wtorek, 21 czerwca 2016

Czerwiec – czyli wszystko przed nami

 Czerwiec zawsze był dla mnie jednym z najpiękniejszych i najpilniej oczekiwanych miesięcy. Czerwiec zwiastował lato, koniec szkoły i wakacje. Zazwyczaj w pierwszej połowie czerwca miały miejsce procesje z okazji świąt Bożego Ciała, które przystrajano zielonolistnymi brzozami, a to było już tuż tuż przed końcem szkolnego roku. Zazwyczaj było już słonecznie i ciepło. A zieleń i słońce to zapowiedź wakacji.
Czerwiec był piękny, bo był zapowiedzią tego co najmilsze. A oczekiwanie, zwłaszcza to tuż przed realizacją, jest najbardziej ekscytujące, często bardziej niż sam cel. Alpiniści nie dlatego idą w góry, bo chcą stanąć na szczycie, ale dlatego, że pokonują drogę, która nań prowadzi. Nawet z miłością jest podobnie, najmilej wspominamy zdobywanie, starania, dreszcze emocji towarzyszący oczekiwaniu na kolejne spotkanie, a nie spełnienie. To dlatego rozpadają się związki, że przestaje się zdobywać i w rezultacie traci tę ekscytację, która towarzyszy oczekiwaniu.
Dawno temu, aż strach pomyśleć, że żyłem w takich czasach, w soboty pracowało się tak, jak w inne dni, choć o dwie godziny krócej. Nie mówiono więc o wolnym weekendzie, tylko o wolnej niedzieli. Wtedy od jednej z pracujących koleżanek usłyszałem, że najpiękniejsza niedziela jest w sobotę po południu. Dziś powiedzielibyśmy, że najpiękniejszą częścią weekendu jest piątkowe popołudnie. Dlaczego? Bo cały weekend jest jeszcze przed nami.
I to właśnie jest istota rzeczy – najpiękniejszy jest ten czas, gdy wszystko jest jeszcze przed nami! Wprawdzie nieco potrafi to potrwać, nim naprawdę się to zrozumie (no chyba, że przeczyta się taki jak ten tekst – to tak z przymrużeniem oka), ale wreszcie ta świadomość staje się jasna i wyraźna, a dzięki temu zmienia naszą naturę i potrafi sprawiać, że radość się przedłuża. Przedłuża właśnie o oczekiwanie.
Dlatego tak lubię czerwiec. Elektryzował mnie w czasach szkolnych i studenckich, bo przecież jeszcze tylko świadectwo (albo ostatni wpis do indeksu) a potem już tylko dwa miesiące wolności od nauki, wyjazdy, wakacyjne atrakcje, nowe znajomości i przygody. Może być coś piękniejszego? A z tych dwóch miesięcy wolności najpiękniejszy był koniec czerwca, bo był czekaniem na to, co piękne, nadzieją na to, co ma się dopiero wydarzyć.
Jak sięgam pamięcią, wyjeżdżałem na wakacje zazwyczaj w lipcu – najpierw z woli rodziców, potem z własnej. Tak też planowałem wakacje, gdy jeździłem z dziećmi – jak tylko kończyła się szkoła, ruszaliśmy w podróż. I w tym roku mam zamiar podtrzymać tę tradycję (wprawdzie już nie z dziećmi, choć nadal w dobrym towarzystwie). Inaczej mówiąc – niedługo wakacje! Przecież to już czerwiec!
Co ciekawe, o ile nazwy wszystkich innych miesięcy występujące w języku polskim łatwo jest etymologicznie rozszyfrować, co do pochodzenia nazwy „czerwiec” opinie są nie tylko podzielone, ale i nie do końca przekonujące. Nie ma jednak wątpliwości, że nawiązuje ona (nazwa) do koloru czerwonego i musiała powstać dawno, bo występuje i u innych słowiańskich braci. Na tyle zatem dawno, że było to w czasach, gdy nie rozdzielały nas granice, a jeszcze łączył wspólny język (podobnym słowem określają ten miesiąc i bliscy nam Czesi i dalecy Bułgarzy). Nie sądzę, by dzieci czekały wówczas na szkolne świadectwo, ale na pewno czekały na lato. Niech zatem ta czerwień oznacza rumieńce towarzyszące oczekiwaniu na coś pięknego. Na przekór językoznawcom. I cieszmy się czerwcem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz