
Nad grobami wicher wieje
Wolność musi przyjść
A my wyjdziemy z cienia.

Tacy byliśmy, pochyleni nad ukrytymi w piwnicach powielaczami, przemykający ulicami z ulotkami w kieszeniach, czytający wieczorami drobny druk przemyconej z Zachodu paryskiej „Kultury” bądź kiepskiej jakości powieści drukowane w podziemnych drukarniach. Smutni, ale starający się dać sobie radę w szarej codzienności. I pełni nadziei, że coś się zmieni.
A w międzyczasie, bez względu na politykę, przeżywaliśmy swoje małe życiowe i nikomu nieobce tragedie i zwycięstwa, pierwsze uniesienia i związki, pierwsze rozstania, a Cohen jak nikt inny potrafił śpiewać o trudnej miłości:

Kochałem cię dziś rano, ust naszych ciepła słodycz,
Jak senna złota burza, nade mną twoje włosy,
Przed nami na tym świecie, już inni się kochali,
I w mieście albo w lesie, też tak się uśmiechali.
A teraz trzeba zacząć, rozłączać się po trochu,
Twe oczy posmutniały,
Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób.

(Przekład M. Zembaty).

„Smutny Leon”, tak go nazywaliśmy słuchając przygnębiającej Famous Blue Raincoat czy przenikającej dreszczem Dance Me To The End of Love.
Minęły lata, zmienił się świat dokoła, partyzant z piosenki mógł wrócić do domu, ale Cohen towarzyszył mi nadal. Nie tylko mnie, a przynajmniej nie najbardziej - moja żona do dziś trzyma jego płyty na podręcznej półeczce wśród swoich najcenniejszych. Cohen też szukał, błąkał się po świecie wciąż na nowo próbując odnaleźć sens życia. Kanadyjski Żyd walczący z depresją, wieczny tułacz szukający odpowiedzi na pytania, które ludzkość zadaje sobie od tysiącleci, ale na które nie zna odpowiedzi. Czas go nie oszczędzał, więc wycofał się ze sceny na jakiś czas, ale nie oszczędzało go też życie – zdradziła go jego menedżerka, najbliższa przyjaciółka i swego czasu także kochanka. Stracił pieniądze mające być funduszem emerytalnym i znów musiał ruszyć w trasę koncertową, by mieć z czego żyć – trwała niemal pięć lat bez przerwy, a prowadziła też przez Polskę.
Po 2013 roku wycofał się do swego domu w Los Angeles. Kilka miesięcy temu dotarły do niego wieści, że w Norwegii umiera największa muza jego życia, Marianne Ihlen. Choć rozstali się przed kilkoma dziesiątkami lat, nigdy o sobie nie zapomnieli. On o niej napisał dwie przynajmniej piękne piosenki, w tym poruszającą „So long, Marianne”, ona w 2005 roku wyznała w norweskiej telewizji, że Leonard śni jej się od czterdziestu lat. Schorowany i cierpiący z powodu uszkodzenia kręgosłupa Cohen napisał do niej przepiękny list, w którym zapewniał, że jest z nią cały czas. Kilka dni po jego odczytaniu, odeszła. Leonard Cohen chyba zrozumiał, że dla niego świat też się kończy. Pożegnał się z nim niezwykle wzruszającą płytą, w której swoje rozliczenie z życiem wyśpiewał po raz ostatni. Głos już nie tak donośny, zbolały, ale słowa są czystą poezją smutku, ukoronowaniem jego twórczości, jego życia. W Leaving The Table śpiewa: Odchodzę od stołu, wypadłem z gry…
Nie, nie będę tłumaczył, nim spróbuję, muszę w oryginale przeczytać je jeszcze kilkanaście razy. Do głowy przychodzą mi słowa jednej z pieśni o zabłąkanym Kanadyjczyku, które mogłyby być jego pożegnaniem:

O days so full of charms,
you have vanished
And my native land, alas!
I will see it no more.

A swojego NOBLA, gdybym go posiadał, za całokształt twórczości, przyznałbym najsmutniejszemu bardowi wśród piosenkarzy – Leonardowi.

czwartek, 10 listopada 2016

I znowu Naród przegłosował Demokrację!

Wypada coś napisać o wyborach w Stanach Zjednoczonych, ale podkreślę od razu, że felieton ten stanowi konstatację wynikającą z obserwacji i nie jest w najmniejszym stopniu jego intencją wyrażaniem sympatii do kogokolwiek i czegokolwiek, a zwłaszcza wspominanych partii, polityków i działaczy. A teraz do rzeczy.
Prof. Jacek Bartyzel w bardzo odległych już czasach napisał felieton zatytułowany „Lament nad koleżanką Demokracją”. Przyglądając się wydarzeniom ostatniego roku (czy nieco ponad), nie sposób znaleźć równie trafnego określenia dla co jakiś czas pojawiającej się histerii u tzw. obrońców demokracji. Wybór na czterdziestego piątego prezydenta USA Donalda Trumpa stworzył kolejną okazję do lamentu, bo po raz kolejny okazuje się, że demokracja rozkwita w pełni tylko wtedy, gdy wygrywa „właściwy” kandydat, a tu na nieszczęście Jaśnie Oświecona Koleżanka Demokracja została przegłosowana przez naród! A co gorsza, w uczciwych wyborach, co ze smutkiem przyznać musieli nawet obserwatorzy OBWE (to zabawne, że do ojczyzny współczesnej demokracji pojechali europejscy urzędnicy, sprawdzać, czy Amerykanie nie oszukują). Ale i tak polamentować warto, bo przecież znowu przegrała Demokracja!
W nagłówkach portali czytam zatem dzisiaj: „Nowy Jork jeszcze się nie otrząsnął”, „Amerykanie wyszli na ulicę”, „Czy wybory prezydenckie w USA były uczciwe?”, „Protest przeciw Trumpowi. Ludzie na ulicach”, „W USA wrze po wyborze Donalda Trumpa” – to tylko kilka polskich przykładów, podobnie jest na stronach obcojęzycznych.
Przypomina mi się podobny atak histerii, gdy w 2000 roku w wyborach w Austrii 26% głosów  zdobyła Partia Wolności (dokładniej: Freiheitliche Partei Österreichs), której przewodniczył Jörg Haider. Doprowadziło to do trwającego przez rok bojkotu Austrii przez Unię Europejską, bez szczególnego, należy dodać, powodu, ot w ramach skarcenia Austriaków.
Podobny atak medialnej histerii i wspieranych przez media polityków i działaczy miał miejsce w Polsce po zwycięstwie Andrzeja Dudy i PiS, następny po niewłaściwym głosowaniu Brytyjczyków w sprawie wystąpienia z Unii. Wszędzie tam przegrała Demokracja!
Ameryka miała już najróżniejszych prezydentów, a nadal ma się lepiej niż niejeden kraj Unii Europejskiej, a nawet wszystkie one razem, Austria też przetrwała i dobrze sobie radzi, w Polsce nikt za poglądy nie trafia do więzień i nie powstają obozy internowania dla „Demokratów”, co do przyszłości Wielkiej Brytanii mniej mam obaw, niż co do przyszłości Unii Europejskiej w obecnym kształcie i pod obecnymi rządami. 
Panie i Panowie Jaśnie Oświeceni, musicie zaufać koleżance Demokracji i jej wyborom, albo przestać się do niej umizgiwać, bez względu na to, z kim w danej chwili ogłosiła zaręczyny. I uświadomić sobie, że nie bywa stała w uczuciach – równie często wiąże się z kimś, jak i rozwodzi, taką ma osobowość. Mnie Panna (lekkich obyczajów) Demokracja nie bardzo się podoba, wolę dziewczyny z charakterem.

poniedziałek, 24 października 2016

Wędrówka wśród cieni

Wędrówka wśród cieni,
Józef Tarnowski oraz Raymond Raszkowski-Ross,
Wyd. Bernardinum, 2013
Józef Tarnowski urodził się w 1922 roku w Maniewiczach, jak sam napisał, na pograniczu Kresów i Wołynia. Tam spędził pierwsze lata życia, a potem, po przeprowadzce rodziców, sielankową młodość na Wołyniu, w Kowlu i w Łucku., Ten czas szczęśliwego życia, jak dla zdecydowanej większości polskich mieszkańców dawnych Kresów, zakończył się wraz z wkroczeniem na te tereny Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku. Zaraz potem Józef Tarnowski związał się z miejscowym ruchem oporu, który potem sformował się w Armię Krajową wraz z innymi organizacjami niepodległościowego podziemia, ale nie to stało się powodem dalszych jego nieszczęść. Paradoksalnie, powodem tego było wydarzenie zupełnie, zdawałoby się, nieistotne, a jednak wszystko potem następować zaczęło według przerażającego i powtarzalnego dla sowieckiej okupacji schematu. W jego przypadku powodem aresztowania było „zbezczeszczenia” plakatu Józefa Stalina, na którym nieopatrznie usiadł podczas długiego wiecu,  potem więzienie, tortury, proces i wyrok – dziesięć lat Gułagu.
Pisanie o książkach, które nie zainteresują szerszego grona odbiorców jest zajęciem tyleż interesującym, co i wydawałoby się zbędnym, bo i tak niewiele to zmieni. Ale zdążyłem przyzwyczaić się już do tego, że czytam często to, co nie jest popularne i oglądam filmy, które nie bywają wpisane na listy kinowych przebojów, dlaczego nie mam więc o tym pisać? Zwłaszcza że zasługują na kilka słów komentarza? Może właśnie to skłoni kogoś do poświęcenia im kilku chwil uwagi, bo na to zasługują i ze względu na treść, i ze względu na pamięć o osobach, które były ich twórcami. Do takich książek należy „Wędrówka wśród cieni” Józefa Tarnowskiego, czy też raczej już Joe Tarnowskiego, bo większość swego życia, jak znaczna cześć jego pokolenia, spędził na emigracji. Jeden z takich jak on tułaczy napisał we własnych wspomnieniach, że „historia ludzkości składa się z milionów historii prywatnych”. I książka Joe Tarnowskiego to właśnie jedna z takich historii prywatnych mocno powiązanych z historią Polski, która szczęśliwie została utrwalona; szczęśliwie, bo większość z nich została zapomniana.
Siedemnastoletni podówczas Józek, po wielu miesiącach okrutnego śledztwa, swą swoją pełną grozy podróż na Workutę rozpoczął w 1941 roku, w warunkach, których nie sposób opisać. Bydlęce wagony posiadały „dwoje drzwi, dwa rzędy prycz przymocowanych do ścian, piec na środku i wiaderko na ekskrementy […]. Drzwi były oczywiście zawsze zamknięte. […] W nocy leżeliśmy na pryczach ściśnięci tak bardzo, że jeśli ktoś chciał się odwrócić, to samo musiała zrobić cała reszta. […] Smród był niewiarygodny”. Podróż trwała miesiąc, temperatury sięgały pięćdziesięciu stopni poniżej zera, każdego niemal dnia ktoś w wagonie umierał.
„Po etapie podróży do Moskwy, przerywanym więziennymi postojami, droga na północ wydawała się nie mieć końca. […] Drzwi otwierano tylko podczas porannego opróżniania kubła i wieczornego rozdzielania chleba i wody. […] Zawsze w oddali widoczne były obozy, coraz więcej ogromnych łagrów. Nigdy miasta. Nigdy wsie. Wyłącznie obozy. Dopiero wtedy zaczął do nas docierać ogrom tej bestii. W  łagrach były miliony ludzi!”.
Obrazy życia w łagrze nie odbiegają od tych, jakie opisały tysiące ich więźniów, te najbardziej przejmujące znaleźć można w opowiadaniach Warłama Szałamowa i książkach Aleksandra Sołżenicyna. Tam nieważna była narodowość, wszyscy cierpieli tak samo, oddaleni od domu i przekonani o nieuchronności śmierci, a mimo to kurczowo trzymali się życia. Tam, gdy umierała nadzieja, umierał człowiek. I tę, z pozoru płonną nadzieją, żywi się każdy, kto czuje się niesprawiedliwie skrzywdzony. Nie inaczej było z Józefem Tarnowskim. Nie pokonały go ani mordercza praca, ani głód, ani mrozy.
I nagle zdarzył się cud – na mocy umowy między rządami Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii a Sowietami, a tym samym uznawanego przez Aliantów Rządu Polskiego na emigracji, zaczęto z przebywających w Gułagach Polaków tworzyć polską armię. Józef Tarnowski, po kolejnej pełnej przygód podróży przez Kazachstan i Uzbekistan trafił do formowanej przez gen. Andersa armii, a potem wraz z nią do Persji (dzisiaj Iranu). Wreszcie, po ukończeniu oficerskiego kursu, zgłosił się do brygady spadochronowej i po podróży statkiem dookoła świata wylądował w Szkocji, gdzie po przejściu intensywnego kursu, został spadochroniarzem Pierwszej Brygady Spadochronowej dowodzonej przez gen. Sosabowskiego. Zrzucony w Holandii w ramach tragicznej w skutkach operacji Market Garden (rozsławionej przez film „O jeden most za daleko” w reż. Richarda Attenborough), brał udział w bitwie pod Arnhem, gdzie był świadkiem śmierci kolejnych przyjaciół.
Po zakończeniu działań wojennych pozostał w Szkocji, bo Polski nie uważał za niepodległą. Tam poznał swoją żonę, tam ukończył studia, tam rozpoczął pracę w spółkach związanych z telekomunikacją. Do swojego gniazda, teraz leżącego na Ukrainie, nie wrócił nigdy, nie widział już w nim nic, co przypominałoby jego młodość. Ale dwukrotnie odwiedził Polskę, rodziców przesiedlonych na tzw. Ziemie Odzyskane, ze smutkiem konstatując, że jest śledzony i traktowany jak wróg, co utwierdziło go we wcześniejszym przekonaniu, że to nie była jego ojczyzna.
Ale gdy tylko Polska wybiła się na niepodległość, nie mogło w niej zabraknąć Joe Tarnowskiego, który pospieszył wspierać transformację dzieląc się swym bogatym doświadczeniem menedżerskim i zawodowym. Szybko zorientował się, że mentalności pokolenia kierowników z czasów komunizmu, nie uda się już zmienić, skoncentrował więc swoje wysiłki na szkoleniu młodszych kadr, ówczesnych (w latach dziewięćdziesiątych) trzydziesto- i dwudziestolatków. Poznał osobistości nowej klasy politycznej w tym prezydenta L. Wałęsę), nawiązał przyjaźnie (dzięki jednej z nich ukazały się po polsku jego wspomnienia), na nowo, z radością, odkrywał Polskę, po której przed wojną nie miał okazji podróżować.
Ostatnich dwadzieścia lat życia upłynęło mu na organizowaniu wsparcia i przekazywaniu doświadczeń młodemu pokoleniu rodaków. I, wierzę w to mocno, z poczuciem dobrze spełnionego wobec ojczyzny obowiązku, dołączył do swych towarzyszy żołnierzy i zesłańców,
Jednak, by nie kończyć w tak szablonowy sposób tej refleksji, dodam, że te wspomnienia nie zamykają się w martyrologiczno-patriotycznym opisie własnych dziejów i historii Polski. Dla mnie osobiście bardzo cenne były wplecione w narrację spostrzeżenia i wynikające z nich wnioski, zazwyczaj zaskakujące dla nas, Polaków, którzy tutaj spędzili swoje  lata komunizmu. Inaczej postrzegał nie tylko Polskę, lecz także mające po wojnie wydarzenia na Zachodzie, inaczej oceniał jej polityków. Ale potrafił też wyciągać zaskakujące wnioski z historii wcześniejszej, przedwojennej, odbiegające od ogólnie przyjętych w podręcznikach.

Książka trafiła do bibliotek w Polsce i na Zachodzie, mam nadzieję, że od czasu do czasu, jakiś miłośnik przeszłości, odnajdzie ją i po nią sięgnie nie tylko po to, by obejrzeć okładkę. Bo warto wyłuskiwać takie prywatne historie po to, by lepiej zrozumieć dzieje jako całość.

wtorek, 20 września 2016

Uchodźca na urlopie

 Przeglądając niemieckie portale dotarłem przez przypadek do informacji zaczerpniętej z „Welt am Sonntag” donoszącej, że przybysze z Bliskiego Wschodu i Afryki, którym przyznano prawo pobytu w Niemczech, gdyż udowodnili, że są uchodźcami i we własnej ojczyźnie grozi im niebezpieczeństwo, zaczęli jeździć za otrzymane zasiłki na urlopy. Dokąd? Ano właśnie do własnej ojczyzny, tej z której uciekli z lęku o własne życie. Wpaść w odwiedziny do rodziny, cóż w tym w końcu złego? (https://www.welt.de/politik/deutschland/article158049400/Fluechtlinge-machen-Urlaub-wo-sie-angeblich-verfolgt-werden.html).
Nie będę tego roztrząsał, każdy czytelnik i tak wyciągnie własne wnioski z tej informacji. Przytaczam ją dlatego, by po raz kolejny pokazać, że próby poruszania sumienia Europejczyków poprzez szermowanie argumentem o ucieczce przed wojną są nadużyciem. Europa ma do czynienia z imigracją ekonomiczną (najwyżej kilka procent rzeczywiście ucieka przed prześladowaniami) i próba wmawiania innym, że tak nie jest wynika albo z zaślepienia, albo świadomego nadużycia. Emigracja ekonomiczna jest zjawiskiem znamy i powszechnym, nie ma w niej niczego złego. Zła bywa tylko metoda, w jaki się potrzebę poprawy własnego losu realizuje, a tu czasem, przyglądając się niektórym wyczynom pseudo-uchodźców, można mieć poważne zastrzeżenia.

