Czerwiec zawsze był dla mnie jednym z najpiękniejszych i najpilniej
oczekiwanych miesięcy. Czerwiec zwiastował lato, koniec szkoły i
wakacje. Zazwyczaj w pierwszej połowie czerwca miały miejsce
procesje z okazji świąt Bożego Ciała, które przystrajano
zielonolistnymi brzozami, a to było już tuż tuż przed końcem
szkolnego roku. Zazwyczaj było już słonecznie i ciepło. A zieleń
i słońce to zapowiedź wakacji.
Czerwiec był piękny, bo był zapowiedzią tego co najmilsze. A
oczekiwanie, zwłaszcza to tuż przed realizacją, jest najbardziej
ekscytujące, często bardziej niż sam cel. Alpiniści nie dlatego
idą w góry, bo chcą stanąć na szczycie, ale dlatego, że
pokonują drogę, która nań prowadzi. Nawet z miłością jest
podobnie, najmilej wspominamy zdobywanie, starania, dreszcze emocji
towarzyszący oczekiwaniu na kolejne spotkanie, a nie spełnienie. To
dlatego rozpadają się związki, że przestaje się zdobywać i w
rezultacie traci tę ekscytację, która towarzyszy oczekiwaniu.
Dawno temu, aż strach pomyśleć, że żyłem w takich czasach, w
soboty pracowało się tak, jak w inne dni, choć o dwie godziny
krócej. Nie mówiono więc o wolnym weekendzie, tylko o wolnej
niedzieli. Wtedy od jednej z pracujących koleżanek usłyszałem, że
najpiękniejsza niedziela jest w sobotę po południu. Dziś
powiedzielibyśmy, że najpiękniejszą częścią weekendu jest
piątkowe popołudnie. Dlaczego? Bo cały weekend jest jeszcze przed
nami.
I to właśnie jest istota rzeczy – najpiękniejszy jest ten czas,
gdy wszystko jest jeszcze przed nami! Wprawdzie nieco potrafi to
potrwać, nim naprawdę się to zrozumie (no chyba, że przeczyta się
taki jak ten tekst – to tak z przymrużeniem oka), ale wreszcie ta
świadomość staje się jasna i wyraźna, a dzięki temu zmienia
naszą naturę i potrafi sprawiać, że radość się przedłuża.
Przedłuża właśnie o oczekiwanie.
Dlatego tak lubię czerwiec. Elektryzował mnie w czasach szkolnych i
studenckich, bo przecież jeszcze tylko świadectwo (albo ostatni
wpis do indeksu) a potem już tylko dwa miesiące wolności od nauki,
wyjazdy, wakacyjne atrakcje, nowe znajomości i przygody. Może być
coś piękniejszego? A z tych dwóch miesięcy wolności
najpiękniejszy był koniec czerwca, bo był czekaniem na to, co
piękne, nadzieją na to, co ma się dopiero wydarzyć.
Jak sięgam pamięcią, wyjeżdżałem na wakacje zazwyczaj w lipcu –
najpierw z woli rodziców, potem z własnej. Tak też planowałem
wakacje, gdy jeździłem z dziećmi – jak tylko kończyła się
szkoła, ruszaliśmy w podróż. I w tym roku mam zamiar podtrzymać
tę tradycję (wprawdzie już nie z dziećmi, choć nadal w dobrym
towarzystwie). Inaczej mówiąc – niedługo wakacje! Przecież to
już czerwiec!
Co ciekawe, o ile nazwy wszystkich innych miesięcy występujące w
języku polskim łatwo jest etymologicznie rozszyfrować, co do
pochodzenia nazwy „czerwiec” opinie są nie tylko podzielone, ale
i nie do końca przekonujące. Nie ma jednak wątpliwości, że
nawiązuje ona (nazwa) do koloru czerwonego i musiała powstać
dawno, bo występuje i u innych słowiańskich braci. Na tyle zatem
dawno, że było to w czasach, gdy nie rozdzielały nas granice, a
jeszcze łączył wspólny język (podobnym słowem określają ten
miesiąc i bliscy nam Czesi i dalecy Bułgarzy). Nie sądzę, by
dzieci czekały wówczas na szkolne świadectwo, ale na pewno czekały
na lato. Niech zatem ta czerwień oznacza rumieńce towarzyszące
oczekiwaniu na coś pięknego. Na przekór językoznawcom. I cieszmy
się czerwcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz