środa, 10 grudnia 2014

Nihil novi, czyli o tym i owym, nie pomijając polityki i kotów

 Przyglądając się rzeczywistości z perspektywy zbliżającej się rocznicy wprowadzenia stanu wojennego oraz niedawno obchodzonej pierwszych częściowo wolnych wyborów, mam wrażenie, że nie mieszczę się w kategoriach tego kraju i nie bardzo się z nim potrafię utożsamić, co szczególnie mocno odczuwam po ostatnich wyborach samorządowych. Nie mieszczę się ani w kategoriach programowych i politycznych partii rządzących, ani opozycyjnych, nie akceptuję bezkrytycznej wierności i służalczości jednych i drugich, nie akceptuję także języka, jakim raczą ich przedstawiciele politycznych przeciwników. Gdy trzydzieści lat temu tęskniliśmy za demokracją, gdy czyniliśmy wszystko, by do Polski zawitała, nie znałem wówczas jej drugiego, szyderczego oblicza. Wprawdzie ten czy inny z moich znajomych przekonuje mnie niekiedy, że to nie demokracja zawodzi, a ludzie, to choć zgadzam się co do tych ludzi, zwłaszcza tych, których ceniłem w latach opozycji, a którzy z taką łatwością zmieniają teraz poglądy i sojusze, to co do samej demokracji nie sposób również nie mieć zastrzeżeń, bo przecież demokracja, to właśnie ludzie. To oni wybierają i kształtują rzeczywistość.
Nie będę jednak pastwił się nad demokracją, czynili to więksi ode mnie, by wspomnieć tylko Platona przed wiekami czy Alexisa de Tocqueville'a w XIX stuleciu (a nie należeli oni do wyjątków), dodam jedynie, że niekiedy mam wrażenie, iż Polska na mapie światowej demokracji jest miejscem, w którym obnażane są jej najbardziej gorszące a czasem niespodziewane cechy, miejscem, w którym wszystko co może pójść źle, idzie jeszcze gorzej. Aż dziw, że świat nie testuje u nas swych społecznych koncepcji i wynalazków, gdyż jeśli ktokolwiek jest w stanie znaleźć w nich najdrobniejszą niedoskonałość, to na pewno polskie władze wypróbowując je na żywym organizmie polskiego narodu, tak jak to się stało w przypadku ostatnich wyborów samorządowych. W gruncie rzeczy budżet mógłby zarobić niezłe pieniądze czyniąc z Polski taki poligon doświadczalny i pobierając za to opłaty.
Zostawiam współczesne oblicze polskiej demokracji, nie zostawię jednak tego tematu tak zupełnie, bo nasunął on mi się podczas lektury „Dzienników” Marii Dąbrowskiej. W 1921 roku, gdy Polska po latach niewoli odzyskała niepodległość i zagościła w niej demokracja, autorka pisała: „Czym jest Polska? Straszliwe złodziejstwo, szwindle i nadużycia. Obracanie na własną korzyść powierzonymi państwowymi pieniędzmi, to jedno z najmniejszych przestępstw. Obok złodziejstwa – niedołęstwo, nieporządek, nieład”. A w kwietniu 1929 roku, po lekturze artykułu „Dno oka” autorstwa Józef Piłsudskiego, komentowała: „Marszałek Piłsudski ogłosił artykuł, w którym najgorszymi wyrazami zezwał (zachowuję oryginalną pisownię – przyp. aut.) od ostatnich cały sejm, [...], a ostatecznie – lżył, jak zawsze, cały naród. […] Tak nie przemawia wielkość, tak może przemawiać istotnie człowiek chory, to nie jest styl świętego gniewu”. Gdyby nie daty, nie postać, o której pisała, słowa te pasowałyby jak ulał do dzisiejszej polityki i niektórych jej „autorytetów”. Jak przekleństwo zatacza nad Polską kręgi ten bumerang samolubstwa i interesowności.
Dlaczego jednak teraz dopiero zabrałem się za lekturę „Dzienników” Dąbrowskiej? Choć tak lubię raptularze i wspomnienia? Bo dopiero niedawno ukazało się pierwsze pełne wydanie jej zapisków, wcześniej to były wyjątki, najpierw przeczesane przez cenzurę, potem ograniczone do fragmentów. Teraz wydała je Polska Akademia Nauk w nakładzie zaledwie trzystu egzemplarzy. Pobrałem je w postaci elektronicznej z sieci, z witryny Uniwersytetu Śląskiego. Nie wiem, czy tak w ogóle wolno, ale nie mogłem się oprzeć, chętnie bym zresztą za nie zapłacił, ale gdzie i jak?
To niezwykła lektura, bez przypisów, bez uwspółcześnienia języka, czysty żywy zapis, taki, jak w oryginale. Gigantyczne dzieło liczące kilkanaście tomów, wydane w celach naukowych, tak też, skromnie, traktuję swoją jego lekturę. Przyjmuję, że też czytam je „naukowo” i nie popełniam wykroczenia, choć, jak wspomniałem, zawsze gotów będę za nie zapłacić, gdy tylko będzie taka możliwość. Szkoda, że tej pozycji nie udostępniono za odpłatnością dla każdego zainteresowanego.
Podczas lektury „Dzienników” towarzyszą mi przedziwne uczucia, bo poraża mnie niekiedy ich szczerość, gdy Dąbrowska pisze o sprawach intymnych. Prawdę mówiąc, te fragmenty najchętniej bym pomijał, bo napełniają mnie pewnym zażenowaniem, zwłaszcza gdy bez ogródek opisuje swoje homoseksualne fascynacje. Ale nie chcę zgubić ciągłości, a siłą tej prozy są opisy odległej już rzeczywistości, fakty, wydarzenia, a przede wszystkim ludzie, im bliżej naszych czasów, tym częściej znani. Te codzienne i monumentalne zapiski, choć niekiedy zupełnie błahe, miewają genialne fragmenty i porażają trafnością spostrzeżeń. Dąbrowska, bez wątpienia, była niezwykle bystra i inteligentna. „Dzienniki” w moim przekonaniu, przynajmniej w wielu fragmentach, znacznie przewyższają jej prozę, do której lektury zmusza się do dzisiaj uczniów. Tamta jest uładzona, ta żywa i bezpośrednia.
No i tak zawędrowałem od współczesności i polityki do „Dzienników”, ale na usprawiedliwienie dodam, że w gruncie rzeczy wszystko jest polityką. Nawet jej unikając, wyraża się o niej opinię, może właśnie wtedy najbardziej dosadną.

Piszę, a między mną i klawiaturą laptopa, na moich kolanach pomrukuje Mufka, znaleziona niegdyś na dworze koteczka o delikatnym jak aksamit futerku, której jedynym mam wrażeniem celem w życiu, jest przytulanie się do ludzi. Jest bezpośrednia i przecudna w tym swoim pragnieniu bliskości. Obok, na tapczanie, leży Mugol, też dachowiec. Trąca mnie łapką, bym nie zapominał go od czasu do czasu pogłaskać, ale w Mugolu nie ma nic z bezpośredniości i nachalności, to kot arystokrata, indywidualista. Długo trwało, nim nawiązaliśmy przyjaźń, ale i teraz, gdy ma niemal czternaście lat, zachować potrafi dystans. Koty są piękne, przyjacielskie, a każdy, jak człowiek, ma inny charakter. Chyba będę musiał poświęcić im kiedyś osobny wpis. Czasem mi się wydaje, że bardziej na to zasługują, niż ludzie.

poniedziałek, 10 listopada 2014

WC wolność

 Wojciecha Cejrowskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Gdy w roku 1994 w TVP zaczęły się pojawiać pierwsze odcinki jego programu „WC kwadrans”, natychmiast stał się postacią głośno komentowaną i w tej dyskusji nie było obojętnych. Jedni byli nim zachwyceni, innych oburzały jego poglądy i zachowanie. Program zniknął z anteny wraz z odejściem z telewizji ekipy tzw. ekipy pampersów i odtąd Cejrowski na ekranie ukazywał się już tylko na tle budynków sądowych, bo skarżono jego i on skarżył innych. Prawdziwy come back nastąpił jednak kilka lat później, gdy telewizja rozpoczęła emisję jego podróżniczych filmów z cyklu „Boso przez świat”. Seria natychmiast zdobyła niezwykłą popularność i nawet jego dotychczasowi przeciwnicy musieli przyznać, że potrafił znaleźć nową, świeżą i odkrywczą formulę dla tego rodzaju programu.
Też go polubiłem, był wyjątkowy. Powodów było wiele, ale najważniejszym był ten, że Cejrowski nie tylko pokazywał odległe zakątki globu, ale też ukazywał je widziane własnymi oczami. Potrafił w nawet znanych i już dobrze spenetrowanych miejscach świata odkrywać niedostrzegany przez innych kontekst i w logicznie przeprowadzonych wywodach uzasadniać kulturową tożsamość spotkanych ludów i środowisk. Niejednokrotnie wykorzystywał je do podkreślania słuszności głoszonych przez siebie poglądów. W tych jest nieodmiennie bezkompromisowy.
Nie wiem, dlaczego nie czytałem wcześniej żadnej z jego książek podróżniczych, choć mnie do nich zachęcano. Może dlatego, że wyrosłem już przed laty z opowieści o Indianach czy afrykańskich tubylcach, a poglądy Wojciecha Cejrowskiego znam na tyle dokładnie, że nie musiałem czytać kolejnego ich uzasadnienia. Dodam, że znam je i w znakomitej większości akceptuję, choć często raził mnie sposób ich wyrażania. Dla mnie szacunek do adwersarza, nawet gdyby raził głupotą i niekompetencją, jest równie ważny, jak przekonanie o słuszności własnych sądów, a Wojciechowi Cejrowskiemu nie zawsze udawało się dyscyplinować swoje wypowiedzi. Jednak gdy ukazała się „Wyspa na prerii”, nie mogłem się oprzeć, za bardzo zafascynowany jestem Ameryką Północną, a Wojciech Cejrowski pisał o tej, której pomimo kilku podróży do Ameryki, nie udało mi się poznać. Pisał w niej o Arizonie, kowbojach, ranczu, dawnym Dzikim Zachodzie, o prawdziwym sercu Ameryki; pisał o zwyczajach, które Amerykę ukształtowały.
Powiedzieć, że się nie rozczarowałem, to mało, byłem pod wrażeniem. Cejrowski jest nie tylko doskonałym gawędziarzem, do tego już się jego widzowie i czytelnicy zapewne przyzwyczaili. Cejrowski dotknął samej istoty sukcesu tego kontynentu (pisząc kontynent, mam na myśli Stany Zjednoczone i Kanadę, choć ta druga dużo bardziej się zmieniła od czasów jej kolonizacji). Dawne serce Ameryki bije już tylko na rozległych przestrzeniach między rzeką Missisipi a Górami Skalistymi, nie na wschodnim i zachodnim wybrzeżu gdzie rozsiadły się wielkie aglomeracje pełne przybyszów, którzy, jak wielu Europejczyków uważają, że państwo istnieje po to, by do nich dopłacać odbierając tym, którzy sami sobie radzą. Na prerii rozciągającej sę na zachód od Missisipi żyją ludzie, którzy nie chcą pomocy, chcą jedynie, by państwo im nie przeszkadzało. Tam obietnica czy podanie ręki nadal znaczą więcej, niż spisana na papierze umowa; tam sąsiedzi mieszkają daleko, ale wiedzą dokładnie, kiedy powinni się o ciebie martwić i kiedy przyjść ci z pomocą. To oni zapewniają wsparcie, nie państwo, bo to oni wiedzą lepiej, czego akurat najbardziej potrzebujesz. I tego samego oczekują od ciebie. Dlatego czują się tam bezpieczni i naprawdę u siebie.

Mam ochotę zacytować kilka passusów z książki Cejrowskiego, ale tego nie uczynię, bo będę powtarzał uzasadnienia poglądów, które sam staram się zawsze głosić. Niemniej warto je przeczytać, podobnie jak całą książkę, bo pełna jest i humorystycznych anegdot i wiadomości z historii Ameryki; rzeczy niespotykanych w Europie, a w Arizonie codziennych. Opowieść Cejrowskiego o Arizonie, jest opowieścią o wolności, wzajemnym szacunku i uczciwości, istniejącym na przekór wszystkiemu i wszystkim, a zwłaszcza wysiłkom rządu federalnego, który swoją źle pojętą troską niszczy je powoli ale, mam wrażenie, nieuchronnie. Dlatego polecam tę lekturę wszystkim, którzy biorą sobie do serca hasło: „Nie pytaj, co rząd mógłby zrobić dla ciebie, Zapytaj, czy mógłby tego nie robić”. Kto wie, jak długo jeszcze takie enklawy wolności jeszcze przetrwają?

czwartek, 30 października 2014

Wszystko za życie

 Co można powiedzieć o dwudziestodwuletnim chłopaku, który pochodził z zamożnej rodziny, ukończył z wyróżnianiem uniwersytet, a potem rozdał swoje oszczędności sięgające dwudziestu czterech tysięcy dolarów na cele charytatywne, podobnie jak inne osobiste rzeczy, spalił gotówkę, którą miał w portfelu, porzucił swój samochód zostawiając w nim kartkę, że może go zabrać każdy, kto go znajdzie, i wyruszył w podróż, która skończyła się dwa lata później w dzikich ostępach Alaski tragiczną śmiercią? Zafascynowany lekturami Tołstoja, Londona i Thoreau postanowił szukać sensu życia poza cywilizacją, w otoczeniu natury. Chciał być wolny jak ptak, podróżować bez myśli o jutrzejszym dniu śladami Londona, mieszkać w lesie w otoczeniu zwierząt jak niegdyś Thoreau nad stawem Walden oraz rozważać prozę Tołstoja, który w „Życiu rodzinnym” napisał między innymi: Pragnąłem ruchu, a nie spokojnie toczącej się egzystencji. Pragnąłem podniety i niebezpieczeństwa, i okazji do poświęcenia się dla miłości. Czułem w sobie nadmiar energii, która nie miała ujścia w naszym spokojnym życiu.
Był młodzieńczo odważny, młodzieńczo romantyczny i młodzieńczo beztroski. Ale też wysportowany i wytrzymały nad podziw, co pozwalało mu wierzyć we własne siły i łaskawość natury. Był przekonany, że gdy będzie żył w zgodzie z jej prawami, zapewni mu wszystko, co niezbędne jest do przetrwania. W jednaj z książek, które zabrał na wędrówkę, Wallace Stegner napisał: Nie można zaprzeczyć, że zawsze nas uskrzydla stan, w którym nie jesteśmy niczym skrępowani. Kojarzy nam się z ucieczką od historii, uciemiężenia, prawa i przykrych zobowiązań, z absolutną wolnością, a droga do tego zawsze prowadziła na zachód. On także zapragnął poszukać prawdziwego życia, bo je kochał tak bardzo, i tak bardzo utożsamiał je z wolnością, że dla niego... poniósł śmierć.
Żródło: Wikipedia
Myśliwi znaleźli jego ciało we wrześniu 1992 roku w porzucanym starym autobusie, który służył traperom polującym pośród alaskańskich pustkowi jako tymczasowa baza noclegowa. Na kartce wydartej ze wspomnień Louisa L’Amoura „Edukacja wędrowca” znaleźli jego ostatnie słowa: Miałem szczęśliwe życie i dzięki ci, Panie. Do widzenia i niech Bóg was wszystkich błogosławi! Umierał zawiedziony, że śmierć nadeszła tak szybko, ale chyba mimo wszystko szczęśliwy. Miał dwadzieścia cztery lata. Jego wolność trwała dwa, zbyt krótko, by jej naprawdę zakosztował.
Jego śmierć poruszyła Amerykę, najbardziej znane czasopisma i stacje telewizyjne opisywały to wydarzenie próbując wyjaśnić jego zagadkową śmierć i ciąg wydarzeń, które do niej doprowadziły. Zleciły swoim najlepszym reporterom odkrycie prawdy o dwóch latach jego wędrówki i motywacjach, które nim kierowały. Pojawiły się dziesiątki artykułów, ale jednemu z badaczy jego życia, Jonowi Krakauerowi, nie wystarczył artykuł, stworzył książkę „Into the Wilde” (w Polsce ukazała się pod tytułem „Wszystko za życie”), która w samych Stanach Zjednoczonych sprzedała się w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. Potem powstał na jej podstawie film pod tym samym tytułem wyreżyserowany przez Seana Penna.
Jej bohater nazywał się Christopher McCandless, choć od chwili zerwania z poprzednim życiem wolał się określać tylko jako Alex, Alex Supertramp. Tak przedstawił się ostatniemu z ludzi, który go widział i podwiózł go w okolice Szlaku Stampede w samym sercu Alaski, na północ od jej najwyższego szczytu McKinley. Tym imieniem przedstawiał się wszystkim spotkanym podczas wędrówki, od chwili gdy pożegnał się z rodzicami. Miał być prawnikiem, został wagabundą. I bohaterem takich jak on poszukiwaczy przygód. Do miejsca jego śmierci każdego roku pielgrzymują kolejni buntownicy, by choć przez chwilę oddychać tym co on powietrzem dalekiej północy, stanąć w milczeniu przy autobusie, w którym, otulony w śpiwór, zasnął po raz ostatni. A potem zrobione sobie na tle rdzewiejącego autobusu linii 142 Fairbanks City zdjęcie powiesić jak ikonę na ścianie swojego bezpiecznego mieszkania.
Historia Alexa i mnie poruszyła. Chociaż odkryłem ją dopiero niedawno, nadal fascynuje, bo opowiada o tak silnym pragnieniu wolności, że warto było zapłacić za nie życiem, którego była apoteozą. W duszy każdego chyba chłopca budzi się w którymś momencie pragnienie przygód i podróży, ogniska płonącego w głuszy i życia z dala od cywilizacji, w otoczeniu innych buntowników z wyboru. Potem to pragnienie znika przytłoczone społecznymi konwenansami, ale nigdy nie do końca. Czasem budzi się pod wpływem takich jak ta opowieści i trudno wtedy zapomnieć o tej tęsknocie za przestrzenią, za uwolnieniem się od szablonów i kulturowych schematów.
Polska miała także swego Alexa, był nim zmarły w 1979 roku Edward Stachura, włóczęga, pisarz i poeta. Rozczytywałem się w jego opowiadaniach z wędrówek, podziwiałem odwagę, tęskniłem za wolnością i rozumiałem tęsknoty. Poza jedną, tą, która doprowadziła Stachurę do samobójczej śmierci. I to podstawowa różnica, bo Alex kochał życie do samego końca, do ostatniego oddechu. Poddał się śmierci, bo nie miał już innego wyjścia. Zgubiła go przesadna wiara we własne umiejętności i łaskawość natury. Przecenił swoje siły a nie docenił grozy otaczającej go dziczy. Choć uczniem był celującym, nie zdał ostatniego egzaminu, pokonała go surowa rzeczywistość alaskańskiej głuszy, którą tak uwielbiał. By tam przeżyć, uczyć się jej praw trzeba od dziecka: polowania, konserwowania mięsa upolowanej zwierzyny, odróżniania roślin jadalnych od trujących, odnajdywania szlaków zwierząt i ludzkich osiedli, chronienia się przed kaprysami natury i przewidywania zachowania żywiołów. Tego mu zabrakło. Tego i nieco szczęścia. Dlatego umarł z wygłodzenia i wycieńczenia, chociaż do końca walczył o życie i o nie błagał. Myśliwi, którzy odnaleźli jego ciało, znaleźli też zawieszoną kilka dni przed śmiercią kartkę, na której napisał: S.O.S. Potrzebuję pomocy. Jestem ranny, bliski śmierci i za słaby, żeby się stąd wydostać. Jestem zupełnie sam, to nie są żarty. Na miłość boską, pozostańcie tutaj, żeby mnie ratować. Wyszedłem zbierać jagody w pobliżu i wrócę wieczorem. Dziękuję, Chris McCandless Sierpień?
Nie doczekał się pomocy na czas. Wola życia uległa wyczerpanym siłom fizycznym. Gdy go odnaleziono, ważył zaledwie 30 kilogramów. Dwa lata wędrówek po pustyniach i górach Zachodniego Wybrzeża nie były wystarczającym doświadczeniem wobec potęgi i grozy przyrody Alaski. Ta pokonała go w ciągu kilku miesięcy. Na Szlak Stampede dotarł w maju. Zanotował wtedy w swoim dzienniku pisanym w trzeciej osobie, jakby starał się dystansować od siebie: Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego basenu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Esteta, podróżnik którego domem jest droga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najlepiej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fałszywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję duchową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy. Alexander Supertramp, maj 1992. W sierpniu musiał się pożegnać z Alaską i życiem. Ale umarł wolny.
Na odwrocie kartki, na której pozostawił swoje przejmujące pożegnanie, podziękowanie za piękne życie i błogosławieństwo dla żyjących, widniał wiersz Robinsona Jeffersa „Mędrcy w chwilach zwątpienia”:
Śmierć to morderczy ptak na łące, lecz umrzeć zostawiając dzieło,
Które bliższe będzie osiągnięciom stuleci
Niż muskuły i kości, to znaczy zrzucić słabość.
Góry są z martwych kamieni. Ich wyniosła postawa
I zuchwały spokój budzą nienawiść lub podziw u ludzi.
Góry przez to nie miękną, obcy jest im niepokój,
A myśli nieliczne umarłych mają podobny profil.

niedziela, 19 października 2014

Polskie seriale z przeszłości

 Od wielu lat filmowe kanały telewizyjne nieustanie i wciąż od nowa emitują tak zwane kultowe seriale PRL-u. W zasadzie nigdy, poza może serialu o pancernych, który oglądałem w dzieciństwie, nie byłem ich miłośnikiem. Nie wciągnęły mnie ani przygody kapitana Klossa, ani porucznika Borewicza, ani inżyniera Karwowskiego. Nawet wtedy, w latach siedemdziesiątych, wydawały mi się absurdalne i nieprawdziwe, bo wpisywały się w klimat nieustannie uprawianej w TV propagandy sukcesu. Jenak dopiero teraz, gdy zacząłem się im przyglądać w innej rzeczywistości, zaskoczyło mnie, jak bardzo nie tylko ich twórcy i aktorzy, ale i polskie społeczeństwo, bo przecież zyskały sobie liczne grono miłośników, przesiąknięte było ideami socjalizmu.
Prawdę jednak mówiąc, poza niechęcią, żywię też dla nich pewien rodzaj podziwu, bo przyznać muszę, że propagandę sączyły dyskretnie, bez nachalności i patosu, ale tym bardziej skutecznie. Wsączały się w umysły widzów niczym apel do podświadomości, każąc im wierzyć w swój przekaz. W dwóch słowach, propagandowy majstersztyk.
Przykłady? Ot, choćby w pierwszym odcinku serialu „07 zgłoś się” cała polska milicja skupia wysiłki na poszukiwaniu człowieka, który sprowadza z zagranicy kremplinę i sprzedaje ją w Polsce, dokonując w ten sposób strasznego przestępstwa. Według dzisiejszych norm nazwalibyśmy go przedsiębiorcą ze zmysłem inicjatywy, ale wówczas wszyscy akceptowali fakt, że kupić coś taniej a sprzedać drożej, zaspokajając przy tym braki na rynku, to godna potępienia spekulacja. Oczywiście, by podkreślić powagę czynu, owa przestępcza szajka musiała mordować bez skrupułów, by nikt nie miał wątpliwości, że taką działalność mogli prowadzić tylko ludzie bezwzględni i wynaturzeni.
Zupełnie też nie przeszkadzało nikomu, że kapitan Hans Kloss służył radzieckiemu wywiadowi, który wprowadził go w struktury Abwehry. Potem, by nie drażnić widzów, nie pojawiał się już więcej żaden z radzieckich mocodawców. Hans Kloss nigdy nie wspominał o nich inaczej, niż „nasi”. Ale, by nie mylić jego przełożonych z londyńskim Polskim Państwem Podziemnym, pojawiały się od czasu do czasu odniesienia do „nich”, czyli Armii Krajowej. Unikano też bezpośrednio aluzji do wrogiego rządu londyńskiego. Ważne było, że dzielny agent radziecki by polskim patriotą i potrafił w pole wyprowadzić każdego Niemca.
Genialnym z punktu widzenia propagandowego był też serial o załodze czołgu. Podobnie jak wcześniejsze unikał odniesień do złego kapitalizmu, koncentrując się na apologetyce polsko-radzieckiego sojuszu. Przymanowski, autor książki i scenariusza, zakłamywał rzeczywistość przez przemilczenia. W całym serialu nie ma ani jednego bodaj słowa o istnieniu polskich formacji wojskowych działających na Zachodzie, ani słowa o armii Andersa czy dywizji generała Maczka. Raz jeden w filmie pojawia się w krótkim epizodzie kilku żołnierzy walczących na zachodnim froncie, ale są to Amerykanie. Najlepszym komentarzem do tego serialu było pytanie, które zadała nam kiedyś jedenastoletnia córka naszych znajomych: „Czy Polacy mieli w czasie drugiej wojny tylko jeden czołg?”.
Nie lepiej jest z niezwykle popularnym w latach siedemdziesiątych serialem Gruzy i Toeplitza „Czterdziestolatek”. Widać, że autorzy dali się, w czym nie byli wyjątkami, uwieść propagandzie Edwarda Gierka. W pierwszym, skądinąd najlepszym moim zdaniem odcinku, bohater wspomina o ideologicznych przełomach i udziale w formacji „Służba Polsce”, sugerując, że prawdziwie dzielnym inżynierem i budowniczym kraju mogła być osoba, która przeszła przez jedynie słuszną szkołę, dzięki której akceptowała socjalizm, choć, co też było zręcznym zabiegiem, nie akceptowała jej bezkrytycznie i czasem, w rzeczach drobnych i w gruncie rzeczy nieistotnych, potrafiła szukać własnych rozwiązań. Film pełny jest „towarzyszy dyrektorów”, dzięki którym, przy udziale inżyniera Karwowskiego, polska gospodarka odnosiła kolejne sukcesy, takie jak wybudowanie dworca centralnego czy trasy łazienkowskiej. Co więcej, partia musiała być wówczas łaskawa dla reformatorów w drobnych sprawach i chętna, by przyjmować tzw. konstruktywną krytykę.
Przykładów można przytaczać więcej, bo jest ich bez liku. Zaskakuje fakt, jak wiele najbardziej poważanych autorytetów, artystów i zwykłych Polaków dało się uwieść komunistycznej ideologii i nie dostrzegało zupełnie absurdów tego, co tworzą, i tego, co odtwarzają.
Nie osądzam ich, nie po to o tym piszę. Taka jest natura człowieka, że czasem gubi zdrowy rozsądek w pragnieniu dostrzegania dobra w innych. Komunistom udało się uwieść w ten sposób naprawdę wielkich, byli wśród nich tacy giganci polskiej kultury jak Maria Dąbrowska, Tadeusz Borowski, Julian Tuwim, Marek Hłasko, Wiesława Szymborska, Andrzej Łapicki czy Tadeusz Konwicki, a oni nie wyczerpują tej naprawdę długiej listy. Wielu z nich podziwiam, bo udało im się przejrzeć i znaleźć właściwą drogę, a to, jak sądzę, nie jest łatwe, gdy brakuje porównań.

Bogu dziękuję, że nie przechodzić musiałem tej drogi i mogę się przyglądać temu z dystansu. Tylko dlaczego wciąż mi o tym przypomina polska telewizja, jakbyśmy nie mieli innych, całkiem niezłych filmów?

poniedziałek, 13 października 2014

Piłkarski stan euforyczny

Co jakiś czas dopada nas, Polaków, histeria niemal zbiorowa, która każe wyolbrzymiać nam rzeczy pospolite, dobre i złe ale jednak drobne, w rodzaj narodowego dramatu charakteryzującego się albo wybuchem euforii, albo głębokiej depresji. Tym razem powodem do tego stał się mecz z reprezentacją Niemiec. Nic to, że polska drużyna dopiero po raz pierwszy w historii zwyciężyła Niemcy, nic to, że przez zdecydowaną większość meczu tylko się broniła przed utratą bramki, nic to, że Niemcy mieli znacznie więcej okazji do zdobycia gola, a wszystko, czego im brakowało do zwycięstwa, to odrobina szczęścia, które tym razem dopisało Polakom – wszystko to furda! Portale, telewizyjne stacje i czasopisma rozpisywać się zaczęły o wiekopomnej chwale Polaków.
Cieszę się z naszego zwycięstwa, bo też na nie czekałem, ale mimo wszystko chciałbym przypomnieć, że to dopiero drugi z meczów rozegranych w eliminacjach do mistrzostw Europy i choć zwycięska bitwa cieszy, to nie oznacza ona wygranej wojny (choć chciałbym, by była jej początkiem), i że dla Niemców to drobny „wypadek przy pracy”, który w skali ich sukcesów i nieustannej obecności na mistrzostwach i świata, i Europy, jest tylko drobną niedogodnością. Cieszyć się oczywiście należy, ale nie przesadzać, bo tym boleśniejsze może być potem rozczarowanie. Bo, tak naprawdę, wielką drużyną piłkarską jest nadal reprezentacja Niemiec, a nie nasza drużyna narodowa, i ich ostatnia porażka z Polską nie zmieniła tu niczego.
Choć tematyka jest inna, warto przypomnieć, że Arthur Wellesley, bardziej znany jako książę Wellington, utrwalił się z w historii jako zwycięzca spod Waterloo dlatego, że pokonał wojsko największego z dowódców ówczesnej Europy, ale była to ostatnia bitwa Napoleona, a nie drobna potyczka. Waterloo może się przytrafić największym, czego dowodem była ostatnia piłkarska klęska Brazylii właśnie na Mistrzostwach Świata organizowanych w ich własnym kraju, ale na razie nic nie wskazuje na to, by miało się to przydarzyć Niemcom.

Dlatego mimo wszystko zalecam większą powściągliwość. Nie tylko w dziedzinie piłki nożnej.

poniedziałek, 29 września 2014

Cisza

Jeśli mi czegoś tak naprawdę obecnie brakuje, to ciszy. Gdy nasi odlegli przodkowie w nielicznych grupach prowadzili wędrowny tryb życia, a nawet potem, gdy zaczęli się osiedlać, hodować zwierzęta i uprawiać rośliny, jedyne dźwięk których mogli się lękać i które odrywały od codziennych zajęć były związane z przyrodą, nadchodziły wraz z burzą bądź innymi podobnymi zjawiskami natury. W miarę jednak jak człowiek gromadził się w większych skupiskach, uczył się wykorzystywać środowisko i budować coraz bardziej skomplikowane maszyny, hałas zaczął narastać. A gdy pojawiła się maszyna parowa, silnik spalinowy, pociągi, samochody, głośniki i wzmacniacze, radio i telewizja, hałas stał się w miastach wszechobecny, niepokoił, zamęczał, budził tęsknotę za najbardziej deficytowym z towarów w wielkich aglomeracjach – ciszą.
Nie tylko jednak ten hałas zamęcza, nie mniej agresywny jest ten, który pojawił się wraz z wynalazkiem Gutenberga i plotkarzami, którzy dzięki niemu stali się dziennikarzami i zaczęli zasypywać świat informacjami, czasem ważnymi, czasem zabawnymi, ale zazwyczaj zupełnie nieistotnymi.
Gazety i czasopisma to było jednak dopiero preludium, prawdziwa rewolucja informacyjna rozpoczęła się z chwilą, gdy świat oplotły najpierw fale radiowe, a potem sieć Internetu. Dziś każdego dnia bombardowani jesteśmy hałasem dźwiękowym i wizualnym, w domu, na ulicy i w miejscu pracy.

Dlatego od jakiegoś czasu zacząłem od niego uciekać i przynajmniej w weekendy, gdy tylko jest taka możliwość, biorę urlop od hałasu. Wyjeżdżam, nie oglądam telewizji i nie otwieram komputera. Czasem, jeśli jest tak możliwość, na kilka dni, częściej jednak na kilka godzin. Do lasu, na plażę, a jeśli się uda, na dłuższą wycieczkę poza Trójmiasto. Tam szumią drzewa i słychać śpiew ptaków, a nie dźwięki powtarzających się reklam czy newsów. Gdy jest ciepło, kładę się na trawie i nucę za Grzegorzem Turnauem: „A ja czekam, i czekam, i czekam, ciszę wplatam we włosy i na palce nawlekam”. I jest dobrze, tylko... prędzej czy później cisza zaczyna mnie nudzić. Uświadamiam sobie, że stałem się zwierzęciem cywilizacyjnym, bez hałasu żyć nie mogę, mogę już tylko od niego uciekać i do niego wracać, miotać się między hałasem i ciszą, stęskniony tak za jednym, jak i za drugim. I chyba już zawsze będę skazany na te ciągłe zmiany, bo „Między ciszą a ciszą, sprawy się kołyszą, i idą, i płyną, póki nie przeminą”.

środa, 17 września 2014

Rozstanie z Donaldem

 Być może jesteśmy, przynajmniej na pewien czas, świadkami końca dominacji Donalda Tuska w polskiej polityce. Gdy siedem lat temu obejmował stanowisko premiera, uważany był, zresztą za własnym życzeniem, za liberała, zwolennika decentralizacji i ograniczania roli państwa. Po siedmiu latach sprawowania urzędu odchodzi postrzegany raczej jako socjalista i afirmant silnej władzy centralnej. Siedem lat, bez względu na to czy były tłuste (zdaniem PO), czy chude (zdaniem PiS i pozostałych partii opozycyjnych), odmieniły Tuska nie do poznania. Pytanie, które zadaję sobie nie tylko ja, ale i wielu innych Polaków, brzmi: czy to władza odmieniła Donalda Tuska, czy wcześniejsze głoszenie liberalnych poglądów było tylko swoistym politycznym kamuflażem, mającym prowadzić do zajmowania ważnego miejsca w polityce? Chyba tylko on jeden zna odpowiedź. Bez względu na to, jak było naprawdę (a wolę myśleć, że to władza zmieniła ideowca w zręcznego manipulatora) faktem jest, że Donald, którego poznałem na początku lat osiemdziesiątych, już nie istnieje. Żałuję, ale przywykłem do tego, że zmienia się i świat, i ludzie.
Platforma prawdopodobnie przegra najbliższe wybory samorządowe, a za rok także parlamentarne, ale nie sądzę, by politycy PiS po objęciu władzy cokolwiek istotnego zmienili. Mam wrażenie, że poza krytyką i patriotyczną retoryką, niewiele już w tej chwili różnią się od PO. Jarosław Kaczyński także lubi sterować wszystkim samodzielnie, a w jego ustach hasło „Polska solidarna” jest synonimem Polski socjalistycznej, w którym jedna część społeczeństwa płaci za drugą.
W gruncie rzeczy wszystkie liczące się ugrupowania kochają centralizm i odwoływanie się do patriotyzmu i ojczyzny. „Polska Jest Najważniejsza”, „Solidarna Polska”, Polska Razem”, to tylko przykłady haseł, które zamieniają się w nazwy partii. A dla mnie, proszę mi wybaczyć, nie Polska jest najważniejsza, tylko jej mieszkańcy. Bo państwo wtedy jest ważne, gdy wszystkim obywatelom, a nie odwrotnie. A służenie ludziom nie polega na obciążaniu ich kolejnymi podatkami. Dla mądrych przywódców to budżety rodzin, nie budżet państwa, powinny stanowić najważniejszy cel. A dobrzy obywatele szanują ojczyznę, bo dba o to, co kochają, a nie poucza, co powinni kochać.
Mam obawy, że rozstanie Polski z Tuskiem i Platformą jako partią rządzącą, niewiele zmieni z punktu widzenia przeciętnego jej mieszkańca, nie zlikwiduje zmory kolejek do lekarzy specjalistów i czasu oczekiwania na zabiegi, nie zwiększy dochodów polskich rodzin, ani znacząco nie zmniejszy bezrobocia. Tego nie można uczynić bez głębokiej zmiany polityki gospodarczej, a nawet wtedy nie nastąpi to od razu.

Nie ma zatem powodu się przejmować, po prostu nadal należy robić swoje.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Letnie lektury

 Zaległem gdzieś w przeszłości w książkach sensacyjnych i kryminalnych, zatrzymałem się na powieściach Chandlera, MacLeana, Morrella, Ludluma, Folletta, Clancy'ego. Wyrosło jednak nowe pokolenie pisarzy książek sensacyjnych, których nazwiska znałem, ale nie sięgałem dotąd do nich, uznając, że są zbyt komercyjni, jak dzisiejsze czasy. Wreszcie jednak, w wakacje, postanowiłem sięgnąć po książki sygnowane przez nazwiska mi znane, ale dotąd nieczytane.
Zacząłem od Davida Baldacciego, rocznik 1960. Jest prawnikiem, ale jak wyczytałem w Wikipedii, nie pisze thrillerów typowo prawniczych (jak Grisham), a raczej książki sensacyjne. Wybrałem losowo jedną z nich, nosiła tytuł „Tamtego lata”. I co? Okazało się, że to całkiem niezła powieść... obyczajowa. Sensacji w niej było niewiele, ale dało się to przeczytać. Nawet z przyjemnością.
Potem sięgnąłem po jego rówieśnika (niemal), Harlana Cobena, „Sześć lat później” i tym razem trafiłem na solidną książkę sensacyjną, tym ciekawszą, że fabuła daleka była od nużących już tematów związanych z agentami i byłymi agentami różnorakiej proweniencji. A poza tym już w pierwszym rozdziale ujął mnie zdaniem brzmiącym mniej więcej w ten sposób (przytaczam z pamięci, bo książkę pożyczyłem): „Na twarzy miał kilkudniowy zarost uznawany za modny, ale moim zdaniem prowokujący jedynie do dania facetowi w szczękę”. Podzielam to pragnienie i z trudem powstrzymuję się przy każdym takim „modnisiu”. Niemniej, nawet bez tego (choć to budujące, że nie nie jestem odosobniony), przyznać muszę, że moje obawy dotyczące kolejnego pokolenia pisarzy męskich książek wakacyjnych były nieuzasadnione.
Wakacje się jeszcze nie skończyły, mam nieco czasu, by przetestować kolejne nazwiska. Choć nie uciekam od innych literackich tematów, wśród których znalazł się „Chłopiec z latawcem”. Tę smutną, choć literacko piękną i poruszającą książkę Khaleda Hosseini poleciła mi już kilka lat temu koleżanka i żałuję, że tak późno się do niej zabrałem. Ale są następne i to jest najpiękniejsze, że zawsze czekają książki, które warto przeczytać.



poniedziałek, 28 lipca 2014

Inter arma silent Musae

 To nie niechęć do pisania ani uraza do Internetu zniechęca mnie do pisania, raczej niechęć i uraza do politycznej rzeczywistości. Trudno jest pisać o tym, co najbardziej się lubi, o kulturze, historii czy obyczajach, gdy wokół dzieje się tyle strasznych rzeczy, gdy obudziły się demony wojny i giną niewinni ludzie, a politycy nie potrafią stanąć na wysokości zadania i zjednoczyć się w próbach zapobieżenia dalszemu rozlewowi krwi. Dzisiaj, gdy mija równo sto lat od chwili wybuchu I wojny światowej, która zaczęła się od zdawałoby się lokalnego konfliktu między jedną z największych potęg, do jakich zaliczały się Austro-Węgry, a niewielkim bałkańskim kraikiem, jakim byłą Bośnia. Aż nazbyt nachalnie nasuwa się porównanie z dzisiejszą Rosją i Ukrainą. Historia najbardziej krwawych konfliktów ma to do siebie, że nikt nigdy nie jest w stanie przewidzieć, jaki z pozoru niewielki konflikt zapoczątkować może wieloletnie i obejmujące wiele państw zmagania. I zazwyczaj przyczyniała się do tego serwilizm,wygoda bądź przedkładanie źle pojętego własnego interesu nad losami świata postawa przywódców innych państw. Starożytni Rzymianie, którzy przez kilkaset lat bronić musieli granic swojego państwa przed hordami barbarzyńców, wypracowali przysłowie, które do dziś pozostaje aktualne: Si vis pacem, para bellum – pragniesz żyć w pokoju, szykuj się do wojny.
Elity tzw. wolnego świata dały się uśpić nieskazitelnym garniturom Putina, jego ukłonom i płynącym rurociągami milionom metrów sześciennych ropy, zapominając, lub może udając, że nie dostrzega, iż ubiór i fałszywy uśmiech nie zmienia charakteru barbarzyńcy. Nawet teraz, gdy świat po strąceniu pasażerskiego boeinga przekonał się naocznie, do czego jest zdolny, nadal chce mu dostarczać wojenne okręty.
Na Bliskim Wschodzie, gdzie zdawało się, że na jakiś czas zapanował spokój, znowu zbudziły się demony, których ofiarą pada ludność cywilna, a co gorsza, cierpią dzieci. Jak pisać w tej sytuacji? Inter arma silent Musae – w czasie wojny muzy milczą, zauważył Cyceron.

Świat nie jest taki, jakim miałem nadzieję, że będzie, gdy upadał komunizm i chyba wszyscy czują zawód, również gdy chodzi o polskich polityków. Ale może mimo wszystko, może właśnie w takiej sytuacji, nie powinno się zapominać o tym, co najbardziej wzniosłe i najpiękniejsze?

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Początek lata 1974

 To był początek wyjątkowych wakacji, takich, które głęboko zapadają w pamięć i wracają z najdrobniejszymi szczegółami po dziesiątkach lat. Kilka dni wcześniej odebrałem świadectwo ukończenia szkoły podstawowej i rozkoszowałem się poczuciem wolności. Lekki niepokój jaki czułem myśląc o mającej się rozpocząć we wrześniu nauce w zupełnie mi nieznanym liceum, szybko się rozwiał w ciepłych podmuchach wiatru łagodnie kołyszącego wierzchołkami porastających kaszubskie pagórki lasów. A lato tego roku rozpoczęło się wyjątkowo ciepłymi daniami.
Był czerwiec 1974 roku i świat był zupełnie inny. W Moskwie marszczył groźnie krzaczaste brwi Leonid Breżniew czujnie obserwując swe imperium i jego satelity, w Waszyngtonie Richard Nixon ostatkiem sił bronił się przed konsekwencjami afery Watergate, a cały świat zachodni starał się uporać ze skutkami kryzysu naftowego. W Polsce trwało zaś apogeum złotej ery Edwarda Gierka, który chciał Polskę uczynić najszczęśliwszym barakiem w obozie socjalizmu. Kredyty zaciągane u zachodnich bankierów sprawiły, że świat z perspektywy przeciętnego Polaka, który nigdy nie był na Zachodzie i nie widział normalnego życia, wyglądać zaczął nie tylko znośnie, ale niekiedy nawet kolorowo.
To były idylliczne czasy małej polskiej stabilizacji. Wakacje spędzało się w zakładowych ośrodkach wczasowych, dla trójmiejskich przedsiębiorstw rozmieszczonych nad kaszubskimi jeziorami. Do takiego ośrodka w Sulęczynie pojechaliśmy też i my całą rodziną. Oferował wszystko, co naszym rodzicom wydawało się niezbędnie do wypoczynku: słabo wyposażony i ciasny domek campingowy, świetlicę z kolorowym radzieckim telewizorem, w której można było za dnia pograć w ping-ponga, boisko do siatkówki, przystań z trzema pomostami i sprzętem pływającym i towarzystwo równie zadowolonych z wakacji znajomych.
Dla takich jak ja nastolatków taki wyjazd również stanowił nie byle jaką atrakcję. Z doświadczenia wiedziałem, że stanowi okazję do zawierania nowych znajomości z rówieśnikami i, co najważniejsze, sporą dawkę niezależności, bo rodzie zajęci własnymi sprawami niewiele poświęcali uwagi swoim latoroślom. Nie inaczej było i tamtego lata, poznałem nowych znajomych, z którymi spędzaliśmy czas na wodzie, graliśmy w siatkówkę bądź wypuszczaliśmy się na całodniowe wycieczki autostopem nad pobliskie jezioro Mausz lub do Gowidlina. Przy ognisku i dźwiękach gitary rodziły się wakacyjne sympatie, które niekiedy przetrwały dłużej niż wakacje.
Ale było coś jeszcze, coś, co sprawiało, że raz na jakiś czas my, męska grupa nastolatków i nasi ojcowie gromadziliśmy się zjednoczeni w świetlicy przed telewizorem. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy po wojnie brała udział także nasza reprezentacja.
Niewiele osób liczyło wówczas na jej sukces, tym bardziej, że znaleźliśmy się w grupie z Argentyną, Włochami i Haiti. Haiti wydawało się przeciwnikiem do ogrania, ale Argentyna czy Włochy? Te zdawały się poza naszym zasięgiem.
Piętnastego czerwca, czterdzieści lata temu, zasiedliśmy w wypełnionej tłumem i gęstym dymem papierosowym świetlicy i czekaliśmy niecierpliwie na pierwszy gwizdek mający rozpocząć mecz z reprezentacją Argentyny. Siedziałem między Januszem, ratownikiem naszego ośrodka, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić mimo różnicy wieku, i jego bratem Jurkiem. Inne imiona ulotniły mi się z pamięci, ale wszystko co działo się na boisku pamiętam dokładnie. Trudno to zresztą zapomnieć, bo ku powszechnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości w siódmej minucie spotkania Grzegorz Lato zdobył dla Polski pierwszego gola. Minutę czy dwie później wynik podwyższył na dwa do zera Andrzej Szarmach. Trudno opisać entuzjazm, jaki zapanował w świetlicy. Nasza reprezentacja utrzymała ten wynik do przerwy, dopiero w drugiej połowie Argentyńczykom udało się strzelić kontaktową bramkę. Smutek nie trwał jednak długo, bo dwie minuty później celny strzał Laty znów powiększył przewagę Polski do dwóch goli. Kilka minut później Argentyńczycy zrewanżowali się celnym trafieniem. Z niepokojem czekaliśmy na końcowy gwizdek, ale to już było wszystko, na co stać było reprezentację Argentyny i mecz zakończył się zwycięstwem Polski 3:2.
Przez następne dni rozmawiało się tylko o tym i trudno się dziwić. Potem z meczu na mecz apetyty rosły: 7:0 z Haiti, 2:1 z Włochami, 1:0 ze Szwecją, 2:1 z Jugosławią. Dopiero reprezentacji RFN, w przedziwnym meczu na zalanym wodą boisku, dopisało więcej niż Polakom szczęścia i drużyna Kazimierza Górskiego zeszła z boiska pokonana. Na pocieszenie kilka dni później pokonała Brazylię 1:0 i zajęła trzecie miejsce w tym najważniejszym futbolowym turnieju.

Minęło czterdzieści lat., a wciąż mam żywo w pamięci tamten początek wakacji. Był słoneczny, gorący i pełen wrażeń. Nie tylko tych sportowych.

wtorek, 24 czerwca 2014

Tryumf chamstwa na salonach

 Mniej więcej dwa tygodnie temu, w każdym razie już po wyborach do parlamentu europejskiego, jeden z moich znajomych podczas rozmowy, która zahaczyła o tematy polityczne, wyraził obawy, czy obraz Polski nie ucierpi z powodu wystąpień przed tak licznym gronem Janusza Korwin-Mikkego. Stwierdził, że podziela znaczną część jego poglądów gospodarczych, ale obawia się wypowiedzi Mikkego i sposobu ich werbalizacji, a także głoszenia opinii, które nie mają nic wspólnego z gospodarką, a są mocno kontrowersyjne. Uspokajałem go, że w każdym gronie przydaje się postać, która może powiedzieć więcej niż inni, bo nie traktuje się jej do końca poważnie, ale jednocześnie daje do myślenia. Wiedzieli o tym dawni władcy utrzymując na swym dworze błaznów, z których niejeden, jak choćby polski Stańczyk, zapisał się w historii jako znakomicie zorientowany w sprawach politycznych patriota, a przy tym surowy sędzia królów i możnych. Wyraziłem nadzieję, że nowy polski eurodeputowany tę rolę odegra w europejskim parlamencie.
Podtrzymuję tę opinię, ale dziś, po ostatnio ujawnionych nagraniach czołowych polskich polityków i prezesów państwowych spółek, zdecydowanie mniej surowo oceniam wystąpienia lidera Nowej Prawicy, bo przy języku jakim się posługują w prywatnych rozmowach, Janusz Korwin-Mikke wypada co najmniej blado. Jak pisałem, nie byłem zdziwiony, że tak wyglądają kulisy polskiej polityki (choć nie powinny), ale nie przypuszczałem, że elita polskiej klasy politycznej, najbardziej rozpoznawalni politycy i przedsiębiorcy, rozmawiają tak rynsztokowym językiem. No cóż, wygląda na to, że jaka „elita”, taki język. Choć nie mniej istotne jest, że takim językiem opisują też swoich współpracowników i kolegów. Sięgająca dna degrengolada dotyka jednak nie tylko kultury (czy też raczej jej braku) rządzących, lecz również moralności, co jet tym bardziej przykre, iż pseudo-bohaterowie afery taśmowej i ich przełożeni, w tym Donald Tusk, zdają się tego zupełnie nie dostrzegać i nie widzą powodu, by się kajać. W ich opinii, tak właśnie wygląda troska o ojczyznę – prowadzone w knajpach przy suto zastawionym stole prywatne (jak twierdzą) rozmowy, za które płaci się służbowymi (czyli za pieniądze podatników) kartami. Żenada, jaką mają prawo odczuwać Polacy, to dużo za delikatne słowo.

wtorek, 17 czerwca 2014

Zaskakujące zaskoczenie

 Zaskakuje mnie zaskoczenie. Zabawne, prawda? Ale naprawdę zaskakuje mnie, że dziennikarze dziwią się, iż polityka odbywa się w ten właśnie sposób, w jaki pokazały to nagrania ujawnione przez „Wprost” . Dlatego mnie to ani nie zdziwiło, ani nie zaskoczyło. Tak wygląda „troska o kraj”, o której mówił Pan Belka. Takie tajemnice, jak Pan Nowak, skrywają politycy. Gdzie znajdują swoje miejsce politycy, tacy jak Pan Parafianowicz (obiecujący Panu Nowakowi zbadanie sprawy związanej z kontrolą jego żony) po zwolnieniu z politycznego stanowiska? Oczywiście, w spółkach Skarbu Państwa. Pisałem o tym, gdy starałem się podsumować ćwierćwiecze wolności.
A teraz przewrotnie – ani dziennikarzy, ani innych inteligentnych ludzi (co nie znaczy, że wszyscy dziennikarze są inteligentni) nie mógł zaskoczyć fakt, że w ten sposób, jaki ukazały to ujawnione nagrania, robi się politykę. Tak się to właśnie odbywa, a nagrania to tylko udowadniają. Dzięki nim czasem ktoś traci władzę (jak socjaliści na Węgrzech), ale nie w Polsce. W Polsce, jest to tylko troska o kraj, a pie... Rada Polityki Pieniężnej (jak się raczył wyrazić Prezes NBP), to tylko słowny wypadek przy pracy. Pan Belka przeprosi, pokaja się, i wszystko będzie dobrze. Urząd Skarbowy zajmie się Panem Nowakiem (współczuję mu) i przykładnie ukarze go za wszystko, co zrobił, i czego nie zrobił, by pokazać Polakom, że takich „przekrętasów” praworządna Polska tolerować nie będzie.
W całej tej aferze, za którą nikt nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności (poza, ewentualnie osobami, które dokonały tych nagrań, jeśli się ich uda wyśledzić), chyba że trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego (np. Pana Sienkiewicza). Najwyżej zbeszta się kilka osób, by opinia publiczna miała satysfakcję. I tyle, świat będzie się kręcił dalej, politycy będą się spotykali i nadal rozmawiali o Polsce tym samym językiem, tyle że będą bardziej czujni.
Ale w tym całym zamieszaniu umyka jedna rzecz istotna, którą zwerbalizował Pan Sienkiewicz: budżet państwa jest na dnie (!) i, zgodnie z jego proroctwem, na dnie będzie co najmniej do końca 2015 roku (a ja myślę, że znacznie dłużej). Co gorsza, nie pomogła kradzież 150 mld. złotych oszczędności Polaków w OFE. Trzeba było się zwrócić jeszcze o wsparcie do NBP. A że sprawa wyszła na jaw, i wsparcie nie będzie takie proste, należy się spodziewać kolejnych obciążeń obywateli, by tylko utrzymać budżet w ryzach. I rządy Platformy u władzy.

Donald Tusk, oczywiście, o niczym nie wie, jest jak car, którego ciągle oszukują najbliżsi współpracownicy. Wszystkich złych (czytaj: pozwalających się ujawnić), natychmiast usuwa. Sam jest nieskazitelny.

niedziela, 15 czerwca 2014

Ćwierć wieku od wyborów – negatywnie

 Wracając do „za” i „przeciw” (vide: poprzedni wpis), niestety, niemal w każdej beczce miodu trafi się przynajmniej jedna łóżka dziegciu, a w Polsce po dwudziestu pięciu latach, które upłynęły od pierwszych powojennych wyborów do których zaproszono opozycję, tych łyżek jest znacznie więcej. Nawet trudno się zdecydować, od czego zacząć.
1. Pierwszą przykrą niespodzianką była obserwacja, z jaką łatwością niedawni opozycjoniści, niegdyś zagorzali ideowcy, w tym także moi koledzy, wchodzili w rządowo-parlamentarne układy i przyswajali sobie mechanizmy władzy. Czynili to niemal wszyscy, bez względu na proweniencję polityczną. Czas ich transformacji w homo politicus następował niebywale szybko, jakby od dawna czekali na zmianę warty.
Oczywiście, w samym zajmowaniu się polityką, zwłaszcza gdy ma ona umożliwić wcielenie w życie głoszonych wcześniej ideałów, nie byłaby niczym niewłaściwym, gdyby nie lekkość, z jaką zrzucali z siebie garnitur wcześniejszych poglądów czy młodzieńczych marzeń. Każda wolta, każda zmiana poglądów bywa dopuszczalna, jeśli pozwalała utrzymać się w polityce lub, dzięki niej, zdobyć intratne stanowisko w tym czy innym dochodowym przedsięwzięciu. Tempo powstawania „nowej klasy”zaskoczyłaby chyba nawet samego Milovana Dźilasa, i wcale nie musiała mieć, co by go nieco zdziwiło, czerwonej barwy.
2. Kolejnym niemiłym rozczarowaniem jest sposób, w jaki traktuje się zwyczajnych obywateli, którzy stanowią dla „elit” politycznych bezimienny tłum wyborców, który się mami i któremu się wiele obiecuje, bo po wyborach cynicznie łamać obietnice. Nie dość na tym, równie cynicznie ograbia się ich z pieniędzy, by ratować budżet państwa. Wręcz modelowym tego przykładem było odebranie Polakom 150 mld. zł prywatnych oszczędności zgromadzonych w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Gdy rząd Jerzego Buzka dokonywał tamtej reformy emerytalnej namawiano do tej formy oszczędzania i obiecywano, że te pieniądze nie tylko staną się nienaruszalną własnością każdego z Polaków, tale będą mogły być dziedziczone. Donald Tusk i Jacek Rostowski nie wahali się złamać tamte obietnice i odebrać Polakom ich oszczędności, cynicznie tłumacząc to dobrem kraju.
Nie inaczej ma się sprawa z podatkami. Niemal każda formacja polityczna obiecywała obniżenie podatków (ci o lewicowych korzeniach tym najmniej zarabiającym) i ich stabilizację. Obiecywali i na tym zazwyczaj się kończyło. Jako pierwszy progi podatkowe zamroził rząd Hanny Suchockiej (co było w istocie zwiększeniem obciążeń podatkowych), a potem jej następcy bez wahania sięgali po ten czy inny sposób drenowania kieszeni Polaków. Z punktu widzenia rządzących społeczeństwo powinno być jak stado owiec, pokorne i zawsze gotowe do ostrzyżenia,
3. Do listy przykrych niespodzianek zaliczyłbym także centralizm. Warszawa decyduje o wszystkim, a w pierwszej kolejności o tym, jak dzielić społeczne pieniądze. Regiony, które osiągają większe dochody, oddawać muszą ich tak znaczną część, że wpadają w finansowe kłopoty. Tę karę za przedsiębiorczość nazwano słusznie „janosikowym”. Samorządy lokalne niewielką mają możliwość kształtowania własnej polityki podatkowej. Najchętniej Warszawa decydowałaby, jak niegdyś Komitet Centralny PZPR o wszystkim (co zresztą jest też tendencją widoczną w UE).
4. Ograniczanie wolności i odpowiedzialności obywatelskiej, to kolejny przykład negatywnych tendencji. Coraz więcej sfer życia regulowanych jest nakazami i zakazami, oczywiście, jak tłumaczą oświeceni politycy, dla dobra obywatela lub, co jeszcze bardziej enigmatyczne, dobra wspólnego. Ot, jeden z ostatnich przykładów – zakaz palenia w prywatnych (sic!) restauracjach. Do restauracji w której się pali, (prywatnej, jeszcze raz podkreślam) nie muszą wchodzić osoby, które chcą uniknąć dymu (w przeciwieństwie do urzędów, gdzie zakaz jest jak najbardziej zasadny). mogą wybrać taką, której właściciel wywiesi wywieszkę, że jest dla niepalących. To właściciel lokalu powinien decydować, czy jest on dla palących, czy nie. Podobno pali mniejszość, więc i lokali z zakazami palenia byłoby więcej. By uniknąć zarzutów o stronniczość zaznaczam, że palenia nie pochwalam, nie chodzi jednak o mnie, a o zasadę wolnego wyboru.
Coraz więcej przestrzeni wolności i decyzji odbiera się obywatelom, choćby decydując o tym, jakie produkty spożywcze trafiać mają do sieci handlowych. Narzuca się przedsiębiorstwom, jak i co mają produkować, co szczególnie widoczne jest w obszarze artykułów spożywczych. Przez setki, ba, tysiące lat pito niepasteryzowane i niehomogenizowane mleko, jedzono wytwarzane pod strzechą sery i ludzkość przetrwała. Poza tym decydować o tym, co je, powinien konsument, jeśli zaryzykuje chwilowym rozstrojem żołądka, to jego sprawa, bo jego żołądek!
5. Gąszcz przepisów utrudniających życie przedsiębiorcom – to kolejny przykład absurdu, bo niekiedy przepisy równych ustaw są ze sobą sprzeczne.
6. Niewydolny system sądowniczy, w którym sprawy wloką się całymi latami.
7. Powszechna kontrola i nasilające się tendencje do wprowadzania państwa powszechnej inwigilacji. W tej dziedzinie rzeczywistość zaczyna przekraczać wyobraźnię Orwella. W jego „Roku 1984” Wielki Brat obserwował obywateli tylko przez telewizor w ich mieszkaniach, dziś za pomocą coraz liczniejszych kamer obserwuje nas wszędzie, na każdej ulicy. Śledzi nas też dzięki używaniu telefonów komórkowych czy kart kredytowych. Urzędnicy aparatu przemocy (a wciąż ich przybywa, bo poza policją jest jeszcze policja skarbowa, Straż Leśna, Straż Ochrony Kolei, Inspekcja Transportu Drogowego, Straż Graniczna i pewnie niejedna jeszcze tak instytucja mogąca używać broni), też są wszędzie. W każdej chwili mogą nas zatrzymać, wylegitymować, i przesłuchać, choć nie złamaliśmy żadnego przepisu. Ot, prewencyjnie. Oczywiście wszystko to dla naszego bezpieczeństwa i dobra. Przypominam, że dla społecznego dobra terror wprowadzali też Robespierre, Lenin, Stalin, Hitler, Kadafi, Husajn, a ostatnio na Krymie również Putin.

Chyba czas kończyć, choć miałem jeszcze ochotę napisać o wielu sprawach, o poprawności politycznej, narastających obawach wyrażania swoich poglądów ze względu na potępienie przez media czy nawet środowiskowy ostracyzm (vide – Joanna Szczepkowska, która odważyła się potępić gejowskie lobby w świcie aktorskim) czy prymacie prawa brukselskiego na narodowym. Już nie napiszę, nie mam ochoty, bo zaraz się okaże, że to nie łyżka dziegciu w beczce miodu, tylko odwrotnie. Ale nadal uważam, że droga była dobra. To, co potem nastąpiło, tak naprawdę tylko Polacy są odpowiedzialni.

piątek, 13 czerwca 2014

Ćwierć wieku od wyborów – pozytywnie

 Hucznie świętowana rocznica ćwierćwiecza odzyskania przez Polskę wolności (choć precyzyjniej, była to rocznica pierwszego kroku do jej odzyskiwania, bo mające miejsce 4 czerwca 1989 roku wybory były tylko częściowo wolne) w każdym chyba Polaku, który świadomie uczestniczył w tamtych wydarzeniach, wzbudziła nieco refleksji na temat przemian, jakie miały miejsce od tamtego dnia, a także na temat obecnej kondycji Polski. To, że większość z nas nie jest zadowolonych z obecnego stanu rzeczy, nie powinna dziwić, bo z jednej strony tęsknota za wolnością w czasach komunizmu sprawiła, że nazbyt gloryfikowaliśmy demokrację wyobrażając ją sobie jako raj na ziemi, z drugiej, w naturze Polaków, tak przynajmniej ja to oceniam, zakorzeniony jest większy niż w innych europejskich narodach krytycyzm. Coś jednak bez wątpienia w tym jest, bo we mnie także, najdelikatniej rzecz ujmując, rodzą się ambiwalentne odczucia, gdy myślę o tym, co przez tych trzydzieści lat moja ojczyzna osiągnęła. Pomyślałem, że warto dokonać subiektywnego całkiem bilansu i skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością.
Zanim jednak przejdę do tego prywatnego rachunku zysków i start, chciałbym podkreślić, że zarówno rozmowy okrągłego stołu, jak i pierwsze ułomne wybory, uważam z perspektywy lat za właściwą decyzję opozycji i krok, jak już wspomniałem, we właściwym kierunku. Choć szanuję odmienne opinie wyrażane w tej sprawie przez niektóre środowiska, nie mogę ich podzielać, bo w moim przekonaniu rozpoczęły one bezkrwawy proces powrotu do w pełni demokratycznego systemu sprawowania w Polsce władzy, a co więcej, otworzyły one tę możliwość innym krajom Europy Wschodniej. Gdyby nie tamte wydarzenia, zapewne nie upadłby jeszcze przez wiele lat mur berliński, nie byłby jedwabnej rewolucji w Czechosłowacji i, co najbardziej niezwykłe, nie odzyskałyby niepodległości kraje wcielone siłą do ZSRR.
Niektórzy twierdzą, że i bez okrągłego stołu, za jakiś czas do Polski osiągnęłaby wolność, ale „jakiś czas” już mi wtedy nie wystarczał. Miałem trzydzieści lat i z całej duszy pragnąłem żyć w normalnym kraju, zapomnieć o przeszłości, bezsilności, zmorach kolejek, cenzurze, milicyjnych szykanach, drukowanych w piwnicach ulotkach i nieustannej obawie o przyszłość najbliższych.
Każda, nawet najdłuższa droga, zaczyna się od pierwszego, nawet nieporadnego kroku, a nasz naród wkraczał w zupełnie nieznane i niebezpieczne rejony, torując drogę innym. Z tego kroku powinniśmy być dumni i mieć świadomość, że gdybyśmy go nie uczynili, być może teraz, gdy minęło od tamtej chwili ćwierć wieku, stojąc w kolejce po chleb i kiełbasę wyrzucalibyśmy sobie, że gdy otworzyła się taka szansa, nie potrafiliśmy z niej skorzystać.
Nec temere, nec timide, „bez zuchwałości, ale i bez lęku”, ta złota dewiza zamieszczona przed wiekami na herbie Gdańska, wskazywała właściwą drogę. Niepotrzebna zuchwałość bądź nieuzasadniony strach niejeden kraj doprowadzały do ciężkich doświadczeń, a Polakom udało się w 1989 roku wypracować consensus, któremu przyświecała.

A teraz już swoiste i osobiste za i przeciw, zalety i wady Polski, w której dzisiaj przyszło mi żyć.
Co osiągnęliśmy?
1. Zlikwidowano gospodarkę niedoborów, przekleństwo wystawania w kolejkach za najpotrzebniejszymi towarami. Pamiętam dowcip krążący w okresie stanu wojennego: Jak po angielsku nazywa się mięso? – zadawano pytanie. Meat – odpowiadał zapytany. To dokładnie jak po polsku – stwierdzano. Ale wszyscy pamiętamy, że niemal mityczne było nie tylko mięso, brakowało niemal dosłownie wszystkiego: żywności, mebli, artykułów AGD czy ubrań, nie wspominając o surowcach czy półfabrykatach dla fabryk. Teraz w sklepach znaleźć możemy wszystko to, co mają Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy.
2. Pełne artykułów sklepy są wynikiem dopuszczenia na rynek prywatnych przedsiębiorców. Do roku 1989 niemal wszystkie przedsiębiorstwa (nie licząc rolnictwa) należały do państwa. Polska socjalistyczna gospodarka bohatersko starała się pokonywać trudności, które... nie występowały w żadnym innym kraju Zachodu (jak zwykł mawiać Stefan Kisielewski), a mimo to nie dawała rady. Bo nie mogła, gdyż z założenia brak właściciela prowadzi do dewastacji. Dziś w Polsce każdy może założyć przedsiębiorstwo i to kolejne niezaprzeczalne dobro obecnego stanu rzeczy.
3. Więcej zarabiamy. Stać nas na to (uprzedzając, oczywiście nie wszystkich, ale dotyczy to wszystkich krajów świata) na zagraniczne podróże na Zachód (w roku 1989, gdy na dużym kacu kupowałem w sklepie puszkę Coca-Coli za 2,5 marki zachodniej, serce bolało mnie okrutnie, bo zarabiałem miesięcznie takich marek w przeliczeniu, coś ze czterdzieści). Dziś Polacy jeżdżą normalnymi samochodami, nie tylko wytwarzanymi w krajach tzw. demokracji ludowej i zarezerwowanymi wówczas dla uprzywilejowanych. Posiadają prywatne domy i mieszkania wyposażone w najnowocześniejsze urządzenia (choć nie wszyscy, ale o tym potem).
4. Otworzył się przed nami świat, Polacy mogą wyjechać dokąd chcą i kiedy chcą, oraz zatrudnić we wszystkich krajach UE., Zapominalskim przypominam, że w 1989 roku, by uzyskać możliwość wyjazdu, trzeba było tygodniami zabiegać o paszport (o którego wydaniu decydowali urzędnicy), a potem jeszcze starać się o wizę. Po powrocie z zagranicy natychmiast trzeba było paszport oddać.
5. Zniesiono cenzurę, możemy czytać wszystko, co wydano na całym świecie, a także wyrażać wszystkie niemal opinie, zwłaszcza polityczne. Istnieją ograniczenia, ale o tym w innym już dziale, poświęconym temu, czego nie udało nam się osiągnąć.


Dwie strony „maszynopisu” zakończyłem, więcej nikt nie ma ochoty czytać, w związku z tym, o tym, czego nie dokonaliśmy lub co mi się nie podoba, w najbliższym tekście.

poniedziałek, 19 maja 2014

Kobieta z brodą i schyłek Europy Zachodniej

 W 1974 roku, gdy kończyłem ostatnią klas szkoły podstawowej i zastanawiałem się, do jakiego liceum skierować swe kroki, w Grecji niekwestionowane zwycięstwo w Konkursie Piosenki Eurowizji odniosła szwedzka grupa Abba, rozpoczynając swój trwający wiele lat prymat w gatunku popularnej muzyki rozrywkowej. Wówczas nie miałem o tym pojęcia, zarówno ze względu na fakt, że Polska należała do strefy Interwizji (organizacji nadawców krajów podległych Moskwie), jak i z racji zainteresowań skupionych na innych gatunkach muzyki. Niemniej już wkrótce piosenki Abby opanowały wszystkie stacje nadawcze radia i telewizji Europy na wschód i zachód od żelasnej kurtyny.
Nie przepadałem za, tak mi się wówczas wydawało, zbyt przesłodzonymi i melodyjnymi piosenkami Abby, ale dziś, gdy po dokładnie czterdziestu latach dowiedziałem się, iż eurowizyjny konkurs wygrała kobieta z brodą (czy też dokładniej mówiąc, mężczyzna z brodą ubrany w sukienkę), po raz pierwszy zatęskniłem za dawnymi czasami. Nie dlatego, że w Polsce panowała wtedy „złota” era Gierka, ale dlatego że Europa Zachodnia, za którą tak tęskniliśmy, tym właśnie werdyktem rozczarowała mnie chyba już ostatecznie i nieodwołalnie. Polityczno-kulturalny salon Zachodu (bo nie słuchacze) tym wyborem ostatecznie potwierdził schyłek epoki, w której szanowano te wartości, które pozwoliły cywilizacji Zachodu wyprzedzić inne części świata w rozwoju cywilizacyjnym.
By odeprzeć mogące się pojawić zarzuty wyjaśnię, że jest mi zupełnie obojętne w co się ludzie ubierają. Damskie przebranie eurowizyjnego pana z brodą robią na mnie mniejsze wrażenie, niż w XIX stuleci robiły na jej współczesnych męskie odzienia George Sand i palone przez nią cygara. Georg Sand, pomimo swego prowokacyjnego męskiego pseudonimu (nazywała się naprawdę Amantine Dupin) i ostentacyjnie męskiego wizerunku, była i chciała pozostała kobietą, o czym mógłby najlepiej zaświadczyć Fryderyk Chopin. Jej zachowanie było wynikiem pragnienia zwrócenia uwagi na dyskryminację kobiety przez ówczesne prawo i konwenanse. Mężczyźni ani wówczas, ani tym bardziej obecnie, nie mają jednak powodu do narzekania na dyskryminację, więc przebieranie się w sukienkę jest zupełnie dla mnie niezrozumiałe i dla mnie, i jak przypuszczam dla większości Europejczyków, w tym również słuchaczy Konkursu Eurowizji.
Można oczywiście tłumaczyć werdykt jury troską o równouprawnienie osób o odmiennych orientacjach, ale jaki to ma związek z piosenką, która na festiwalach Eurowizji powinna być oceniana? Publiczność miałaby, gdyby pozwolono jej decydować, zupełnie inne zdanie co do wartości artystycznej tego występu i bez wątpienia kto inny zostałby zwycięzcą.
Żyjemy w epoce dyktatu pseudo-poprawności politycznej, która zwiastuje schyłek dominacji Zachodu. Jego elity już nie chcą przeć naprzód i zwyciężać, straciły wigor i ducha rywalizacji. Tak samo rzecz się miała u schyłku łacińskiego Cesarstwa Rzymskiego, tak umierało Bizancjum. Dobrobyt, wygoda i rozkosze ciała ważniejsze był od dobra kraju, a honor i cnoty obywatelskie traciły na wartości. Cesarstwo łacińskie legło w gruzach pod naporem energicznych i szukających nowych wyzwań barbarzyńców, opływające w bogactwa i zbiurokratyzowane Bizancjum uległo Turkom, którzy gotowi byli oddać życie w imię idei, nie ważne czy dobrej, czy nie. Elity tamtych imperiów głównie interesował czubek własnego nosa, lenistwo i święty spokój. Tak właśnie dzisiaj zachowują się europejskie elity – libertynizm ważniejszy jest od cnoty, wygoda od honoru, święty spokój od rywalizacji. Przepełnione samozadowoleniem europejskie elity Zachodu lubią pouczać innych, ale w oparach drogich perfum nie czują, że ich świat dobrobytu już zaczyna gnić.
Na Wschodzie czają się już czekając na dogodny moment współcześni „barbarzyńcy”, narody gotowe na poświęcenie dla osiągnięcia czegoś więcej, niż miały dotąd w posiadaniu, gotowe podjąć nowe wyzwania i zwyciężyć w wyścigu technologii, wydajności, kultury. Europie pilnie przyglądają się Chiny i inne kraje Dalekiej Azji. I nie czynią tego bezczynnie. Przez kilka ostaniach dziesiątków lat tamte narody uczyły się pilnie i są gotowe do ekspansji, która, poniekąd, już się zaczęła, choć na razie do Europy i Afryki wyruszyła tylko ich forpoczta. Prawdzie najazd dopiero nastąpi i nie będzie wyglądał jak średniowieczne najazdy Hunów czy Osmanów. Dziś prawdziwe zwycięstwo odnosi się bez kawalerii i zastępów piechoty, kapitał i praca sieją większe spustoszenie. Do Europy ruszą azjatyckie pieniądze, a za nimi znakomicie wykształceni na zachodnich uczelniach i przeszkoleni przez zachodnich specjalistów menadżerowie i ich podwładni. A pracownicy azjatyckich korporacji gotowi są tyrać bez wytchnienia za znacznie mniejsze pieniądze od tych, które otrzymują robotnicy na Zachodzie.
Europa będzie bezbronna, bo już robi wszystko, by ułatwić Azji wygraną. Już niedługo zabraknie młodych Europejczyków (bo rodzina nie stanowi już największej wartości), a ktoś na emerytury starzejących się pokoleń będzie musiał zapracować.
Tęsknię za czasami Abby, bo wtedy jeszcze na Zachodzie oceniano piosenkę, a nie wygląd wykonawcy; bo wówczas ceniono rodzinę, chroniono dzieci przed deprawacją, szanowano wysiłek, chwalono przedsiębiorczość, zachwalano gotowość do wyrzeczeń, zachęcano do ryzyka, a za swoje czyny ponoszono konsekwencje.

Czterdzieści lat temu grupa Abba zdobyła pierwsze miejsce w konkursie Eurowizji piosenką, nomen omen, Waterloo. Śpiewali: Waterloo – zostałem pokonany, wy wygraliście wojnę.

środa, 30 kwietnia 2014

Samotność nie tylko w sieci

 W każdym okresie życia towarzyszą nam ludzie ważni. Ważni nie dlatego, że znani powszechnie, ale po prostu ważni dla nas. Nie chodzi o rodziców, rodzeństwo czy najbliższą rodzinę, tylko o to, co znaczą ci ludzie wokół, zupełnie niespokrewnieni. Od szkoły podstawowej, a może od przedszkola nawet, spędzamy z nimi mnóstwo czasu i wydaje nam się, że nie potrafimy bez nich żyć. A potem następuje coś, co zrywa te więzi. Rozchodzimy się, bo ktoś wybiera inną szkołę, pracę, przeprowadza się i znajduje inne grono przyjaciół.
Ten proces nie jest gwałtowny, następuje powoli. Rozchodzimy się do innych szkół czy przedsiębiorstw, ale jeszcze przez jakiś czas utrzymujemy kontakty, bo jakże to miałoby być inaczej? Byliśmy przyjaciółmi na śmierć i życie!
Ale kontakty stają się coraz rzadsze, coraz rzadziej myślimy o koleżankach, kolegach,z którymi spędzaliśmy jeszcze niedawno ogrom czasu, które. Drogi się rozchodzą, w nowym środowisku i z nowymi ludźmi czujemy się lepiej, więcej nas łączy. I nagle uświadamiamy sobie, że nie widzieliśmy się z dawnymi przyjaciółmi już od miesięcy i nasz świat wcale się nie zawalił.
Siłą rzeczy porzucamy wspomnienia z podstawówki, potem z ogólnika, wreszcie ludzi z kolejnych miejsc pracy, choć przy rozstaniu obiecujemy sobie, że nigdy się nie zapomnimy i będziemy się odwiedzać. A jednak zapominamy.
Potem, gdy nasze dzieci wyrastają, gdy nie mają już ochoty jeździć z nami na wakacje i wycieczki, pojawia się nieco pustki. Staramy się ją wypełnić lekturą książek, wizytami w kinie, zbieraniem bibelotów, czymkolwiek, byle tylko zapomnieć o tym, że w domu przestaliśmy być najważniejsi dla naszych dzieci. A za tym idzie refleksja, że i w pracy jest już inaczej, coraz więcej młodych wokół nas młodych ludzi, pełnych zapału, jaki i nam kiedyś towarzyszył, ale gdzieś z biegiem lat się zapodział. Być może jest miło i sympatycznie, ale to do nich należeć będzie przyszłość, przed nimi są te same wzruszenia, zwycięstwa i porażki, które kiedyś były naszym udziałem.

Wtedy przypominamy sobie o bardzo kiedyś dla nas ważnych ludziach z przeszłości. Zaczynamy się zastanawiać, co robią i jak im się wiedzie, chcielibyśmy się dowiedzieć więcej, ale nie zawsze, mimo wszechobecnego Internetu, udaje się ich odnaleźć. A nawet jeśli się to nam udaje, jeśli uda nam się spotkać po latach, szybko mija pierwsza euforia i ze smutkiem konstatujemy, że to już nie to samo co niegdyś i nie sposób dwa razy wejść do tej samej rzeki. Minione lata i doświadczenia sprawiły, że zbyt dużo zaczyna nas dzielić, a łączą tylko wspomnienia. To jednak za mało, by zasypać różnice w poglądach, zamiłowaniach, sposobie spędzania czasu i planach na przyszłość. I okazuje się, że chociaż być może żaden człowiek nie jest samotną wyspą, jak twierdził angielski poeta John Donne, to na pewno jest przylądkiem, który z kontynentem, czy raczej pozostałymi przylądkami, łączy bardzo wątły półwysep. Ale to nie powód do smutku, przylądki, czy skaliste, czy zielone, zawsze prezentują się najpiękniej, zwłaszcza od strony oceanu, który je otacza. A przecież, koniec końców, in mare via tua, a za oceanem zawsze czekają nowe, nieznane lądy.

środa, 9 kwietnia 2014

Wilcze legowisko

 Dwa dni temu przyszła do mego syna Maćka opasła przesyłka pocztowa, jak się okazało, cała wypełniona wydanymi w 2014 roku książkami, które dostał w wyrazie uznania, za swą recenzyjną aktywność na jakimś portalu internetowym związanym z grami komputerowymi. Było tego kilkadziesiąt tomów, istna wydawnicza mieszanina romansów, kryminałów, powieści historycznych, monografii, pseudo-psychlogicznych dociekań i czegoś tam jeszcze, czego nie zdążyłem przejrzeć, bo nim wróciłem do domu, moja córka Marta dokonała pierwszej selekcji i co cenniejsze jej zdaniem pozycje zabrała do siebie. Ale i w tym co pozostało zanurzyłem się z przyjemnością, z jaką zwykłem gmerać na księgarskich półkach. To jedno z najprzyjemniejszych zajęć i zawsze towarzyszy temu dreszcz emocji w oczekiwaniu na to, czy uda się wyszperać coś, co pozwoli zapełnić kilka najbliższych wieczorów przyjemnością lektury. Kilka chwil potem ustawiłem w podręcznej biblioteczce niemal dziesięć tytułów, by mieć je w zasięgu ręki, gdy znużony pracą zamknę pokrywę laptopa.
Wyd. Noir sur Blanc, 2014, stron 202
Wśród nich znalazła się książka szczególna, za której lekturę zabrałem się od razu, Szczególna z dwóch przynajmniej powodów: po pierwsze – autorstwa Mariusza Wilka, którego miałem okazję poznać i z nim pracować w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia; a także dlatego, że jak poprzednio, wiodącym jej tematem, choć nie jedynym, jest Rosja, która ostatnio, w świetle wydarzeń na Ukrainie, gości nieustannie na pierwszych stronach gazet i portali internetowych.„Dom włóczęgi”, bo taki tytuł nosi siódma już książka Mariusza Wilka (ósma, wliczając „Konspirę”, której był współautorem), jest jednak nieco inna od poprzednich, nie tyle stylem czy zakresem tematów w niej poruszanych, co wewnętrzną przemianą autora, a tym samym zmianą jego stosunku do otaczającej go rzeczywistości. Na czym ona polega i dlaczego nastąpiła? Odpowiedź jest prosta w sferze przyczyn (o czym za chwilę), ale istotna w przestrzeni prozatorskiego skutku, a tym samym słów, jakimi Mariusz przestrzeń opisuje – „Dom włóczęgi” jest refleksyjno-nastrojowy, wyczuwa się w nim poczucie upływu czasu. Autor zaczął odczuwać świadomość nieuchronnego procesu starzenia się. Nie jest to na razie brzemię, nie doskwierają mu jeszcze fizyczne dolegliwości (lub nie na tyle, by o nich wspominać) czy brak energii. To raczej świadomość nieodwracalnych zmian świata, który od dwudziestu lat opisuje. A ta świadomość zmienia optykę jego prozy, stała się ona nieco sentymentalna i osobista, refleksyjna bardziej niż buntownicza. Mariusz nadal jest bystrym obserwatorem, ale już nie rzuca się jak dawniej na każdy aspekt rzeczywistości z którym się nie zgadza, jak wilk na ofiarę. Raczej porównuje, przymierza teraźniejszość do przeszłości (bądź odwrotnie). Jest bardziej wyrozumiał a jego pisanie delikatniejsze.
Ale jak się stało, że wieczny buntownik wyczulił się tak na upływ czasu i tak się uwrażliwił?
Mariusza romans ze słowem pisanym zaczął się wraz z początkami demokratycznych przemian, gdy jako dziennikarz współredagował podziemny „Biuletyn Dolnośląski”, a potem, już jako redaktor naczelny, jedno z najważniejszych pism nowo narodzonego ruchu społeczno-związkowego, czyli Biuletyn Zarządu Regionu Gdańsk „Solidarność”. W latach osiemdziesiątych przyszedł czas na książkę „Konspira” (współautorami byli Maciej Łopiński i Zbigniew Gach), która była cyklem wywiadów przeprowadzonych z ukrywającymi się przywódcami podziemnej „Solidarności”. Po 1989 roku wrócił do dziennikarstwa, pisywał m.in. w „Gazecie Gdańskiej” i tygodniku „Młoda Polska”. W 1991 roku ukazała się jego niewielka, lecz pierwsza autorska książka, będąca owocem pobytu w Stanach Zjednoczonych, „Black'n Red”, która nie została zauważona w zasadzie ani przez czytelników, ani krytyków. Wreszcie, latem 1991 roku, Mariusz Wilk wyjechał do Moskwy jako korespondent relacjonujący wydarzenia związane z puczem Janajewa i... słuch o nim zaginął. „Gazeta Gdańska”, której był korespondentem, została niedługo potem zamknięta, a my zastanawialiśmy się, co się z nim mogło stać?
Jakiś czas potem, nie pamiętam, czy były to trzy lata, czy cztery, objawił się jako dojrzały i interesujący pisarz na łamach paryskiej „Kultury”, gdzie zaczął zamieszczać swoje teksty. Jak się okazało, lata swojego „nieistnienia” poświęcił na podróże po Rosji, czy raczej krajach byłego ZSRR, pilnie obserwował i notował wszystko, co zmieniało się w upadającym i rodzącym się na nowo imperium niegdysiejszych carów i genseków. Zaniosło go na Syberię, gdzie odwiedził miejsce po dawnych gułagach, czy do Czeczeni, gdzie spotkał się z islamskim watażką Szamilem Basajewem. Swoje wrażenia z odwiedzonych miejsc i spostrzeżenia opisywał w piśmie redaktora Giedroycia, który jako pierwszy docenił ich wartość. Osiadł na jakiś czas Wyspach Sołowieckich Morza Białego, aż wreszcie, w roku 1998, ukazała się jego pierwsza obszerna książka nosząca tytuł „Wilczy notes”, która spotkała się z przychylnym przyjęciem tak czytelników, jak i literackiego salonu. Tak Mariusz Wilk, dotychczasowy redaktor i wagabunda, stał się pisarzem.
Tamto wydarzenie miało miejsce szesnaście lat temu. Choć liczył już sobie ponad czterdzieści lat, wciąż burzyła mu krew wilcza, buntownicza natura, skłonność do przygód i włóczęgostwa. Kolejne jego książki były zapiskami wędrowca, najlepiej czuł się w drodze, w pogoni za kimś, nawet duchami przeszłości, czy za czymś. Wciąż wydeptywał, jak sam to lubił nazywać, kolejną tropę (ścieżkę), która wiodła go na krańce wschodniej Europy czy Azji, do miejsc, o których nabywcy jego książek lubili czytać, ale w które niechętnie by się sami zapuścili. Miało się wrażenie, że najbliższym domem było mu ognisko w tajdze, nad którym opiekano schwytanego w sidła łabędzia i każdy jego kęs popijano stakanem „szyła” (czytelnicy wiedzą, co to za specyfik). Jego opowieści niosły tchnienie dalekiej Północy, były tęsknym wilczym zewem za nową przestrzenią, w której jeszcze go nie widziano. Chata na Sołowkach, w której zakotwiczył na kilka lat, była bazą wypadową, miejscem z którego wyruszało się po nowe wrażenia, a powrocie zostawało na jakiś czas, by ochłonąć i nabrać sił przed kolejną wędrówką. Aż do teraz.
W życiu Mariusza coś się zmieniło i nie wiązało się to wyłącznie z przeprowadzką nad jezioro Oniego (używam za Mariuszem tej nazwy, choć w polskich encyklopediach funkcjonuje jezioro Onega). Barwnie opisywał swoje nad nim początki w tekście „Dokończyliśmy dzieło Lenina” (dlaczego Lenin i jego dzieło, zawsze można sprawdzić we wcześniejszych książkach), ale na razie jeszcze nic nie zapowiadało zmiany. To, co odmieniło duszę włóczęgi nadeszło później, a znane jest i nazwane – miłość. Ale ta miłość, która ma rumianą buzię i drobne nieporadne rączki. Miłość Mariusza nosi imię Martusza i w chwili gdy kończył ostatnią książkę, miała cztery lata. Wilk został ojcem i uczucia, które się w nim obudziły, zaskoczyły chyba najbardziej jego samego. A potem odmieniły jego życie i sposób postrzegania rzeczywistości.
Trzy lata temu, gdy spotkałem się z Mariuszem podczas jednej z jego wizyt w Polsce, wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się być jak dawniej, był już nieco nasączony alkoholem, mówił tylko po rosyjsku (co mnie irytowało), uszczypliwie odnosił się do innych, nawet tych, z których gościny korzystał, choć mnie, nie wiem dlaczego, traktował z większą atencją. Wypisz wymaluj Wilk w całej krasie, ale gdy spytałem, co się zmieniło, bez wahania i z błyskiem w oku, który bez wątpienia nie był odbiciem w źrenicach płomienia zapalniczki, odpowiedział: doczka.
Do doczki wracał potem podczas rozmowy jeszcze wielokrotnie, doczka była najważniejsza, nic innego się nie liczyło. Powiedziałbym nawet, wszystko inne przeszkadzało, gdy nie nawiązywało do jego córki.
Doczka zmieniła perspektywę Mariusza w postrzeganiu świata, w zasadzie zmieniła wszystko. Doczka przyniosła mu świadomość przemijania, upływu czasu i refleksję nad własną przeszłością. A co za tym idzie, wymusiła na nim to, co najbardziej w zapisach dziennikarskich lubię, chwilę zadumy nad tym, czego się doświadczyło, a co minęło, i próbę ponownej oceny własnego do tamtych wydarzeń stosunku. Dzięki Martuszce, Mariusz rozpoczął, na razie nieśmiały, rachunek sumienia, bilans życia i dokonań. A co ważniejsze, zaczął weryfikować swoje sądy wyrażane we wcześniejszych książkach. Inaczej mówiąc, zaczął się pozbywać egocentryzmu, a nabywać empatii.
Mariusz uświadomił sobie, że tkwi, jak nasze całe pokolenie, bez względu na bagaż doświadczeń, na pograniczu epok, tamtej komunistycznej, i tej kapitalistycznej. Tkwimy wspomnieniami w świecie, który przeminął, a żyć musimy w tym, który po nim nastąpił. Ten pierwszy od tego drugiego różni się niebotycznie i pod tym względem pokoleniem jesteśmy wyjątkowym.

Zapełniłem trzy strony maszynopisu, to za dużo jak na blogowy wpis, ale niech tak już zostanie, nie będę skracał, nie będę jednak także przedłużał. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz wrócę do twórczości Mariusza.

środa, 5 marca 2014

Wolna Ukraina czy przyjazna Rosja?

 Jan Kucharzewski, polski historyk i antykomunista, napisał swego czasu obszerną książkę „Od białego caratu do czerwonego”. Zmarł na długo przed czasami (w 1952 roku), gdy świat doczekał się upadku Związku Radzieckiego, jednak w swoim monumentalnym dziele na temat historii Rosji, zawarł tezę, że Rosja, bez względu na to czy biała, czy czerwona, a co za tym idzie i każda inna, nie kieruje się żadną ideologią, poza dążeniem do dominacji. Ostanie wydarzenia na Ukrainie pokazują, że miał rację. Dla Rosji nie ma znaczenia żadna ideologia, a jedynie chęć dominowania nad innymi. Car, pierwszy sekretarz czy prezydent tego kraju zachowują się identycznie, chcą podbijać i władać.
Przed demokratycznymi krajami Europy i Ameryki kolejny egzamin, chyba najważniejszy od czasu kryzysu kubańskiego. Od 1990 roku świat nie był tak blisko kryzysu mogącego poróżnić tak bardzo Rosję i Zachód, a być może zapowiadającego wojnę lub zamrożenie na wiele lat wzajemnych stosunków.
Istnieją tylko trzy scenariusze możliwego rozwoju wypadków: pierwszy – wolny świat jednomyślnie i tak zdecydowanie zareaguje na wyczyny Putina, że ten, nie chcąc być izolowany, zdecyduje się na niepodejmowanie dalszych kroków eskalujących napięcie. Ten scenariusz jest prawdopodobny, pomimo iż Zachód jak dotąd nie potrafił się zdobyć na jednoznaczną reakcję ani nałożyć zdecydowanych sankcji, zaś Putin zaczął zdradzać objawy szaleństwa. Jednak mimo wszystko Putin zdaje sobie sprawę z faktu, że Rosja w izolacji gospodarczej i politycznej może wprawdzie istnieć, ale nie się rozwijać.
Drugi scenariusz: Putin wahania i różnice między przywódcami krajów Zachodu odczyta jako jej jako ich słabość i wyprowadzi wojska poza Krym, co spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią Ukrainy i doprowadzi do wojny, której skutki mogą być niewyobrażalne.
Trzeci jest taki, że obie strony zatrzymają się wpół drogi, osamotniona Ukraina zostanie podzielona, a przynajmniej bez realnej władzy na Krymie, a między Zachodem i Rosją zapadnie żelazna kurtyna, tym razem po naszej wschodniej stronie. W tym scenariuszu na świecie zapanuje kolejna zimna wojna do czasu, aż w Moskwie zmienią się przywódcy na takich, którzy kierować się będą zwykłym ekonomicznym interesem swojego kraju i jego mieszkańców, a nie mocarstwowymi zapędami. Kilka ostatnich dni wyrządziło rosyjskiej gospodarce znaczne szkody (i nie tylko Rosji), a po zerwaniu nawet części gospodarczych kontaktów, straty mogą być znaczenie większe a recesja głęboka.

Ukraina zdała egzamin, z determinacją godną podziwu odwróciła bieg dziejów i zapukała do drzwi Zachodu. Tylko czy Zachód jest gotowy na jej przyjęcie? Czasem ma się wrażenie, że dla części zachodnich politycznych elit ukraińska rewolucja to kłopotliwy prezent, bo zdecydowanie wolałyby przyjaźń Rosji, niż wolność Ukrainy. Zachód będzie musiał udowodnić czy dorósł do szczytnych haseł, które głosi, ale w których realizacji nie bardzo chce współuczetniczyć.

czwartek, 27 lutego 2014

Ukraina – kolejny krok ku wolności

 Ukraińcy przeszli w kilka miesięcy długą drogę, którą Polacy pokonywali przez 10 lat,. Trudno wyjść z podziwu i trudno im nie gratulować tego osiągnięcia, nawet uwzględniając, że inne były uwarunkowania geopolityczne teraz i trzy dekady wcześniej. Choć prawdziwe zwycięstwo wolności i demokracji oraz gospodarcze osiągnięcia są nadal przed nimi, to przecież nawet najdłuższa droga zaczynać się musi od pierwszego kroku. No, może od drugiego, bo pierwszym była pomarańczowa rewolucja, która pokazała, jak ulotne mogą być pozory zwycięstwa. Wtedy elity polityczne pomarańczowej rewolucji nie potrafiły się wznieść ponad partykularne interesy swoich partyjek, co w rezultacie doprowadziło do krwawej powtórki.
Niemniej i tak Ukraińcy zaimponowali światu, bo pokazali pokazując, że nie pozwolą na lekceważenie woli obywateli przez władzę i ponowną sowietyzację swojej ojczyzny. W XXI wieku wkroczyli na drogę reform, którą inne kraje Środkowej Europy przeszły pod koniec dwudziestego stulecia.
Przez ostatnich kilka miesięcy oglądaliśmy w TV ponure i przerażające obrazy, które pamiętamy z własnej niedawnej historii: protesty ludu, próby stłumienia ich siłą, śmiertelne ofiary i na koniec ucieczkę dyktatora. Janukowycz dopisał swoje nazwisko do smutnej listy europejskich despotów pokroju Honeckera czy Ceausescu. I w istocie, jego ucieczka helikopterem z opływającej w przepych rezydencji przypominała pamiętną ucieczkę rumuńskiego przywódcy z dachu oblężonego gmachu.
Ukraina stoi na początku drogi, czeka ją jeszcze niejeden trudny i uciążliwy dla społeczeństwa wybór. Dziennikarze i politolodzy zastanawiają się czy teraz, w chwili gdy wspólny przeciwnik jakim była Partia Regionów przestał jej zagrażać, Ukraina wzniesie się ponad podziały i nie powtórzy błędów, jakie miały miejsce po pomarańczowej rewolucji. Wówczas opozycyjne w stosunku do Leonida Kuczmy ugrupowania, zamiast współdziałać, zaczęły ze sobą walczyć, co umożliwiło Janukowyczowi objęcie fotelu prezydenta. Wszystkich też interesuje, czy uda się Ukrainie uniknąć rozpadu państwa.
Ze swojej strony śmiem wątpić. Wcześniej kraje poróżnione narodowymi animozjami tak bardzo, jak dzisiejsze regiony wschodniej i zachodniej Ukrainy, na przykład Jugosławia czy Czechosłowacja, po demokratycznych przemianach nie uniknęły podziałów. Ale nawet taki scenariusz jest lepszy, niż groźba domowego konfliktu. Czechy i Słowacja, choć osobno, przystąpiły do Unii Europejskiej, podobnie Słowenia i Chorwacja. Dziś akces do UE zgłaszają też pozostałe kraje dawnej Jugosławii i ich przystąpienie do niej wydaje się być tylko kwestią czasu. Czasem, choć cel jest wspólny, trzeba do niego dochodzić różnymi drogami.
Życzę Ukrainie i jej mieszkańcom sukcesu i wszystkiego, co dla nich najlepsze. Mam też nadzieję, że sympatia Polaków dla Ukraińców okaże się trwała i silniejsza niż stereotypowe resentymenty, które podsycała peerelowska historia, w sukurs idąc pogrobowcom skrajnych grup polskich narodowców.
Ukraina zawsze bliska była Polsce, ale niech nie będzie już to bliskość wynikająca tylko i wyłącznie ze wspomnień o polskim Lwowie, obronie Kamieńca Podolskiego i Zbaraża. Ukraina, również ta zachodnia, należy do Ukraińców, teraz i na zawsze.

A na Bugu, po jednej i drugiej stronie, mam nadzieję, zamiast ostrzeżeń „Uważaj, przekraczasz granicę”, staną tabliczki ze słowami: „Przekraczasz granicę, serdecznie witamy”.

czwartek, 30 stycznia 2014

Wolna Ukraina

 Nie doceniłem Ukraińców. Wydawało mi się, że tylko Polacy tak długo i z taką determinacją potrafią walczyć o wolność, nie miałem racji.
Dlaczego wysiłki Ukraińców cieszą się wśród Polaków tak dużym wsparciem? Po pierwsze, Polakom nigdy nie był obojętny los narodów starających się zrzucić tyranię. Motto, „Za Waszą wolność i naszą” pojawiało się na sztandarach powstańców listopadowych i wojskach dowodzonych przez Józefa Bema na Węgrzech w 1948 r. Po drugie, sytuacja na Ukrainie przypomina tę z lat osiemdziesiątych w Polsce, gdy stan wojenny wprowadził Wojciech Jaruzelski – manifestacje, strajki i ofiary reżimu nadal żywo tkwią w naszej pamięci.
Polacy pamiętają jednak o jeszcze jednym fakcie, mianowicie o tym, jak istotne dla naszej walki było wsparcie udzielane nam w latach 80. przez przywódców Zachodu, m.in. Ronalda Reagana, Margaret Thatcher czy Helmuta Kohla. Tysiące mieszkańców Zachodu zaangażowanych było w niesienie Polakom pomocy, płynęła do nas nie tylko żywność, ale także sprzęt poligraficzny i pieniądze dla demokratycznej opozycji. Czujemy się zobowiązani odwzajemnić to teraz innemu walczącemu o wolność i demokrację narodowi.
Nie wiadomo, jak zakończy się ukraińska rewolucja, sytuacja zdaje się wciąż balansować na granicy równowagi, która zamienić się może w czarny scenariusz dyktatury sił specjalnych lub, w co wierzę, porozumienie prowadzące do wolnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych.
Trafiają się, niezbyt częste na szczęście opinie, że obecne wystąpienia na Ukrainie są buntem przeciwko legalnie wybranej władzy. Śmiem nieco wątpić, biorąc pod uwagę, jak wiele zgłoszono po ostatnich wyborach protestów, czy były one do końca uczciwe i transparentne. Ale nawet jeśli tak, istotą demokracji jest właśnie to, że wyborcy zmieniać mogą opinię, a gdy do tego dochodzi, zmienia się też sytuacja polityczna, a wtedy jedynym właściwym rozwiązaniem jest ogłoszenie kolejnych wyborów, bo tylko one mogą zweryfikować prawdę o sympatiach i antypatiach obywateli. Jeśli nadal większość uważa za słuszną politykę Janukowycza, nie ma się czego obawiać, wręcz przeciwnie, udowodniłby światu, że nadal ma prawo dysponować powierzonym mu przez naród mandatem. Przegrana zdecydowałaby natomiast o jego odejściu. W jednej czy drugiej sytuacji któraś ze stron musiałby przełknąć gorzką pigułkę przegranej, ale zapobiegłoby to eskalacji przemocy i groźbie otwartego wewnętrznego konfliktu.

Sercem jestem z protestującymi Ukraińcami i ich prawem do decydowania o losach własnej ojczyzny.