czwartek, 15 września 2016

Lepszy 17 września

Za dwa dni 17 września i kolejna rocznica wkroczenia do Polski w 1939 roku wojsk sowieckich. Gdy chodziłem do szkoły, nikt nie śmiał to tym mówić, więc warto o tym przypominać, ale chciałbym przypomnieć inne związane z tą datą wydarzenie ze znacznie odleglejszych czasów, ale też bardziej napawające otuchą – bitwę pod Świecinem z 1462 roku.
Miała miejsce 554 lata temu i w historii polskich zmagań z Zakonem Krzyżackim miała kluczowe znaczenie militarne i psychologiczne. Szkoda, że tak niewiele o niej wiedzą nawet mieszkańcy Pomorza Gdańskiego, choć Świecino położone jest w powiecie puckim, na wschód od Jeziora Żarnowieckiego.
Gdy na początku września, po odblokowaniu oblężonego Fromborka, Piotr Dunin na czele liczącego 1500 zaciężnych żołnierzy oddziału ruszył przez Gdańsk w kierunku Pucka i Lęborka, wojna toczona przez króla Kazimierza Jagiellończyka, nazwana przez potomnych trzynastoletnią, trwała już dziewięć lat i nie układała się dla Polski dobrze. U jej początków, 18 września 1454 roku, pierwszą jej wielką bitwę pod Chojnicami polskie pospolite ruszenie, pomimo znacznej przewagi liczebnej, sromotnie przegrało. Potem także niewiele było powodów do radości, chociaż odnotowano kilka spektakularnych sukcesów, takich jak zajęcie Malborka wraz z zamkiem, (choć trudno tu mówić o militarnym sukcesie, bo będące na służbie zakonu czeskie oddziały poddały zamek bez walki, w zamian za zaległy żołd), czy zwycięstwo odniesione przez gdańskich kaprów pod Bornholmem nad wspierającą zakon flotą duńską, Polska ulegała przewadze zakonu i w połowie 1962 roku w rękach polskich pozostawały już w zasadzie tylko Żuławy, połowę Ziemi Chełmińskiej i strzępy południowego Pomorza.
Pomnik upamiętniający bitwę, Źródło: Wikipedia
Murgrabia krakowski i marszałek dworu Piotr Dunin, dowodzący wojskami Korony, gdy nocą z 16 na 17 września, zakładał otoczony wozami obóz obronny, miał świadomość, że czeka go niełatwe zadanie. Chociaż udało mu się, od czasu gdy przejął dowództwo, odnieść kilka sukcesów, takich jak udany desant na Sambię, nie stoczył dotąd większej i znaczącej bitwy. Przeciwnik, z tego co donieśli mu zwiadowcy, posiadał liczebną przewagę, a na domiar złego, ciągnęły mu na pomoc oddziały Eryka II, księcia słupskiego, liczące około sześciuset ludzi. Gdy strudzeni drogą żołnierze budowali nocą wokół obozu szańce nieopodal lasu, planował przebieg bitwy.
Dowodził doświadczonymi oddziałami, składającymi się z najemników, których życiem była wojna. To już nie była polska szlachta, która wstydem okryła się pod Chojnicami, lecz zaprawieni w bojach żołnierze, których zaciągnięto pod polskie sztandary dzięki pieniądzom, jakie podarował królowi wierny koronie Gdańsk i inne pomorskie miasta. Mógł liczyć na nich tak długo, jak długo regularnie otrzymywali żołd, więc tu nie było na razie powodu do zmartwienia. Patrzył w mrok i bardziej czuł, niż widział, że jego obóz okrążają wojska zakonne, którymi dowodził Fritz Raweneck, który postanowił rozprawić się ostatecznie z polskimi oddziałami, a potem przejść do ostatecznej ofensywy na lewym brzegu Wisły, licząc na znaczną przewagę liczebną własnej armii i ciągnące mu w sukurs pod Świecino posiłki. Rozprawa miała być bezlitosna, dlatego odciął wszystkie drogi odwrotu, zmuszając polskiego wodza do ostatecznej bitwy. Ten jednak nie zamierzał się od niej uchylać, był na nią zdecydowany, starał się jednak zaplanować ją tak, by wykorzystać jak najlepiej sytuację, w której się z nalazł. Martwiła go przewaga krzyżackiej jazdy, dlatego ukrył się za osłoną wozów taboru. Liczył na atak krzyżacki już z samego rana, mając nadzieję, że jego kusznicy ukryci za szańcami zdziesiątkują nacierających, dzięki czemu stworzą idealną sytuację do kontrataku.
Poranek zastał wojska obu stron gotowe do bitwy, ale krzyżacki dowódca, gdy w świetle dnia przyjrzał się dobrze obwarowanemu obozowi Polaków i zrozumiał, że jego przewaga nie jest tak duża jak przypuszczał (do wojska Dunina dołączyły w Gdańsku oddziały zaciągnięte przez rajców miasta), wstrzymał zaplanowany atak. Plan Piotra Dunina mógł zostać zniweczony, jednak nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami. W obliczu zmieniającej się sytuacji, wykazał się pomysłowością i odwagą cechującą wielkich wodzów. Podjął ryzykowną decyzję przejęcia inicjatywy i przeprowadził pierwszy kawaleryjski atak. Na spotkanie nacierających oddziałów Fritz Raweneck wysłał swoją jazdę, wpadając w misternie zastawione sidła. Polska jazda rozstąpiła się i wycofała, zapewniając własnym oddziałom kuszników ukrytym za szańcami i w lesie doskonałe pole ostrzału. To był prawdziwy pogrom, który umożliwił Duninowi atak wszystkimi siłami na obóz krzyżacki, słabo umocniony ze względu na pośpiech i przekonanie krzyżackiego wodza o własnej przewadze.
Bitwa była zacięta, po obu stronach walczyła doświadczona armia zawodowców, jednak wojska koronne stopniowo zyskiwały przewagę, a gdy padł zakonny dowódca, krzyżackie oddziały poszły w rozsypkę, a część się poddała. Krzyżaccy najemnicy wpadli we własną pułapkę, ponieważ wszystkie drogi odwrotu na ich polecenie zatarasowali dzień wcześniej okoliczni chłopi. Szacuje się, że zginęło ponad 75% krzyżackiej armii, klęska była więc druzgocąca. Nie zdążył z pomocą książę słupski, dotarł na pole bitwy, gdy losy starcia były przesądzone i nie zdecydował się na atak. Natarły natomiast na niego oddziały Dunina i zmusiły jego wojsko do odwrotu.
Bitwa pod Świecinem odwróciła losy wojny i sprawiła, że zmagania między Koroną i zakonem zakończyły się niekwestionowanym zwycięstwem Polski. Kazimierz Jagiellończyk wykorzystał szansę, którą po wielkiej wiktorii grunwaldzkiej zaprzepaścił jego ojciec, Władysław; do Polski wróciło Pomorze Gdańskie, Ziemia Chełmińska i Warmia, a ziemie nazywane później Prusami Wschodnimi stały się lennem Korony.
Po dokładnie ośmiu latach walk (klęska pod Chojnicami miała miejsce 18 września 1454 roku), inicjatywa przeszła w ręce Polskie i, chociaż jeszcze kilka lat trwały zmagania, zapoczątkowała niekwestionowaną przez wiele dziesięcioleci dominację w tej części Europy najpierw Polski, potem Rzeczpospolitej narodów Polski i Litwy. Przypomniałem o tym, by dzień 17 września nie kojarzył się wyłącznie z wrześniową klęską z 1939 roku.

czwartek, 8 września 2016

Skończyłem na „Gniewie”

Skończyłem „Gniew” Miłoszewskiego i po raz kolejny jestem mocno zawiedziony. Po „Ziarnie prawdy” uważałem, że autor ma pomysły, ciekawe spostrzeżenia i przemyślenia, które potrafi wpleść w fabułę, że mógłby pisać prawdziwie interesując książki kryminalne,
Wydawnictwo W.A.B., 2014, stron 407
gdyby pozbył się przywar współczesnej prozy: nieco więcej nauczył się słów (na przykład wszystko jest „ciężkie”, nawet w końcowym Słowie od autora pisze o „ciężkich chwilach”, a coś mogłoby przecież być 
trudne, kłopotliwe czy męczące; wszyscy „odpuszczają”, a mogliby przecież także zrezygnować, zmienić zdanie, czy pozostawić – o ileż książka byłaby bogatsza, a to tylko dwa przykłady), zrezygnował z nic niewnoszącego epatowania opisami seksu i czasem powstrzymał się od niepotrzebnych przekleństw. „Gniew” jednak temu zaprzeczył i definitywnie mnie zniechęcił, w mojej opinii to fatalna książka, najgorsza chyba z dotychczasowych pod każdym niemal względem: głównego sprawcę rozszyfrowałem, zanim jeszcze w pełni zawiązała się intryga, sama fabuła wydumana, rodem z kiepskich (jak ten) kryminałów, do tego chaos i porzucanie wątków. Ponadto, jak inne książki Miłoszewskiego (i niestety większość współczesnej literatury głównego nurtu), obarczona wulgaryzmami, nieustannymi przekleństwami (nawet w dialogach z kobietami), niesmacznymi opisami scen już nie erotycznych, a pornograficznych. Chyba Pan Miłoszewski uznał (i być może słusznie), że książka bez seksu, drastycznych opisów i przekleństw nie może się sprzedać. Choć wydaje mi się, że czasem jednak można pogodzić jedno z drugim, dobrą prozę i rynkowy sukces, nawet w literaturze kryminalnej (na co są liczne przykłady). Póki co, to nie dla mnie, niech to kupują czytelnicy, którym to nie przeszkadza lub nawet tego nie zauważają. W moim otoczeniu takim językiem nikt się nie posługuje.

środa, 24 sierpnia 2016

Między historią a żenadą

Wyd. Zysk i S-ka, 2016, stron 600
Czytam „Hardą” Elżbiety Cherezińskiej. Gdzieś w Internecie wyczytałem, że jest interesującą pisarką zajmującą się beletrystyką historyczną. Na pierwszy ogień wziąłem wychwalaną m.in. przez Bogusława Chrabotę (naczelny „Rzeczpospolitej”), przebrnąłem przez mniej więcej jedną trzecią i jestem znudzony i zniechęcony. Książka jest obdarzona wszystkimi grzechami współczesnego pisarstwa: niepotrzebnymi, zbyt dosłownymi scenami seksu; anachronicznymi wulgaryzmami (przekleństwami), które nie mogły istnieć w X wieku; błędami językowymi (niewłaściwe stosowanymi pojęciami); schematycznymi postaciami bohaterów, a co gorsza, zakrawającymi o grafomanię egzaltowanymi fragmentami, jak choćby tym, którym autorka częstuje czytelników już na wstępie, a który przytoczę, bo najpierw sprawił, że osłupiałem ze zdumienia, a potem mnie rozśmieszył niemal do łez:
Wpadł pomiędzy jej ramiona wprost na miękkie łąki piersi, wdychając woń włosów jak wonnych szuwarów. Zamruczała, zagarniając go na siebie. Zatrzymał się na popas jednego pocałunku, a potem uciekł przez mszyste siedlisko brzucha w dół, na podmokłe łąki. Trzymał jej biodra w dłoniach, przechylał jak misę.
Aż trudno uwierzyć, nie przypuszczałem, że istnieją jeszcze autorzy, którzy posługują się takim grafomańskim językiem: „miękkie łąki piersi”, „woń włosów jak wonnych szuwarów”, „popas jednego pocałunku”, „mszyste siedlisko brzucha”, „podmokłe łąki”, „przechylać biodra jak misę”! Niewiarygodne nagromadzenie pisarskiej żenady rodem z kiepskiej literatury pornograficznej! Jak można coś podobnego proponować czytelnikom jako porządną lekturę?! I wydaje to Zyski i spółka, zasłużone w końcu wydawnictwo!
Przeczytam tę książkę do końca, bo nie zwykłem porzucać lektury w połowie, a poza tym będę mógł oceniać ją z czystym sumieniem, ale już teraz nie polecam. Nie rozumiem, skąd zachwyty nad taką prozą, tym bardziej, że i historyczna treść (główną bohaterką jest Świętosława, córka Mieszka I i Dobrawy) pozostawia wiele do życzenia. Może to wypadek przy pracy, ale nie wiem, czy szybko sięgnę po kolejną książkę Cherezińskiej, by to sprawdzić. No, może w przypływie desperacji.
Szkoda. Lubię powieści historyczne i od dawna czekam na pisarza (bądź pisarkę), który byłby godnym następcą takich przedstawicieli tego gatunku jak Karol Bunsch, Zofia Kossak-Szczucka czy wielu innych, w których się zaczytywałem w młodości. Ale jak widać, na razie muszę uzbroić się w cierpliwość.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Na końcu języka, czyli co mnie irytuje we współczesnej polszczyźnie

 Po powrocie z wakacji i okresie intensywnego nadrabiania zaległości w pracy, trudno jest włączyć się ponownie do pisania, zwłaszcza że lipiec obfitował w wydarzenia. Najlepiej będzie chyba zatem na początek zająć się tematem zawsze aktualnym, a do takich należy bez wątpienia codzienny polski język, tak potoczny jak i medialny.
Co irytuje mnie najbardziej (a mam nadzieję, że nie tylko mnie)?
Chyba ostatnio przede wszystkim „takowanie”, czyli dodawanie słowa „tak” na końcu wypowiadanego zdania oznajmującego. Rozplenił się ten zwyczaj zastraszająco szybko i opanował wszystkie kręgi społeczne. „Tak” na końcu zdania słyszy się już wszędzie. Czy nie zirytowałoby najbardziej cierpliwego słuchacza taka na przykład wypowiedź, jaką ostatnio słyszałem w radiowej audycji na interesujący mnie zresztą temat: „Ptaki budują gniazda, taak? Potem składają jaja i wysiadują, taak? Nie należy im wtedy przeszkadzać, taak?”. To niestety nie wyjątek, gdy wsłuchamy się w wypowiedzi znajomych bądź telewizyjnych autorytetów, znajdziemy bardzo dużo podobnych. Mam wrażenie, że niektórzy traktują ten sposób wypowiedzi jako swego rodzaju „wielki świat”, metodę okazywania, że nadąża się za modą. Inni czynią to być może, by dać do zrozumienia rozmówcy (świadomie bądź nie), że traktują go nieco z góry, jakby musieli sprawdzać, czy nadąża za wypowiedzią. Większość jednak wypowiada się bezmyślnie, w stadnym bezrefleksyjnym odruchu.
Ciężki”, „ciężko” – „ciężko powiedzieć”, „ciężko wytrzymać”, „ciężka sytuacja”, „ciężka strata”, „ciężki ”. Przymiotnik (bądź przysłówek) „ciężki”, „ciężko” tak się rozpowszechnił, że nikt już nie zauważa, iż jest on irytująco niepoprawny, a przy tym zubaża polszczyznę. Lepiej brzmiałoby bowiem, na przykład: „trudno powiedzieć”, „niełatwo wytrzymać”, „skomplikowana sytuacja”, „bolesna strata”, „mozolna praca” . Sam profesor Jan Miodek żalił się swego czasu: „Moi magistranci, a nawet doktoranci zaczynają mówić i pisać o ‘ciężkim problemie badawczym’, nie wyczuwając, że w znaczeniu ‘trudny, skomplikowany, niełatwy, nieprosty’ przymiotnik ‘ciężki’ razi swoją zbyt daleko idącą potocznością”. Ubolewają i inni językoznawcy, co niewiele zmienia, bo określenie to wkradło się najpierw do języka potocznego, a potem na salony i już nikogo nie razi. Zapewne przywędrowało z angielszczyzny (prof. Jerzy Bralczyk obwinia język niemiecki), gdyż to tam mówi się „It is hard tu say (Trudno powiedzieć), ale dlaczego z tak wielu znaczeń słowa „hard” jakie znaleźć można w słowniku (m.in.: trudny, ostry, twardy, surowy, brutalny, tęgi, silny, sztywny), stosuje się nagminnie tylko jedno i to nie najlepiej dobrane, bo w istocie bardziej właściwe do określania wagi przedmiotu (np. ciężka walizka)?
Za zero” – jest kolejnym przykładem wypowiedzi nagminnie stosowanej zwłaszcza w reklamach, lecz wkraczającej także do rozmów codziennych. Mamy więc konto za zero, wstęp za zero, abonament za zero itd. Trudno jest znaleźć obecnie coś „za darmo” czy „bezpłatnie”, bo wyparła je koślawa konstrukcja wymyślona przez specjalistów od reklam, ale niestety nie od języka.
Jestem na tak” – ta szczególnie koślawa konstrukcja ma oznaczać zgodę bądź akceptację jakiegoś stanowiska. Wzięło się to zapewne z nieporadnie przetłumaczonego tytułu film „Yes Man” z 2008 roku z Jimem Carreyem w roli głównej i w błyskawicznym tempie rozprzestrzeniło się wśród telewizyjnych jurorów popularnych programów z pogranicza sztuki i kiczu, a potem powędrowało dalej, bo wzorce czerpie się z telewizji. Zaginęło już zatem poprawne „Jestem za” i „Jestem przeciw” (nie wspominając o innych konstrukcjach zdań wyrażających wsparcie lub dystansujących się od niego) i nie zdziwię się, gdy któregoś dnia usłyszę na sali sejmowej podczas głosowania: „Kto z pań i panów posłów jest na tak, niech podniesie rękę i naciśnie przycisk”.
Na razie chyba wystarczy, choć to nie koniec przyglądania się polskiemu językowi. Czego jednak za dużo na jeden raz, szybko umyka z pamięci, a warto się nad tym zastanowić, poprzyglądać i posłuchać, co w mediach mówią i jak mówią ulubieńcy telewidzów i radiosłuchaczy. Niewielka jest nadzieja, że coś się przez to zmieni, ale jeśli jakaś nawet niewielka część rodaków używać będzie innych zwrotów, to już będzie nieco lepiej.

piątek, 24 czerwca 2016

Europa nowej szansy

 Choć każde rozstanie jest smutne, zwłaszcza że nie lubimy zmian, czasami nie tylko trzeba się pożegnać, ale i wyciągnąć z tego właściwe wnioski. Decyzja Brytyjczyków o opuszczeniu Unii Europejskiej nie jest końcem nowoczesnej Europy, ale (mam nadzieję) będzie początkiem końca takiej Unii, jaką dotąd budowano: bardzo zbiurokratyzowanej i scentralizowanej, z instytucjami roszczącymi sobie prawo do decydowania o wszystkich wewnętrznych regulacjach krajów członkowskich. Narody Wielkiej Brytanii jako pierwsze oświadczyły, że nie chcą należeć do takiego europejskiego superpaństwa, co wcale nie znaczy, że nie opowiadają się za wolnym rynkiem i otwartością granic dla mieszkańców Europy. Ale ich decyzja to sprzeciw wobec wizji Europy wyznawanej przez Angelę Merkel, Jeana-Claudea Junckera czy Donalda Tuska.
Co ciekawe, przyczyną tych niespodziewanych geopolitycznych turbulencji stał się David Cameron, polityk udający konserwatystę, który dla wzmocnienia swojej pozycji w Partii Konserwatywnej (a poniekąd i w UE) oraz dla pozyskania wsparcia niezadowolonych rodaków, otworzył tę puszkę Pandory, a teraz jest zdziwiony, że bawienie się zapałkami (zwłaszcza przez dzieci) może wywołać pożar.
Zostawmy jednak na razie przywódców i entuzjastów (takiej jak dotąd) UE, ciekawsze mogą być bowiem niespodziewane konsekwencje wczorajszego referendum. Ot, choćby takie, jak rozpad Wielkiej Brytanii – skoro uznała za stosowne porzucić związek państw zwanych Unią, to konsekwentnie nie powinna mieć nic przeciwko wystąpieniu z brytyjskiej wspólnoty któregoś z jej narodów, na przykład Irlandii Północnej. Nie dość na tym, skoro złamane zostało tabu opuszczania brukselskiego salonu, może się ono stać modne wśród pozostałych państw, wśród których znaleźć się może Francję a nawet Szwecja. Wiele innych państw także wolałby widzieć się w sytuacji Szwajcarii, którą wiążą z UE traktaty znoszące wszystkie ograniczenia handlu i pracy, ale która nie jest członkiem Unii.
Co do jednego nie mam wątpliwości, Europa będzie istnieć, brytyjskie wyspy nie oddalą się od kontynentu i żadne z państw nie zmieni swojego położenia. Najistotniejsze, by ta lekcja uświadomiła politykom, że ich dotychczasowe decyzje nie podobają się wyborcom. A szok i niedowierzanie europejskich urzędników jest bez wątpienia bezcennym darem. Unia musi stać się mniej apodyktyczna, szanująca różnice, bardziej otwarta na prawo do własnego zdania jej członków. Dla Europy Brexit powinien być szansą, nie zwiastunem rozwiewania się marzeń o wspólnocie narodów i otwieraniu granic.

