sobota, 22 września 2018

Niesmaczne dowcipy i sponsor disco polo


Piątek, 21 września 2018 r., Sopot

Gorąco, podobno to ostatni taki dzień tego roku, ale przecież to ostatnie dni lata.
Oglądałem kilka dni temu program „Roast of Bruce Willis”, trafiłem, a że lubię tego aktora, który zapewniał dobrą rozrywkę nie starając się aspirować do roli oscarowej gwiazdy, zacząłem oglądać. Tytuł zapowiadał gorący i bezkompromisowy wywiad, ale to, co dostałem, po prostu cofnęło mnie od ekrany – niesmaczne, wulgarne, prymitywne. Ale co ciekawe, liczna publiczność zdawała się doskonale bawić. Nie pasuję do tego świata, ale tak właśnie go postrzegam i taki jest. Przecież nie tak znowu dawno, na słynnych taśmach z restauracji „Sowa i przyjaciele” mieliśmy okazję wysłuchać, jakim językiem „elita” tego kraju posługuje się w rozmowach między sobą.
Zresztą TVP za rządów Jacka Kurskiego też sprowadza się do poziomu ulicy, przykładem popularyzowanie disco polo, nazywanej teraz eufemistycznie „muzyką taneczną”. Bez najmniejszej wątpliwości obecny prezes TVP stał się głównym sponsorem tego gatunku muzyki. Ale przynajmniej nie towarzyszą temu przekleństwa, co chyba jest jedyną zaletą takich imprez masowych.

wtorek, 18 września 2018

Republika Rzymska i Dziki Zachód


Galie est omnis divisa in partes tresTak, sięgnąłem po „Wojnę galijską” Juliusza Cezara. Kiedyś te słowa rozpoczynające to jego dzieło było rozpoznawalne przez niemal wszystkich, dziś mało kto wie o tym, że Cezar był doskonałym nie tylko wodzem, ale i pisarzem, takie czasy.
Czemu „Wojna galijska”? Jak zwykle przypadkowy łańcuch skojarzeń, znalazłem w Internecie „Upadek Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona, który już od dawna chciałem nabyć, by mieć komplet jego  dzieł i tak przypomniał mi się Cezar i jego książki (jestem też w posiadaniu „Wojny domowej”), które wydały mi się dobrym przerywnikiem do opowieści o Kitcie Carsonie, barwnej postaci z Dzikiego Zachodu, na którego cześć w Nevadzie nazwano jedno z miast. Błąkam się zawsze po kilku książkach jednocześnie, to zdecydowanie zapobiega monotonii, a poza tym to po prostu niecierpliwość, nie potrafię czekać, gdy już myślę o innych książkach.

Lato żegna się przepiękną pogodą i wysoką temperaturą, dziś w Gdańsku termometr wskazywał dwadzieścia siedem stopni. To dobrze, bo najbliższe dni w pracy będą równie gorące, szykują się odbiory naszych instalacji z oprogramowaniem w Poznaniu, Elblągu i Słowińskim Parku Narodowym, wszystkie w końcu tygodnia.

niedziela, 16 września 2018

Stowarzyszenie miłośników książek i rozstań z nimi


Pogodnie, ale lat już minęło. Podobno w centralnej i południowej Polsce na kilka dni wrócić mają jeszcze upały, a i u nas na Wybrzeżu ma być słonecznie i ciepło. To chyba będzie takie pożegnanie pięknego tegorocznego lata.
Pozbywam się książek. Nawet gdy to piszę, brzmi okrutnie, ale gdy ma się w domowej bibliotece ponad dziesięć tysięcy  papierowych woluminów, nie ma wyjścia. Część domowej biblioteki już od kilu lat rezyduje na specjalnie przygotowanych regałach w piwnicy. Nie wiem, dokładnie ile tego wszystkiego jest razem, był taki czas, że staraliśmy się je skatalogować, ale zawsze jakieś licho rujnowało wiele dni pracy, a to awaria komputera, a to awaria pliku, a to nieznana siła, która sprawiała, że znikał. Próbowałem ja, próbowały moje dzieci, zawsze fatum przeszkodziło, uznałem więc, że nie warto walczyć ze zrządzeniem losu i biblioteka do dzisiaj o pewnego stopnia pozostaje tajemnicą, choć zazwyczaj zawsze udaje mi się odnaleźć to, czego szukam.
Z biblioteką jest jednak jak z teorią Malthusa, ograniczoność zasobów nie pozwala na utrzymanie większej jej ilości i te najmniej pożądane książki, bądź te, do których już nie zamierzam wracać (codzienne czytadła), muszą emigrować. I z tym jest problem, niewielu już pozostało chętnych do adopcji, nawet przytułki (publiczne biblioteki) nie chcą ich przyjmować. Po części o wina samych książek, czy raczej ich wydawców, coraz ich więcej, ale coraz mniej są warte. Trafienie na tytuł, który chciałby się podstawić na półce na dłużej, to nie jest prosta sprawa, zanikają też prawdziwe księgarnie, sklepy handlujące książkami zazwyczaj traktują je po macoszemu, na pierwszy rzut idą w nich upominki, materiały papiernicze czy kredki. A i ludzi szukających rozrywki w czytaniu trudniej jest znaleźć, wypierają taką rozrywkę gry i filmy dostępne w sieci.
Wydawnictwo Świat Książki, 2010
Moje książki mają jednak przed wywiezieniem ostatnią szansę, układam je w stoik i potem przez kilka czy kilkanaście dni bywają przeglądane przez znajomych i rodzinę, niekiedy znajdują nowego właściciela, przynajmniej na jakiś czas. Czasem i mnie mięknie serce i ze stosu trafia któraś ponownie na biurko. Tak właśnie stało się dzisiaj ze „Stowarzyszeniem Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”. Prawdę mówiąc gdy kupiłem ją w roku dwa tysiące dziesiątym (nie przypuszczałem, że to było tak dawno, ale mam zwyczaj pozostawiania w książce paragonu zakupu), nie uwiodła mnie, nie bardzo odpowiadało mi przedstawianie wydarzeń w postaci listów pisanych do siebie przez bohaterów, trafiła więc na półkę i została zapomniana. Niedawno jednak trafiłem w sieci na film zrealizowany na jej podstawie (mam abonament w Netflixa i HBO Go, to tak a propos innych rozrywek) i film wydał mi się znacznie bardziej atrakcyjny. I to ją na razie uratowało, bo zacząłem ją czytać ponownie, by upewnić się co do swego pierwszego wrażenia. A potem dam ją mojej córce Marcie, której film też się podobał, by skonfrontować opinie – być może będzie miała ochotę ją przeczytać.

środa, 12 września 2018

Urok niedokończonej roboty


Pochmurna, chłodno, wietrznie, chyba nadchodzi jesień, przynajmniej tu u nas, na północy. Mieszkanie w bezpośredniej bliskości morza ma swój urok, ale też i mankamenty. Dla reszty kraju zapowiadają meteorologowie słoneczne i ciepłe babie lato, u nas w Sopocie temperatura w najbliższych dniach będzie oscylowała wokół dwudziestu stopni.
Miałem nadzieję, że w tym roku dokończę i wydam „Obrazki ze stanu”, książkę przygotowywaną, tak realnie licząc, to chyba od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku, gdy napisałem pierwsze opowiadanie. Potem kilka kolejnych, które przepisałem na przebitce, na maszynie służącej mi do wystukiwania matryc białkowych z antysocjalistycznymi tekstami w okresie stanu wojennego. A potem o nich zapomniałem na trzydzieści kilka lat, aż wreszcie ku własnemu zdziwieniu odkryłem, że istnieją zakopane gdzieś głęboko w papierach, które postanowiłem uporządkować.
Przepisałem je na komputerze i postanowiłem dopisać kilka kolejnych i tak powstał szczególny zbiór opowieści z okresu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w znacznej części opartych na prawdziwych wydarzeniach w których miałem okazję uczestniczyć, choć niekiedy, ze względu na upływ lat, obudowanych przypuszczeniami, gdy zawodziła pamięć. Dopisywana część opowiadań powstawała powoli, przez trzy lata, bez pośpiechu. I teraz czeka złożona z wszystkich tych opowieści książka na dalszy swój los już od kolejnych kilku lat. Od jakiegoś czasu próbuję tom ten poprawić i zredagować do druku, ale nie wiem, czy dotarłem do połowy. Odsuwam ciągle tę czynność, bo wolę pisać nowe rzeczy, nawet taki jak ten dziennik, ale też za sprawą pracy, która pochłania mnie bardzo, bo znowu budujemy coś od podstaw, byt nowy, przedsiębiorczy i oparty na technologicznych nowinkach, a wszystko co się tworzy mnie pociąga. I tak leży, a w zasadzie czeka, bo czy o tekstach w komputerze można mówić, że leżą?
Nie lubię wracać do pisarskich staroci, czytać ponownie własnych tekstów i je poprawiać, nużą mnie z jednej strony, a z drugiej nie chcę oddać ich nikomu, bo boję się, że im zaszkodzą.
Wydawnictwo Czarne
Tak myślałem dotąd i oto dzisiaj wyczytałem we wspomnianej wcześniej książce o Dzikim Zachodzie coś takiego o Indianach z plemienia Nawaho: „[…] nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne”.
Czy to nie ciekawe? Czy nie dotyczy to mojej książki? I innych rozpoczętych książek? I naszego życia i postępowania w ogóle, choć czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy? Przecież często czujemy, że bardziej liczy się droga, niż sam jej cel. Bronimy się przed zakończeniem, wolimy trwanie, pracę nad czymś, otwarty szlak a nie ścianę. Joseph Grand z „Dżumy” Camusa chce napisać powieść, ale wciąż przebudowuje i poprawia jedno jej zdanie. Ja mam zdań więcej (na szczęście, bo bohater „Lśnienia” Stanleya Kubricka przypłacił próby literackie i jedno zdanie obłędem), wystarczy tylko poprawić je wszystkie, dlaczego czynię to z taką niechęcią?
Jerzy Andrzejewski, który nie jest moim literackim (i nie tylko) faworytem, swoją powieść, czy raczej nieskoordynowaną opowieść, pozostawił niedokończoną i odłożył na bok, by wreszcie, z elementami własnego dziennika, wydać w tej ułomnej formie pod tytułem „Miazga” (w chwili gdy nad nią pracował, nosiła roboczy tytuł „Portret”), co było świadomym zasygnalizowaniem zawartości. Powieść odniosła wówczas oszołamiający sukces, lecz raczej było to związane z legendą towarzyszącą jej powstawaniu, niż zawartością. Przeczytałem ją po oficjalnym jej wydaniu w ocenzurowanej wersji w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku (ukazała się też wcześniej pełna wersja w drugim obiegu, ale nie udało mi się do niej dotrzeć), nie powiem, z zainteresowaniem, bo przecież Andrzejewski był wówczas opromienionym sławą literatem, ale bez szczególnych emocji. Ale chodzi tu o sam fakt porzucenia pisania, niechęć do zakończenia i wytrwałe potem trzymanie się tej decyzji.
Nawahowie niedoskonałości cechujące do dzisiaj ich wyroby nazywają „ujściem dla ducha”, co bardzo mi się podoba. I tak właśnie lenistwo obudowałem we wzniosłą teorię – czyż to nie budujące dla ducha? A tyle razy mi powtarzano w dzieciństwie, że czytanie powieści o Dzikim Zachodzie niczego nie uczy!

wtorek, 11 września 2018

Z pamiętnika hodowcy wróbli i ptaków miejskich


Dziś, występujące dotąd gościnnie sikory bogatki (tak sądzę, ale jeszcze sfotografuję i sprawdzę, dominuje jednak u nich kolor żółty), zaszczyciły moje karmiki kilkoma gromadnymi wizytami. Jest ich w stadzie cztery i by je zachęcić do częstszych wizyt, wywiesiłem im kulkę, to taki oferowany w sklepach zoologicznych zestaw nasion umieszczonych w kuli tłuszczu.
Kowalik, autor: © MHK
Wróble są bardzo nieufne, gdy tylko przy karmniku pojawia się coś nowego, starają się trzymać dystans i nieco trwa oswajanie się z nową sytuacją, tak jest i teraz po wywieszeniu kuli. Oblegały górny, mały karmnik, przy którym się nic nie zmieniło, stopniowo próbując przysiadać przy większym, a potem zaraz odlatywać. Ale po kilku godzinach te bardziej odważne już sięgały po ziarenka. Kowaliki mniej na takie zmiany zwracają uwagę, ale zwyczajowo nie przesiadują za długo w karmniku, chwytają ziarenko i wylatują skonsumować je gdzieś indziej. 
Sikorki już się dzisiaj nie pojawiły, ale będę z niecierpliwością czekał, czy kula im zasmakuje.

Skończyłem „Ulicę Nadbrzeżną” (nie pamiętam, czy pisałem, że zakupiłem kilka książek Steinbecka po lekturze Geerta Maka), muszę teraz nieco odetchnąć od tego autora, więc wziąłem się za Hamptona Sidesa „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”. Jak widać przy Ameryce pozostaję.

poniedziałek, 10 września 2018

Kolejny dzień


Nadal piękna pogoda, wczoraj rano kilkadziesiąt minut intensywnego deszczu, potem pogodnie, dziś także ponad dwadzieścia stopni i słonecznie. Pod tym względem to zupełnie wyjątkowy rok.
Kilka dni temu na Netflixie obejrzałem film hiszpański „Prawa termodynamiki”, zabawna opowieść z kategorii romansów, która wydarzenia z życia uczuciowego tłumaczy właśnie zasadami fizyki. Ciekawa komedia romantyczna, bo do mocno wyeksploatowanego gatunku wprowadza coś nowego, na tyle nowego, że sam zacząłem wyszukiwać w Internecie informacji o prezentowanych tam prawach, a w końcu przypomniałem sobie „Feynmana wykłady z fizyki”, starą już, bo bodaj z lat siedemdziesiątych książkę, czy raczej kilka książek, które swego czasu przeglądałem, ale nigdy nie przeczytałem w całości. Pokazał mi je Karol, kolega z klasy, zdolny matematyk, potem absolwent wydziału elektrycznego Politechniki Gdańskiej, ale wówczas fizyka nie należała do moich faworyzowanych dziedzin, więc na przeglądaniu się skończyło.
Teraz zacząłem czytać Feynmana ponownie, chociaż nie jest to łatwe, bo czytam jednocześnie „Ulicę Nadbrzeżną”, a przy tym, przyznaję, gdy po ośmiu godzinach wracam z pracy, czuję się zmęczony i najprzyjemniejsze jest położenie się na sofie i oglądanie filmów przy jednoczesnym czytaniu czegoś sympatycznego, takiego jak Steinbeck. Feynman, choć jego wykłady są pisane naprawdę przystępnie, mimo wszystko wymaga skupienia. To jest chyba przeze mnie najbardziej odczuwalny przejaw starzenia się: zmęczenie. Kiedyś po powrocie do domu byłem pełen energii, wyruszałem spotkać się z ludźmi, sam do jakiegoś lokalu na piwo z kolegami, bądź z Gosią do znajomych; a teraz nic, już na to nie mam ochoty. Jestem już po południu mniej wydajny i mentalnie, i intelektualnie. Nie palę już od kilku lat (jak ja w ogóle mogłem palić?), coraz rzadziej popijam drinki, bo nie dość, że następnego dnia bolą mnie stawy, to nie sprawia mi to już takiej przyjemności, nie smakuje mi ani sam alkohol, ani stan, który wywołuje. Może alkohol jest tylko taki dobry z nikotyną? Jeśli tak, bez żalu zostawiam je za sobą, co nie znaczy, że nie będę sięgał okazjonalnie po trunki.

niedziela, 25 lutego 2018

Sopot – stronnicze i wybiórcze uzupełnienie


Tekst o Trójmieście to fragment prowadzonych przeze mnie zapisków, który tylko z kaprysu postanowiłem zamieścić w Salonie24, ale ku memu zaskoczeniu wzbudził spore zainteresowanie, wypada więc, bym uzupełnił go odpowiadając na zamieszczone uwagi, a jednocześnie dodać kilka zdań o mieście, w którym przyszło mi mieszkać już ponad trzydzieści lat. Szkoda tylko, że nawet przy zdawałoby się zupełnie neutralnym tekście, zamieszczane uwagi nie zawsze wolne są od niewłaściwych emocji. Dlatego lat temu kilka przerwałem zamieszczanie publicznych wpisów i chyba była to słuszna decyzja. Teraz jednak do rzeczy, ale że nie zamierzam i nie jestem w stanie wyczerpać tego tematu, z góry proszę o wybaczenie tych mieszkańców, którzy poczują się zawiedzeni faktem, że nie wspomnę o miejscu, w którym mieszkają.

Widok na Sopot znad Stadionu Leśnego
Przede wszystkim Sopot to nie tylko Monciak, molo, plaża i nadmorski park (czy raczej parki), z którymi kojarzą to miasto turyści i sezonowi przybysze. W tych miejscach bywam raczej rzadko, głównie wtedy gdy ktoś przyjeżdża w odwiedziny bądź gdy umawiam się gdzieś w lokalu ze znajomymi. Mam tam zresztą kilka moich ulubionych i nie przypominam sobie, by gdziekolwiek i kiedykolwiek działo się coś złego, jak zwykle postrzeganie jakiegoś miejsca z perspektywy prasowych doniesień dalekie jest od rzeczywistości. Ale, oczywiście, nikogo kto Sopotu nie chce polubić nie będę przekonywał do przyjazdu ani udowadniał, jak wiele dzieje się tu rzeczy, które zaspokoić najbardziej wybredne gusta. Ale to ta część Sopotu, która tętni życiem, czasem hałaśliwym, ale taki jest los miejsc modnych i, czy się to podoba czy nie, to dzięki temu płyną do kasy miejskiej pieniądze.
Do większości miejskich dzielnic turyści się rzadko zapuszczają i chyba ich mieszkańcy tego nie żałują. Większość z nich jest położonych malowniczo, bo w zasadzie  w Sopocie mieszka się albo blisko morza, albo blisko morenowych wzgórz, albo, jak w moim przypadku, i jednego i drugiego. Niektóre położone są niżej, inne wyżej, co jednak nie zmienia faktu, że rozciągają się raczej u podnóża wzgórz, a nie na wysoczyznach – mam tu na myśli dzielnice Gdyni i Gdańska położone w okolicach trójmiejskiej obwodnicy (Karwiny, Dąbrowa, Osowa, Matarnia czy nawet Morena i Niedźwiednik, wyliczając tylko niektóre). Wspomniana ulica Mickiewicza w Górnym Sopocie rozciąga się malowniczo, ale jednak u stóp okalających ją wzgórz, w tym Łysej Góry. Dzielnica rzeczywiście wyjątkowa, z pięknie położonym kościołem św. Bernarada, lekkoatletycznym Stadionem Leśnym, narciarskim stokiem, przytulna i cicha. To nad nią, powyżej stadionu przy Zajęczym Wzgórzu, znajduje się jeden z najmniej chyba znanych w Sopocie, a o niezwykle ciekawej perspektywie, punkt widokowy. Ale rzecz jasna, z perspektywy Sopotu, jest to najwyżej w stosunku do morza położona dzielnica z nobliwymi uliczkami obsadzonymi starymi willami i domami prowadzącymi w stronę lasu.
Sopot, choć nieduży, ma kilka takich zacisznych i pięknie położonych osiedli i miejsc widokowych, już w czasach gdy był częścią Wielkiego Miasta Gdańska przyciągającym wczasowiczów i spacerowiczów nie tylko znad Motławy. Nieopodal miejsca gdzie mieszkam, z tarasu przy położonym na skraju lasu kościele pw. Zesłania Ducha Świętego roztacza się uroczy widok na zatokę. Kolejny znaleźć można na ulicy Okrężnej przy placu zabaw. To miejsce jest mi także bliskie, swego czasu w pobliżu, na ówczesnej ulicy Małgorzaty Fornalskiej (dzisiaj Księżycowej) zdawałem swój pierwszy egzamin na studiach, bo mieściła się tam jeden z oddziałów katedry prawa karnego.
Jest najgłębiej wcinające się w las osiedle Przylesie. Podobną wiodącą doń ulicą 23-Marca wkroczyły do Sopotu w roku 1945 sowieckie oddziały, który to dzień upamiętniono w jej dacie. Co ciekawe, długo, bo do ubiegłego roku, opierała się dekomunizacji, aż wreszcie przeszła niezwykłą metamorfozę, gdy sopoccy rajcy uchwalili, że odtąd data ta upamiętniać ma dzień przyjaźni polsko-węgierskiej, który w istocie w 2007 roku uchwałą sejmu został ogłoszony szczęśliwie zgodnie z tą datą. Dzięki temu zabiegowi dokonano dekomunizacji zaoszczędzając jednocześnie pokaźne kwoty związane z koniecznością przeprowadzania zmian administracyjnych. I chwała radzie miasta za ten przejaw rozsądku.
Jeszcze na koniec coś o Stawowiu, parku na granicy Sopotu i Gdańska. Większości współczesnych sopocian nieznany zespół parkowo-pałacowy o historii sięgającej XII wieku. To tu do roku 1960 mieścił się szpital położniczy (to ostatni jak dotąd rocznik urodzonych w Sopocie), potem szpital gruźlicy i chorób płuc (choć historię powojenną miał ciekawszą, mieścił się tam sztab Armii Czerwonej i dom dziecka). Sam pałac od kilkunastu lat chyba nadal nie może znaleźć nowego właściciela, choć w pobliżu powstało hospicjum Caritasu. Natomiast ku radości młodych mieszkańców Sopotu, po wielu latach starań jest wreszcie szansa, że przy ulicy Polnej, blisko morza i Gdańska, już niedługo otworzy swoje podwoje nowy szpital, gdzie znajdzie się oddział geriatryczny i ginekologiczno-położniczy. Taki właśnie jest Sopot, miejsce ludzi i starszych i młodych. Tak czy inaczej, w Sopocie znów zaczną przychodzić na świat dzieci.
To tylko niektóre z miejsc mniej znanych, punktów z perspektywą, ulic sopockich i ich opowieści. Nie było moim zamiarem pisać wyczerpująco, to była tylko nocna refleksja, a ten wpis jest jej uzupełnieniem. Sopot nie musi się obawiać o popularność, jeśli już, to raczej o jej nadmiar. Zresztą przebywa w dobrym towarzystwie dwóch pięknych miast i na zawsze będzie już z nimi związany.

sobota, 24 lutego 2018

Literackie czasopisma


Popadał  nieśmiało śnieg, za dnia temperatura spadła poniżej zera.
Co jakiś czas, kiedyś częściej, napada mnie chęć kupowania czasopism literackich, które potem czytam przez kolejne miesiące. To taki mój przegląd tego, co się zmienia, ostatnio niezbyt pochlebny. Dziś właśnie mnie naszło, w Galerii Bałtyckiej wszedłem do Empiku i wydałem sto złotych wynosząc ze sobą siedem grubych zeszytów. Miałem ochotę jeszcze na The Time, który kiedyś prenumerowałem, ale dwadzieścia złotych (czy coś koło tego) wydawało mi się za dużą przesadą. Jest „Magazyn Literacki Książki” znany mi do dawna, choć obecnie nieco inaczej wydawany; „Zeszyty Literackie”, w stanie wojennym trudne do zrealizowania marzenie czytelników krajowych, choć jednak docierały z Paryża budząc ogromne zainteresowanie jako doskonale wydana esencja niezależnej literatury; „Pamiętnik Literacki”, nobliwe bo liczące ponad sto lat czasopismo  Instytutu Badań Literackich PAN; wrocławska „Odra”, której żadnemu miłośnikowi pism społeczno-literackich w Polsce przedstawiać nie trzeba; „Wyspa”, kwartalnik już dwudziestopierwszowieczny (powstał w tym tysiącleciu) wydawany przez Bibliotekę Analiz i pierwszy raz w moich rękach, ale za to dwuczęściowy bo z suplementem; oraz „Borussia”, olsztyńskie pismo które tym nabytym przeze mnie numerem kończy swoje istnienie. Przede mną moc lektury rozłożonej na miesiące, będę wspominał o wrażeniach. Zabrakło mi tylko „Twórczości”, nie zauważyłem, a nieco gonił mnie czas.

środa, 21 lutego 2018

Kolejny dzień z lekturami


Od rana pochmurna, ale jasno, po południu błysnęło czasem słońce. Temperatura waha się między jeden a pięć stopni, teraz o 20.52 wynosi u nas na balkonie półtora powyżej zera.
Nadal przy Bobkowskim, to jeszcze potrwa. Tym razem zmusza mnie do sięgnięcie po Grahama Greena, bardzo podobało mu się „Sedno sprawy”, którego nie czytałem. Czytałem natomiast „Konsula honorowego” w latach siedemdziesiątych, niedługo chyba po jego wydaniu w Polsce czyli będąc w liceum, ale zupełnie bez wrażenia, a nawet z poczuciem miałkości. Muszę spróbować ponownie, wtedy mogłem czego innego oczekiwać od literatury, albo jeszcze do niej nie dorosnąć, choć w to akurat wątpię. A potem już, zniechęcony, po Grahama Greene’a nie sięgnąłem.
Najbardziej mi się w czytaniu dzienników, wspomnień, listów podoba wnikanie w czasy, których już nie ma, a które były ważne dla kraju i o które się w jakiś sposób otarłem. Miałem niespełna dwa lata, gdy zmarł Bobkowski, ale przecież żyłem potem jako nastolatek w czasach, gdy pisywali ludzie z którymi on korespondował, albo w kraju, albo za granicą. Bobkowski był przecież z pokolenia narodzonego w drugim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku, tegoż samego, z którego wywodził się też Wasiutyński. Tylko że to inny świat emigracji, wygląda na to, że nie stykały się ze sobą albo stykały przypadkiem i bardzo rzadko. Giedroyć zaproponował Wasiutyńskiemu pisanie do „Kultury”, o czym i jeden i drugi wspomina w zapiskach, ale ten się nie zgodził i ich drogi się ponownie rozeszły. Wojciech Wasiutyński był doskonałym publicystą, ale przeszłość miał radykalnie narodową, oenerowską, potem złagodniał, ale jak wszyscy narodowcy, trzymał się z dala od „Kultury” paryskiej i „Wiadomości” londyńskich. Liberałowie tacy jak Bobkowski i jemu podobni, z narodowcami kontaktu nie utrzymywali i z nimi nie dyskutowali, to taki niepisany układ.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Trójmiasto nie tylko po północy


Jest po północy, jak zwykle zerknąłem na naszą elektroniczną stację meteorologiczną, na naszym balkonie jest nieco ponad dwa stopnie powyżej zera, choć nocą zapowiadają nawet dwa poniżej. W Sopocie zimą jest zawsze cieplej, zwłaszcza u nas, plażę mamy kilkaset metrów za oknem, a morze zimą ogrzewa i łagodzi, choć czasem potrafi też otumanić gęstą mgłą. Życie między morenowymi wzgórzami i Zatoką zmienia perspektywę, nie tylko klimatyczną, również społeczną, kulturalną i polityczną. Do tego wniosku dochodziłem latami, bo musiałem odszukać dowodów na to w swojej przeszłości a potem to sobie uświadomić. Na zachód od naszego domu, sto metrów wyżej i dwa kilometry dalej wszystko się zmienia, jest zimniej i dłużej zalega śnieg. To zawsze mnie zaskakiwało, gdy nieco dłużej nie wjeżdżałem do dzielnic takich jak Wielki Kack w Gdyni czy Osowa w Gdańsku. Sopot nie ma dzielnic leżących na wyniesieniu, tam jest już tylko las.
Podobnie spory zdawały mi się zawsze łagodnieć w Sopocie, łatwiej było godzić stanowiska, te polityczne także. Przynajmniej do niedawna, bo ostatnimi laty chyba coś się zmieniło i nawet tutaj ludzie przestali sobie podawać ręce, a jeśli to czynią, to potem już nie idą razem na piwo jak dawniej, tylko niosą w sobie tę zapiekłą złość na siebie, która zalała i podzieliła Polskę. Podtrzymuję kontakty z jednymi i drugimi, ale wspólnie nie biesiadujemy. Czasem zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że tyle kiedyś robiliśmy rzeczy wspólnie? No tak, tłumaczę sobie, to było przecież trzydzieści lat temu i jeszcze dawniej, więc wszystko wyblakło w pamięci: studia, sierpniowe strajki, NZS, uczelniany samorząd… kto o tym teraz pamięta?
Gdy w roku 1983 przeprowadziłem się do Sopotu, mając za sobą kilkunastoletnie okresy zamieszkiwania w Gdyni i w Gdańsku, Sopot wydał mi się spokojny, nobliwy i dostatni, jak na tamte smutne komunistyczne czasy rzecz jasna. Ale to tylko pozory, bo przecież sami wnosiliśmy weń ferment, który przypisywany był potem Gdańskowi. Gdy w oku 1979 zaczynałem studia ekonomiczne w Sopocie, był to wydział należący do Uniwersytetu Gdańskiego; gdy w na sopockich wydziałach prowadziliśmy strajk w roku 1981, a tych wydziałów były tam wtedy aż trzy, dwa ekonomiczne oraz prawa i administracji, wszystko szło na konto Gdańska. Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego w Sopocie drukowaliśmy ulotki i gdy je rozrzucaliśmy na uczelni, mówiono o działalność opozycyjnej studentów uniwersytetu w Gdańsku.
Sopot był jednak znaczący nie tylko dla nas, także dla władzy, chociaż nie wiem dokładnie, dlaczego. Ot, dla przykładu, gdy w 30 kwietnia roku 1982 przeprowadzano i w Gdyni, i w Gdańsku przeszukania w domach członków NZS, zatrzymanych przewieziono na posterunek w Sopocie i tam przetrzymywano.
Nie inaczej było ze światem przestępczym. Gdy w latach dziewięćdziesiątych panoszyły się w Polsce gangi czy mafie (w polskiej skali), w tym najbardziej znane pruszkowska i wołomińska, Sopot na podstawie niepisanej umowy miał być miejscem azylu, w którym gangsterskich porachunków nie wolno było załatwiać.
No i, co jest nie bez znaczenie, w Sopocie urodziła się, wychowała moja żona. Tym samym nie sposób zaprzeczyć, że w tym niewielkim, bo liczącym sobie niespełna czterdzieści tysięcy mieszkańców mieście wciśniętym między Gdańsk, Gdynię, morze i morenowe wzgórza jest coś wyjątkowego, szczególnie dla mnie. A takich ludzi, urodzonych i mieszkających w Sopocie, jest garstka, bo w 1960 czy 1961 roku zamknięto w Sopocie szpital i tym samym wydział położniczy i od tego czasu sopockie dzieci rodzą się albo w Gdyni, albo w Sopocie. Nie inaczej było z naszymi.
Sopot jest inny, bo choć bywa w nim tłoczno (już nie tylko latem), choć przemykają przezeń gnające między Gdańskiem i Gdynią samochody, zachował coś z atmosfery nobliwego kurortu. Łatwiej to zauważyć poza sezonem i nieco w bok od ulicy Bohaterów Monte Cassino, czyli Monciaka, jak ten najbardziej znany w Polsce deptak nazwali mieszkańcy. I zawsze, tak przed wojną, gdy był częścią autonomicznego obszaru Wielkiego Miasta Gdańska, tak i teraz, ciąży bardziej do Gdańska niż Gdyni, ale nie ze względu na swą niechęć do pierwszego wielkiego portu Drugiej Rzeczpospolitej, co raczej ze względu na wciąż wyczuwalną atmosferę konkurowania Gdyni z Gdańskiem. Gdynia, choć to nieco absurdalne, ma kompleks Gdańska, bo jest większy, bardziej znany, częściej odwiedzany, a co gorsza, gorsza bo tej przepaści nie da się zasypać, Gdańsk starszy jest od Gdyni o jakieś... dziewięćset pięćdziesiąt lat. Mnie to nie przeszkadza, do granicy z Kolibkami, najbardziej na południe położonej dzielnicą Gdyni, mam jakieś sto metrów, często jeżdżę tam na zakupy. W Gdyni się urodziłem i spędziłem pierwszych piętnaście lat, ale w Gdańsku nie tylko mieszkałem, przede wszystkim pracuję tam przez całe swoje życie, czyli od chwili, gdy podjąłem pierwszą stałą pracę. Dla mnie to był i będzie jeden organizm, Trójmiasto, moja mała ojczyzna.