A co z nami, zwykłymi mieszkańcami Polski? Ano, wyjazdy za zachodnią granicę będą droższe, wzrosną też ceny wielu artykułów sprowadzanych zza granicy. Przyjemniej na jakiś czas. I to jest naprawdę smutne!

wtorek, 21 czerwca 2016

Czerwiec – czyli wszystko przed nami

 Czerwiec zawsze był dla mnie jednym z najpiękniejszych i najpilniej oczekiwanych miesięcy. Czerwiec zwiastował lato, koniec szkoły i wakacje. Zazwyczaj w pierwszej połowie czerwca miały miejsce procesje z okazji świąt Bożego Ciała, które przystrajano zielonolistnymi brzozami, a to było już tuż tuż przed końcem szkolnego roku. Zazwyczaj było już słonecznie i ciepło. A zieleń i słońce to zapowiedź wakacji.
Czerwiec był piękny, bo był zapowiedzią tego co najmilsze. A oczekiwanie, zwłaszcza to tuż przed realizacją, jest najbardziej ekscytujące, często bardziej niż sam cel. Alpiniści nie dlatego idą w góry, bo chcą stanąć na szczycie, ale dlatego, że pokonują drogę, która nań prowadzi. Nawet z miłością jest podobnie, najmilej wspominamy zdobywanie, starania, dreszcze emocji towarzyszący oczekiwaniu na kolejne spotkanie, a nie spełnienie. To dlatego rozpadają się związki, że przestaje się zdobywać i w rezultacie traci tę ekscytację, która towarzyszy oczekiwaniu.
Dawno temu, aż strach pomyśleć, że żyłem w takich czasach, w soboty pracowało się tak, jak w inne dni, choć o dwie godziny krócej. Nie mówiono więc o wolnym weekendzie, tylko o wolnej niedzieli. Wtedy od jednej z pracujących koleżanek usłyszałem, że najpiękniejsza niedziela jest w sobotę po południu. Dziś powiedzielibyśmy, że najpiękniejszą częścią weekendu jest piątkowe popołudnie. Dlaczego? Bo cały weekend jest jeszcze przed nami.
I to właśnie jest istota rzeczy – najpiękniejszy jest ten czas, gdy wszystko jest jeszcze przed nami! Wprawdzie nieco potrafi to potrwać, nim naprawdę się to zrozumie (no chyba, że przeczyta się taki jak ten tekst – to tak z przymrużeniem oka), ale wreszcie ta świadomość staje się jasna i wyraźna, a dzięki temu zmienia naszą naturę i potrafi sprawiać, że radość się przedłuża. Przedłuża właśnie o oczekiwanie.
Dlatego tak lubię czerwiec. Elektryzował mnie w czasach szkolnych i studenckich, bo przecież jeszcze tylko świadectwo (albo ostatni wpis do indeksu) a potem już tylko dwa miesiące wolności od nauki, wyjazdy, wakacyjne atrakcje, nowe znajomości i przygody. Może być coś piękniejszego? A z tych dwóch miesięcy wolności najpiękniejszy był koniec czerwca, bo był czekaniem na to, co piękne, nadzieją na to, co ma się dopiero wydarzyć.
Jak sięgam pamięcią, wyjeżdżałem na wakacje zazwyczaj w lipcu – najpierw z woli rodziców, potem z własnej. Tak też planowałem wakacje, gdy jeździłem z dziećmi – jak tylko kończyła się szkoła, ruszaliśmy w podróż. I w tym roku mam zamiar podtrzymać tę tradycję (wprawdzie już nie z dziećmi, choć nadal w dobrym towarzystwie). Inaczej mówiąc – niedługo wakacje! Przecież to już czerwiec!
Co ciekawe, o ile nazwy wszystkich innych miesięcy występujące w języku polskim łatwo jest etymologicznie rozszyfrować, co do pochodzenia nazwy „czerwiec” opinie są nie tylko podzielone, ale i nie do końca przekonujące. Nie ma jednak wątpliwości, że nawiązuje ona (nazwa) do koloru czerwonego i musiała powstać dawno, bo występuje i u innych słowiańskich braci. Na tyle zatem dawno, że było to w czasach, gdy nie rozdzielały nas granice, a jeszcze łączył wspólny język (podobnym słowem określają ten miesiąc i bliscy nam Czesi i dalecy Bułgarzy). Nie sądzę, by dzieci czekały wówczas na szkolne świadectwo, ale na pewno czekały na lato. Niech zatem ta czerwień oznacza rumieńce towarzyszące oczekiwaniu na coś pięknego. Na przekór językoznawcom. I cieszmy się czerwcem.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Wolność marionetki

 O tej porze roku właściciel gospody „Pod nowym dzbanem” stojącej nad jeziorem Wannsee nieopodal Poczdamu cieszył się z każdego przybywającego gościa. Z tym większą radością przywitał parę młodych ludzi, którzy przybyli 20 listopada i zamówili dwa pokoje. Przez całą noc nie gasło w nich światło. Następnego dnia uraczyli się lekkim śniadania składającym się z bulionu i kawy. Potem wyszli przed gospodę i dzielili się wrażeniami o urokach okolicy. Następnie poprosili żonę gospodarza, by zechciano im podać kawę na polanie widocznej na przeciwległym brzegu jeziora. Uczyniono zadość ich prośbie i dostarczono na polanę stolik, krzesła, dzbanek kawy i dwie filiżanki. Byli spokojni a nawet radośni, śmiali się, żartowali i ciskali kamienie do wody. Potem służąca usłyszała dwa starzały. Gdy wróciła na polanę, oboje już nie żyli. Tak właśnie 21 listopada 1811 roku Henrich von Kleist oraz jego przyjaciółka, Adolfina Henrietta Vogel, dokonali aktu jednego z najbardziej spektakularnych samobójstw w historii.
Henrich von Kleist był poetą i pisarzem, tworzył sztuki teatralne, pisał eseje i nowele, ale nie stronił też od filozofii, którą przemycał w swoich utworach. Dziś uznaje się go za jednego z najwybitniejszych niemieckich autorów, wówczas jednak, gdy wraz z Henriettą Vogel popijali kawę nad brzegiem Kleiner Wannasee, jego twórczość nie cieszyła się zainteresowaniem, choć nie to było powodem decyzji o odebraniu życia przyjaciółce i sobie (najpierw strzelił jej w serce, potem sobie w usta). Jego głównym problemem była konieczność wybierania między oczekiwaniami bliskich, a własnymi potrzebami i zamiłowaniem do pisania, co prowadziło do wewnętrznych konfliktów, z którymi sobie nie radził. W chwili śmierci miał zaledwie trzydzieści jeden lat, a w swoim życiu zdążył już być oficerem pruskiej armii, studentem matematyki, urzędnikiem w dwóch ministerstwach, wydawcą i redaktorem, a nawet więźniem cesarstwa Francji (podejrzenia o szpiegostwo). Wszystko to czynił jednak wbrew sobie (poza pracą redaktora), tęsknił za pisaniem i wolnością, nigdzie nie potrafił ani zaznać spokoju, ani porzucić marzeń. Miotał się między wymaganiami stawianymi mu przez rodzinę narzeczonej, Wilhelminy von Zeuge (zaręczył się w 1800 roku), a swoimi marzeniami. Dla jej ojca, generała, a także pozostałej części ich rodziny, marzenia Henricha o pisaniu były niedorzecznością, tylko urzędowe stanowisko mogło być podstawą stabilizacji.
Heinrich próbował się dostosować, ale nie trwało to długo, nie był w stanie żyć wbrew sobie. Rozpoczął podróżowanie po Europie, odwiedził Paryż, Szwajcarię, w Weimarze odwiedził Goethego i Schillera, spędził nieco czasu w Königsbergu (znów jako urzędnik) i Pradze.
Nie potrafił znaleźć sobie miejsca targany sprzecznymi uczuciami. To było męczące, przygnębiało i kazało zastanawiać się nad istotą życia i spokojem sumienia, której próżno poszukiwał. W rezultacie wolał umrzeć, niż żyć tak nadal. Jedyną osobą, która zdawała się go rozumieć, była Henrietta, która towarzyszyła mu do końca, a nawet dalej.
Jednym z ostatnich tekstów, które napisał, był esej „Teatr marionetek”. W powszechnym mniemaniu kukiełka na sznurkach pociąganych przez kogoś innego jest przykładem zniewolenia – pozbawiona wyboru musi wykonywać ruchy narzucane przez innych. Henrich von Kleist spojrzał jednak na sytuację marionetki inaczej i postawił zaskakującą tezę, że posiada więcej wdzięku niż jakikolwiek tancerz. Z tego powodu, że sama nie kieruje własnymi ruchami, a jedynie, dzięki wysiłkowi marionetkarza, odtwarza odwieczną naturę świata podporządkowując się grawitacji. Ten stan doskonałości jest możliwy tylko wtedy, gdy, jak konkluduje von Kleist, nie posiada się świadomości w ogóle, lub „posiada się świadomość nieskończoną, a zatem jest się albo mechaniczną zabawką, albo Bogiem”. Zdaniem von Kleista, ludzkość utraciła ten wdzięk (czyli stan łaski) w chwili, gdy świadomie skosztowała owocu z drzewa poznania – odtąd skazana jest na niedoskonałość tak ciała, jak i duszy. Co gorsza, nic tego nie jest w stanie zmienić, bo by stan łaski przywrócić, konieczne byłoby ponowne zjedzenie owocu drzewa wiedzy. Ale raj został zamknięty i ludzkość bezowocnie błąka się po tym świecie szukając tylnego doń wejścia.
Ten esej Heinricha von Kleista (tytuł oryginalny: Über das Marionettentheater) przywołał na wstępie swej wydanej w 2015 roku książki John N. Gray, angielski filozof i politolog znany w Polsce przede wszystkim z książek dotyczących liberalizmu. I nawiązując do von Kleista, nadał jej tytuł The Soul of the Marionette. A Short Inquiry into Human Freedom (Dusza marionetki. Krótkie dochodzenie w sprawie ludzkiej wolności). Gray już na początku swego „śledztwa” stwierdza, że Heinrich von Kleist w swym eseju stawia przewrotną tezę, iż „lalki reprezentują rodzaj wolności, którego ludzkie istoty nie będą w stanie nigdy osiągnąć”.
Nie jestem do końca przekonany, czy dokładnie to von Kleist wyrażał w swym opowiadaniu, ale i tak od września ubiegłego roku, gdy trafiła mi w ręce książka Graya, nie mogę uwolnić od niej myśli. Autor Duszy marionetki nie tylko zmusił mnie do przeczytania eseju von Kleista, który wcześniej znałem tylko z nawiązań bądź cytatów, ale też zapędził ponownie w przestrzeń rozważań o wolności i zmusił do innego jej postrzegania. Dawno się nad tym nie zastanawiałem, nie dlatego, bym w zadufaniu uważał, że wolność przestała kryć przede mną tajemnice, ale dlatego, że sądziłem, iż poznałem jej podstawowe zasady, a reszta to już tylko zadanie dla filozofów. Gray zmienił to moje nastawienie.
Prawdę mówiąc, chyba czekałem na ten impuls, bo po 1989 roku, gdy pod postacią częściowo wolnych wyborów parlamentarnych zawitała do Polski pierwsza jaskółka nadchodzącej niepodległości, zacząłem przyglądać się rzeczywistości z odmiennej, wkrótce całkowicie niepodległej perspektywy i, ku swemu zaskoczeniu zauważyłem, że większość Polaków (jak się miałem przekonać, również przedstawicieli innych narodów), zupełnie inaczej odnajdywało się w kraju uwolnionym od komunizmu. W swej naiwności przekonany byłem, że stęsknieni za długo oczekiwaną wolnością, zechcą wziąć swój los we własne ręce, zdecydują się samemu o sobie decydować, ponosić ryzyko i odpowiedzialność za własne decyzje.
Nic bardziej mylnego. Choć było to dla mnie niezrozumiałe, większość zatrzymała się na werbalnej pochwale wolności, a w codziennym życiu chętnie z niej rezygnowała. Ta ucieczka od wolności okazała się niemal powszechna – nawet ludzie, którzy niedawno ryzykowali osobistą wolność a nawet życie w celu jej odzyskania, chętnie oddawali los w cudze ręce w zamian za pewność zaspokojenia życiowych potrzeb. Nie chcieli ryzyka, rozstrzygania wątpliwości ani wyboru, przeciwnie – oddawali wolność za bezpieczeństwo; szanse na lepszy los, za zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Nie byłem pierwszym zdziwionym. Swego czasu w bajce Mickiewicza chudy wilk zachwycony sadełkiem „Brysia jegomości” już marzył o pańskiej służbie, gdy dostrzegł na jego szyi ślad po obroży i natychmiast zrezygnował z tego pomysłu, ku zdziwieniu tłustego psiska, który wszak tylko musiał:

Przybycie gości szczekaniem głosić,
Na dziada warknąć, żyda potarmosić,
Panom pochlebiać ukłonem,
Sługom wachlować ogonem.
A za toż, bracie, niczego nie braknie:
Od panów, paniątek, dziewek,
Okruszyn, kostek, polewek,
Słowem, czego dusza łaknie.

Wilk nie dał się namówić, w las czmychnął czym prędzej, wyżej ceniąc sobie swobodę od dobrobytu. Ale, jak dziś wiadomo, wilków już nieliczne ostały się watahy, gdy usłużnych psów pełno wszędzie.
Tyle bajka, którą traktowałem jako rodzaj żartu, a która żartem nie była, tylko wnikliwą obserwacją. Okazuje się, że wolność pojmować można na różne sposoby, a jedną z nich jest ucieczka od niej. Milton Friedman, laureat Nobla w dziedzinie ekonomii, napisał książkę o wolności wyboru i taki jej nadał tytuł. Wolność wyboru stanowiła dla niego wartość największą, a ja podzielałem (i podzielam) jego opinię. Okazuje się jednak, że niektórzy czują się wolni dopiero wtedy, gdy nie muszą wybierać. Innymi słowy, wybierają wolność od wolności. Właśnie w ten sposób esej von Kleista interpretuje John Gray. W jego opinii niemiecki pisarz uważał, iż marionetka, mechaniczny przedmiot z drewna i materiału, może być bardziej wolna od ludzkiej istoty. Przekonuje, że „automatyzm lalki daleki jest od stanu niewoli”.

Jeśli von Kleist zmęczony był koniecznością nieustanego podejmowania decyzji i związanymi z tym konfliktami sumienia, inaczej rzecz ujmując, zmęczony był wolnością i to stało się powodem jego samobójstwa, być może w napisanym niedługo przed śmiercią eseju właśnie to miał na myśli – zazdrościł marionetkom, że nie muszą o niczym decydować. Jest to w istocie rodzaj stanu pożądany przez wiele osób od zarania dziejów: w zamian za służenie innym, pozwala się im dbać o swoje potrzeby i im pozostawia podejmowanie decyzji. Zdejmuje to z własnych barków zmartwienia i pozwala żyć w błogości beztroski. Na przestrzeni wieków zmieniali się tylko mecenasi poddanych, bywali nimi królowie, arystokraci i szlachta, obecnie najczęściej jest nim socjalne (by nie powiedzieć socjalistyczne) państwo. Państwowym strukturom współcześni obywatele najchętniej powierzają troskę o siebie: państwo zapewnić ma im pracę, odpowiedni poziom życia (czyli zarobki), bezpłatną (czyli opłacaną przez innych) opiekę zdrowotną, a potem wypłacać emeryturę.
Czy tak właśnie należy interpretować wspomnianą wolność marionetek? Nie do końca. Marionetka nie wybiera swego stanu, jest przedmiotem sterowanym przez innych. „Taki stan byłby nie od zniesienia – pisze John Gray – gdyby nie fakt, że kukiełka jest obiektem nieożywionym (inanimate object). By odczuwać brak wolności, musi istnieć byt posiadający samoświadomość. Ale kukiełka jest rzeczą z drewna i materiału, ludzkim artefaktem bez uczuć i świadomości. Kukiełka nie ma duszy. W konsekwencji nie może wiedzieć, że nie jest wolna”.
Wynika z tego, że różnica między człowiekiem podporządkowującym swój los innym (pojedynczemu człowiekowi, grupie ludzi bądź instytucji) a marionetką polega na tym, że samemu podejmuje się decyzję dobrowolnego wyrzeczenia się wolności oraz świadomości, że można z tego wyrzeczenia zrezygnować i znów stać się wolnym (przynajmniej w teorii, bo nie zawsze się to udaje), gdy marionetka nie może tego uczynić. Zdaniem Graya, dla von Kleista nie jest to jednak przewaga, raczej właśnie powód do rozterek, niepokoju, a wolność powinna polegać na osiąganiu stany ducha wolnego od lęków i wątpliwości.
Ale nie tylko dla von Kleista. Gray przypomina, że mistycy zawsze uważali, iż świadomość jest przeszkodą w osiąganiu wolności. Dla nich wolność jest stanem wewnętrznym, gdzie świadomość przekracza zwykłe ograniczenia. Mnie osobiście jednak wolność osiągana przez mistyczne medytacje nie interesuje, nie mam ochoty szukać kontemplacyjnego spokoju ducha, a żyć normalnie w otaczającym mnie świecie. Moja wolność, a także wolność większości mieszkańców tego globu, umiejscowiona jest w ludzkim społeczeństwie i jego wzajemnych relacjach. Gray o tym też wie, pisze, że istnieją rożne pojęcia czy rodzaje wolności. Dla większości ludzi wolność jest „brakiem stwarzanych przez ludzi przeszkód w uczynieniu tego, co chcemy zrobić”. Inaczej u von Kleista i podzielających jego poglądy, dla nich wolność nie jest brakiem przeszkód w czynieniu tego, czego się pragnie, a „stanem ducha, w którym konflikt został zupełnie wyeliminowany”.
Joseph Gray przypomina, że w starożytności stoiccy filozofowie twierdzili, że niewolnik jest bliższy wolności, niż rozdzierany rozterkami jego właściciel. Dodaje, że wyznawcy monoteizmu także wierzą, że podporządkowanie się woli Boga umożliwia osiągnięcie wolności. Dla nich wolności nie ma dawać możliwość wyboru, a przeciwnie, uwolnienie się od konieczności wybierania.
I to jest dla mnie najistotniejsze spostrzeżenie wyjaśniające zachowanie większości ludzi w społeczeństwie i ich zamiłowanie do pokładaniu wszystkich oczekiwań w państwowych strukturach. Jest taka, stanowiąca większość społeczeństwa grupa ludzi, która decyzji podejmować nie chce, ciąży jej to, szuka wolności od wyboru i powierza go innym, czasem Bogu, czasem państwu, często obojgu jednocześnie.
Istnieje też druga grupa ludzi, która przed potrzebą wolności stawia inne potrzeby, przede wszystkim materialne, niezbędne do życia, ot choćby jedzenie i mieszkanie. Dla nich nie jest istotne, kto panuje i jak sprawuje rządy, byle zaspokajał te potrzeby.
Podobnie jest z tymi, i oni stanowią trzecią, choć mniej liczną grupę, którzy wolności poszukują w wewnętrznym stanie ducha, ale dla nich też nie ma znaczenia forma sprawowania rządów, akceptują tak demokrację, jak i autokrację, liberalizm i autorytaryzm. Akceptują ją tak długo, jak długo nie przeszkadza im w pielęgnowaniu swojej wewnętrznej drogi.
Tym samym istnieją trzy grupy ludzi, dla których wolność (rozumiana jako możliwość dokonywania wyboru) nie jest pożądana: pierwsza – pragnąca się uwolnić od wewnętrzny konfliktów związanych z wyborem (których przedstawicielem był zdaniem Graya von Kleist); druga – odstępująca możliwość wyboru innym w zamian za dostatki (klienci państwa opiekuńczego); oraz trzecia – mistycy, którzy szukają spokoju w medytacji i których nie interesuje doczesność. Gdy w państwie większość stanowią te trzy grupy, rodzi się socjalizm i otwierają drzwi dla państwowego centralizmu. Jak pokazuje historia i współczesne czasy – ci, którzy opowiadają się za samodzielnym wyborem i chcą ponosić tego konsekwencje, stanowią zazwyczaj mniejszość.
Nie uda się, bo nigdy i nikomu się nie udało, przekonać ludzi do wolnego wyboru, tej jedynej i prawdziwej, nie tylko moim zdaniem, formy wolności. Zrozumiałem to po lekturze von Kleista i Graya i nie liczę już na zmianę. Pozostaje mi przyzwyczaić się do myśli, że będziemy w mniejszości, i do tego, że przyszłość świata to socjalizm. Wierzę jednak, że choć będzie nas niewielu, będziemy przypominać o prawdziwej wolności.

Choć nie chciałem napisać recenzji ani książki Johna Nicolasa Graya (nadal na język polski nie przetłumaczonej i nie wydanej), ani tym bardziej eseju Heinricha von Kleista, obie prace polecam. Zważywszy, że Teatr marionetek jest lepiej znany, tym bardziej warto zerknąć w Duszę marionetki Graya, który od rozważa na temat pracy von Kleista zaczyna, ale na niej nie poprzestaje. Można u niego znaleźć odniesienia nawet do pochodzących z Polski autorów: Bruno Schultza i Stanisława Lema, co czyni jego książkę jeszcze ciekawszą dla polskiego czytelnika.

sobota, 4 czerwca 2016

4 czerwca 1989 – pierwszy krok do wolności

 Nie chcę się opowiadać ani po jednej, ani po drugiej stronie, bez względu na to kiedy i kto pozostaje u władzy ani kto jest w opozycji. Jednak jedno wiem na pewno, każda droga rozpoczyna się od pierwszego kroku, a wybory 4 czerwca 1989 roku, nawet jeśli jeszcze ułomne i nie do końca w pełni wolne, były tym pierwszym krokiem i uczynionym we właściwym kierunku. On w rezultacie doprowadził do całkowitego odzyskania niepodległości przez Polskę i do wolności. Właśnie dzięki tamtym wyborom, dzisiaj, jedni mogą przypominać tamten dzień na ulicy, a drudzy się na to oburzać. Ale obie strony powinny sobie uświadomić, że bez tamtych wyborów sprzed lat nie byłoby to możliwe.
Porozumienie w sprawie częściowo wolnych wyborów 4 czerwca przed niemal trzydziestu laty było najważniejszym i najbardziej znaczącym osiągnięciem ugrupowań demokratycznej opozycji w komunistycznych czasach. Dokonano tego przy Okrągłym Stole i tego też nie sposób negować. Każdy krok, nawet niewielki, ale prowadzący w stronę wolności, jest krokiem zasługującym na podziw. Mimo zadawnionych i słusznych uraz, mimo nie budzących wątpliwości pretensji do rządzących, potrafiono wnieść się ponad resentymenty i doprowadzić do consensusu. Rządzący i opozycja w tamtym czasie, w szczególnych warunkach (jeszcze istniał Związek Radziecki, jeszcze nie runął berliński mur, jeszcze nie było bezpiecznie w Europie), potrafili osiągnąć porozumienie. Dla obu stron było ono wyrzeczeniem, władza ustąpiła nieco miejsca opozycji, opozycja wyrzekła się (na jakiś czas) słusznych roszczeń do pełni demokracji. Zwyciężył rozsądek, dialog i kompromis.
Nie mam zamiaru usprawiedliwiać wielu późniejszych zaniechań, jestem świadom, że mnóstwo spraw, między innymi w rozliczaniu winnych zbrodni czy pozostawianie przywilejów niezasłużonym, zostało zaniedbanych. Ale nie były temu winne ani obrady Okrągłego Stołu, ani tamte wybory, tylko politycy, którzy dostali się do władzy, a to już zupełnie inna sprawa.
Nie roztrząsając szczegółów, nie uczestnicząc w marszach, ale też nie komentując wypowiedzi ich przeciwników, chcę tylko jednoznacznie wyrazić swoją własną opinię: bez 4 czerwca 1989 roku i ówczesnych wyborów, nie mógłbym żyć teraz w wolnej Polce, bez względu na to, za jak ułomną ją uważa ta czy inna strona sceny politycznej.

środa, 11 maja 2016

„Asfaltowy saloon” po latach

 Na sam początek pięknej wiosennej pogody, gdy zaczęły kwitnąć bzy i kasztany, przyplątał się ból gardła i katar, więc weekend spędziłem w domu, mając nadzieję, że do poniedziałku jakoś się rozejdzie. Wprawdzie się nie rozeszło, a do pracy i tak musiałem się udać, ale ze spędzonych w domu soboty i niedzieli wynikło tyle, że przeczytałem po raz trzeci „Asfaltowy saloon” Waldemara Łysiaka. Pierwszy raz sięgnąłem po niego bodaj w 1980 bądź 1981 roku, gdy był jeszcze nowością wydawniczą, wróciłem do książki po pierwszej wizycie w Stanach Zjednoczonych, by tym razem prześledzić drogę autora z dokładnymi mapami jakie ze sobą przywiozłem i skonfrontować z własnymi spostrzeżeniami. Jednak dopiero gdy pojawiły się w Internecie mapy satelitarne i Google Street View, czytanie tzw. książek drogi stało się prawdziwie interesującą lekturą, bo można podążać za autorem i porównywać miejsca z opisami.
Moje wydanie „Saloonu” z 1980 r. wygląda jak tamta epoka, czyli rozsypało się i pożółkło, zaś jakość fotografii jest, czego niegdyś nie zauważałem, po prostu tragiczna, ale musiało mi to wystarczyć. Z laptopem i nią spędziłem dwa dni, z najróżniejszymi reelekcjami, nie zawsze korzystnymi dla tej książki i opinii autora.
Zapamiętałem książkę jako niezwykle interesującą lekturę, bo Ameryka zawsze budziła w Polsce (i nie tylko) zainteresowanie, zwłaszcza że Polacy kochali ten kraj opleciony girlandami dolarów, choć nie mieli okazji go zobaczyć, a już tym bardziej przemierzyć ją samochodem. O Ameryce pisało tak wiele osób, że można było śledzić jak się zmienia z epoki na epokę, z dekady na dekadę. Opisywanie Ameryki w czasach nowożytnych zaczął Henryk Sienkiewicz w swoich Listach z Ameryki publikowanych w Gazecie Polskiej pod koniec XIX wieku, a z dwudziestowiecznych już polskich zapisków niezapomniane są trzy książki Melchiora Wańkowicza z lat sześćdziesiątych i właśnie opowieść Łysiaka z końca siedemdziesiątych.
Przyznaję, nie znam tamtej opisywanej w „Asfaltowym saloonie” Ameryki z końca lat siedemdziesiątych, trafiłem tam po raz pierwszy w 1991 roku i miałem potem podczas kolejnych wizyt możliwość naocznego obserwowania zmian jakie w niej zachodziły. Zauroczyła mnie, nie ukrywam tego, ale po ponownej lekturze Waldemara Łysiaka, stwierdzić muszę, że różnimy się tak w ocenie jej historii, jak i wnioskach wyciąganych z obserwowanych wydarzeń.
Pierwsza ważna sprawa – Łysiak przez wiele stronic rozważa, kto pierwszy dotarł do tego kontynentu (jednym z kandydatów jest polski żeglarz Jan z Kolna), próbując odebrać palmę pierwszeństwa Kolumbowi, a ja uważam, że zdetronizować go się nie uda, ponieważ nie jest ważne, kto pierwszy dotarł (nawet jeśli to byli starożytni Egipcjanie bądź równie starożytni Chińczycy), ale ważne, kto włączył Amerykę (ściślej – obie Ameryki) do zachodniej cywilizacji. Odkrycie Kolumba rozszerzyło świat i nieodwracalnie go zmieniło, czego nie można powiedzieć o poprzednich odkrywcach, choćby dokonali tego przed setkami lat przed Kolumbem. Zasługa Kolumba jest zatem niepodważalna i nieporównywalna z poprzednikami.
Kolejna ze spraw, które inaczej oceniam, to kolonizacja kontynentu przez Europejczyków. Waldemar Łysiak darzy sympatią prekolumbijskich mieszkańców Ameryki i te jego uczucia podzielam, jak każdy chyba człowiek, które wychował się na książkach Maya, Coopera czy Fiedlera. Zupełnie odmiennie oceniam jednak mechanizm przemian, jaki nastąpił po jej odkryciu. Dla Waldemara Łysiaka jest to starcie dobra i szlachetności (Indianie) ze złem i nikczemnością (biali), a dla mnie nieuchronne starcie cywilizacji – zwycięża w nim ta, która jest bardziej rozwinięta. Jestem przekonany, że gdyby sytuacja była odwrotna, rdzenni Amerykanie odkryli by Europę i podbijaliby ją równie skutecznie i z podobną zajadłością, takimi prawami rządził się wówczas świat i nie można przykładać do tego starcia mieszkańców obu stron Atlantyku współczesnych norm. Nie przeczę, że stosowane przez zdobywców metody dalekie są od akceptacji i nie bez powodu budzą odrazę i potępienie, ale z podobną zajadłością toczono wojny w Europie i Azji i niestety, Indianie nie są jednym smutnym tego przykładem.
Nie potrafię także zaakceptować języka jakim się autor „Saloonu” posługuje, gdy ocenia czy opisuje ludzi, ot choćby słów, którymi skwitował życie Antoniego Pułaskiego (brata słynnego Kazimierza, bohatera Polski i Ameryki), o którym napisał, że „zachorował na miłość do Targowicy i chociaż przeżył tę weneryczną chorobę, to jednak przez nią zdechł w niesławie”. Nie godzi się tak pisać o nikim, nawet przy bardzo krytycznym stosunku do poglądów i działalności, a wybór strony po której należało się opowiedzieć nie był wówczas wcale taki jednoznaczny, jak dziś próbują nam wmówić historycy.
Nie odpowiada mi powierzchowność osądów, jak choćby tę na temat czynu Romana Polańskiego i wszczętego z tego powodu procesu, w którym Polański oskarżony został o gwałt na trzynastolatce (sam miał wtedy 44 lata). Choć sprawa była świeża i niewyjaśniona, Waldemar Łysiak nie miał wątpliwości, że Polański był niewinny, a stosunek dorosłego mężczyzny z trzynastolatką niczym niewłaściwym. Z radością napisał, że Polański „zwiał do Europy. Tam, wiedząc już, że zhańbione dziewczę od ósmego roku życia uprawiało intensywny seks [ciekawe skąd wiedział, że uprawiało, a do tego intensywny? – uwaga MHK], odszczeknął się z sarmackim wdziękiem [Żyd Sarmatą? To ciekawe – MHK] w wywiadzie dla New York Post”. Następnie autor z lubością przytacza passus z wywiadu, który pozwolę sobie skrócić do dwóch zdań świadczących o kondycji moralnej i Polańskiego, i autora „Saloonu”, a zwłaszcza o stosunku tego pierwszego do swojego czynu: „Chcieli przygwoździć moje jaja do ściany. Nie dostaniecie ich s...syny, macie za krótkie pazury! […] ...ani ta mała kurewka, ani prawo Kalifornii nie zdołają mi odebrać wolności”. Nie będę cytował więcej z tego wywiadu, dodam, że jest równie niesmaczny. Natomiast jeśli chodzi o fakty (znane dziś powszechnie), Polański pod pretekstem sesji fotograficznej zwabił dziewczę do domu Jacka Nicholsona pod nieobecność gospodarza, odurzył alkoholem i tabletkami, a potem zgwałcił, wiedząc przy tym ile ma lat i że jest to czyn karalny. Nawet gdyby uprawiała wcześniej seks (dobrowolnie!), jego czyn byłby równie niemoralny i równie niemoralne jest tego akceptacja.
Trochę mi te wszystkie spostrzeżenia psuły lekturę, bo wcześniej, przyznam, po prostu nie zwracałem na to uwagi. Byłem młody, ciekawy świata, interesowała mnie narracja, przygoda i kulturowe oraz historyczne odniesienia, bo nie ma wątpliwości, że książka napisana jest wartko i zawiera wiele do dziś interesujących informacji (a wówczas nie istniał Internet i Wikipedia!).

Ameryka zmieniła się ogromnie od czasu tamtej podróży Waldemara Łysiaka, zmieniłem się ja i wierzę, że zmieniła się też optyka postrzegania świata przez autora „Asfaltowego saloonu”. I ciekaw jestem, jak dzisiaj odniósłby się sam autor do swojej książki z 1980 roku. A jeśli ktoś chce się przejechać, choćby wirtualnie, po Starym Zachodzie i Południu Stanów Zjednoczonych razem z autorem, to mimo wszystko polecam, jeśli tylko ostrożnie traktować się będzie jego opinie.

niedziela, 8 maja 2016

Wino i poezja

 Są tylko dwie rzeczy stworzone przez człowieka, które dotykają niebios: wino i poezja. W winie jest coś arystokratycznego, nawet gdy spożywa się je przy stole kuchennym na wsi. Wiktor Hugo napisał, że „Bóg stworzył wodę, ale człowiek wynalazł wino”. Chyba miał na myśli, że jest to jeden z niewielu wynalazków, który dorównał w jakiejś niewielkiej cząstce aktowi stworzenia. Jest w tym coś z prawdy gdy się pamięta, że Jezus, syn Boga, wodę stworzoną przez Ojca przemienił w Kanie Galilejskiej w wino, a istotą jego misji była przemiana rzeczy gorszych w lepsze.
Jest też najstarszym znanym ludziom napojem, które spożywano od zamierzchłych czasów zarówno na co dzień, jak i w chwilach szczególnie ważnych. Trafiło na pogańskie bachanalie, ale i na chrześcijańskie ołtarze.
W średniowieczu szybko dostrzeżono, że spożywanie wina chroni przed chorobami, więc pito je na dworach szlachty i w klasztorach. Woda mogła wywoływać choroby, wino nigdy (chyba że te krótkie po nadmiernym spożyciu). Wino oczyszczało, zabijało bakterie i zacierało troski. A ponadto uwznioślało ducha. Pod wpływem wina powstawały najpiękniejsze strofy poezji i długie stronice prozy. Bo wino jest i było poezją i prozą.
 Po dwóch kieliszkach czerwonego wina w sobotni wieczór nachodzą mnie refleksje o życiu i sięgam po poezję. Bo życie to miłość, a miłość to poezja. Dzisiaj Williama Butlera Yeats'a, bo stoi zawsze na podręcznej półce u wezgłowia (choć nie on jeden). Na języku cierpka głębia Bordeaux a przed oczyma wyznanie irlandzkiego poety, i nie wiem, co bardziej jest przejmujące.
Wydawnictwo: C&T, Toruń
Gdybym miał niebios haftowane szaty,
Złotym i srebrnym przetykane światłem,
Błękitne, ciemne, przydymione szaty
Nocy i światła, i półświatła,
Rozpostarłbym je pod twoje stopy.
Lecz jestem biedny, mam tylko sny,
Moje sny ścielę pod twoje stopy,
Stąpaj więc lekko, bo stąpasz po snach.


Przekład: Ludmiła Marjańska

wtorek, 3 maja 2016

Blaski i cienie Konstytucji 3 Maja

 Przedziwną i niezwykłą legendą obrosła Konstytucja 3 Maja w zbiorowej świadomości Polaków, stając się symbolem wolności i i demokracji, choć w istocie swojej była właśnie czymś zupełnie przeciwnym, gdyż nie tylko wolność ograniczała, ale i oddawała władzę królewską w ręce niemieckiej dynastii (a dokładniej saskiej od Fryderyka Augusta poczynając), która przejąć miała władzę po śmierci Stanisława Augusta. Nie dość na tym, saskiej dynastii zapewniała wieczystą władzy królewskiej nad Polską dziedziczność. Znoszono zatem istniejącą od 1573 roku obieralność (elekcję) królów Polski, co było widomym przykładem odstąpienia od zasad demokracji.
Źródło: Wikipedia
W Wikipedii można wyczytać: Powszechnie przyjmuje się, że Konstytucja 3 maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie (po konstytucji amerykańskiej z 1787 r.) nowoczesną, spisaną konstytucją”. Na czym zatem polega nowoczesność tej i amerykańskiej konstytucji, skoro jedna zasadniczo rożni się od drugiej? Konstytucja amerykańska wprowadzała demokrację w każdym aspekcie, trzeciomajowa przeciwnie, od demokracji uciekała, bo polskie elity tamtych czasów przekonane były, że ratunkiem dla kraju jest odejście od obieralności w wyborach głównego władcy.
A jakby tego było mało, przypomnieć należy, że konstytucja trzeciomajowa była nietolerancyjna. W pierwszym artykule, przyjmując dzisiejszą terminologię, oznajmiała: „Religią narodową panującą jest i będzie wiara święta rzymska katolicka ze wszystkimi jej prawami; przejście od wiary panującej do jakiegokolwiek wyznania jest zabronione pod karami apostazji”.
Co zatem się stało, że tak bardzo bliska jest wszystkim partiom i ludziom, zwolennikom rządzących i opozycji, ten dokument sprzed ponad 200 lat? Jedynym wyjaśnieniem zdaje się być fakt, że większość ludzi po prostu nie zna jej treści, a jedynie przyklaskuje powielanym w środkach przekazu i podręcznikach sformułowaniom typu: „wielka konstytucja”, „zniesienie liberum veto”, „pierwsza w Europie” i tak dalej.
Kierujemy się obiegowymi stwierdzeniami, zakorzenionymi poglądami przekazywanymi przez innych i nie staramy się ich weryfikować. Nie świadczy to o nas najlepiej, bez zastrzeżeń wierzymy opiniom autorytetów, zamiast sprawdzać, czy są prawdziwe.
Nie znaczy to, by Konstytucja 3 Maja nie była wartościowym dokonaniem, jednak jej wartości szukać należy nie tam, gdzie dzisiaj próbuje się je wskazywać. Jej wielkość polega właśnie na sztuce rezygnacji z własnych uprawnień elit i szlachty na rzecz skutecznie sprawowanej władzy, odejściu od demokracji na rzecz silnej władzy wykonawczej (wtedy jeszcze w osobie króla), a przy tym dziedzicznej, a nie jak dotąd obieranej przez szlachtę. Takie rozwiązanie zapewniało jej ciągłość, a przy tym niezależność od nastrojów społecznych.
Konstytucja wówczas napisana ma jeszcze jedną wielką zaletę, o której zapomniano pisząc obecnie w Polsce obowiązującą, czyli powoływała senat nie w wyborach (znów odstępstwo od demokracji) ale złożony „z biskupów, wojewodów, kasztelanów i ministrów pod prezydencyją króla”. Ten sposób stanowienia Izby Senatorskiej miał trzy niepodważalne zalety: pozwalał senatorom patrzeć na uchwalane dokumenty z perspektywy własnych doświadczeń w sprawowaniu urzędów i bez konieczności przypodchlebiania się wyborcom; uodparniał je na zmiany nastrojów społecznych, gdy w sejmu większość zdobywało opozycyjne dotąd stronnictwo, a co za tym idzie zapewniał ciągłość działania urzędów.
Konstytucja 3 Maja w zasadzie nie została nigdy wypróbowana w działaniu, nie było więc okazji przyjrzeć się jej słabościom, więc stała się mitem, piękną przypowieścią o pięknym ustroju, który mógłby zapanować. Ale świętując tradycję jej ustanowienia nie można też zapominać, że właśnie jej uchwalenie stało się przyczyną jej upadku i ostatniego etapu zaborów, który całkowicie pozbawił Polskę niepodległości. Bo o jednym wówczas zapomniano, tak jak i dzisiaj się zapomina, o kompromisie z opozycją, która stanęła w obronie poprzedniego ustroju, zmiany uważając za despotyczne. Seweryn Rzewuski napisał o tym akcie, że: „kajdany nasze są zawsze kajdanami, a włożone ręką obcą lub domową równie ciężą”. Srogą Polska zapłaciła cenę za manipulację, jakiej dopuszczono się przy uchwalaniu ustawy zasadniczej (w zasadzie dokonano tego przez zamach stanu, przyspieszając dzień uchwalenia, by nie zdążyli przybyć posłowie sprzeciwiający się jej treści). Zasiano wiatr i w rezultacie zebrano burzę, co nieuchronni nasuwa skojarzenia z ze współczesnością, a ściślej działaniami poprzedniego sejmu, który zmieniał ustawę o Trybunale Konstytucyjnym na swoją modłę, a dziś protestuje, gdy obecna większość postępuje tak samo (nie rozstrzygam tu słuszności zmian, a jedynie przypominam działania). Tamta pierwsza Polska konstytucja przypominać powinna, że tylko kompromis może uchronić przed kłopotami i zapewnić powodzenie, co wziąć powinni sobie do serca wszyscy politycy, bez względu na wyznawane poglądy. Ale obawiam się, że w te opinii jestem odosobniony.