piątek, 16 lutego 2018

Bobkowski i inni


Po lekturze „Szkiców piórkiem” zamówiłem kilka książek Andrzeja Bobkowskiego, które można było dostać w internetowych księgarniach, wersje papierowe, bo e-booków nie było. Różne wydawnictwa, trzy tytuły z biblioteki „Więzi: „Z dziennika podróży”, „Listy do Jerzego Turowicza”, „Listy do Aleksandra Bobkowskiego”; „Listy do różnych adresatów” wydały „Arcana” a „Notatnik 1947 – 1960” nieznane mi wcześniej wydawnictwo „LTW”. Zacząłem od „Z dziennika podróży” i już kilka pierwszych akapitów mnie uwiodło. Ot, choćby taki fragment z Paryża, nie ma dokładnej daty, ale musiało to być wiosną 1947, bo w tymże roku opublikowany został w „Nowinach Literackich”:
Czekam na metro. Nie ma już dwóch klas i ceny biletów są jednakowe. Ale czerwone i miękkie wagony pierwszej klasy toczą się nadal w środku. Ci, co jeździli nimi dawniej, wsiadają do nich i teraz. Tamci inni nie pchają się tam wcale. Wagony te jednak obrażają ich uczucia równości  wobec tego mają je przerobić na zwykłe. Dużo o tym pisali – a jakże! C’est un probleme. Są dwa rodzaje demokracji: ta która chciałby, aby wszystkie wagony były wygodne, i ta, która miękki przerabia na twarde, uznając to za zdobycz ludu.
Prosta a jakże trafna konstatacja, równanie w dół, nie w górę. Byle dokuczyć tym, którzy mają nieco lepiej – państwo w roli Janosika w służbie zawistnych. Tak robi się do dzisiaj, już tyle razy słyszałem to od znajomych, że to nieuczciwe, by inni mieli więcej, że przyszło im łatwiej, że… Zresztą jakie ma znaczenie rzeczywisty powód, w dół i koniec, bo prawdziwym powodem jest zazdrość. W osiemnastym wieku ten zwyczaj równania zapoczątkowała hołubiona do dziś rewolucja francuska posługując się gilotyną; teraz polityczny establishment Europy i państw w Europie położonych zrównuje posiadających więcej innymi sposobami, najchętniej gilotyną podatkową. To właśnie od takiej Europy Bobkowski uciekł do Ameryki Środkowej. Czemu wybrał akurat Gwatemalę? Może gdzieś jeszcze doczytam.
Swoją drogą niezwykły człowiek, władał francuskim, niemieckim, łaciną (tak wynikało ze „Szkiców”) i hiszpańskim. Nie było to wówczas, ani dzisiaj nie jest, czymś zwyczajnym. Ale, co ważniejsze, miał w tych językach wiele do powiedzenia (Michał Korybut Wiśniowiecki, król Polski, znał osiem języków, a mimo to ambasador francuski donosił swojemu monarsze, „w żadnym nie miał nic do powiedzenia”).
Kupiłem też (w wersjach elektronicznych) Richarda Dawkinsa „Rzekę genów” i „Bóg urojony”. Interesuje mnie ten intelektualista tak jak Noam Chomsky, nie podzielam poglądów, ale czytam zafascynowany ich publikacje, próbując zrozumieć motywacje i mechanizm roszenia się i pielęgnowania tej nienawiści do mechanizmów cywilizacji. Sztandarowym manifestem Chomsky’ego  była książka „Rok 501: podbój trwa” wydana przez PWN. Mam ją w posiadaniu, przeczytałem zaraz po jej ukazaniu się z dużym zainteresowaniem, ale nie rozumiem nadal skąd bierze się fascynacja do głoszonych utopii i tak jednostronnego postrzegania postępu cywilizacyjnego.
Chomsky jest sztandarowym przykładem lewicowego intelektualisty, ale Dawkins niewiele mu ustępuje, to orędownik tzw. naturalizmu i jednocześnie zagorzały i walczący ateista. Nie wiem, czy jest socjalistą w dziedzinie ekonomii, ale takie poglądy by mnie nie zdziwiły. Zacząłem czytać „Boga urojonego”, dotarłem do trzeciego rozdziału. Sam zmagam się zagadnieniem wiary, zastanawiałem się, jakich Dawkins dostarczy argumentów, bo przechwalał się bardzo w przedmowie, że obali wszystkie opinie i dowody wierzących i absurd poważnego traktowania religii w ogóle – ale w ogóle, to w ogóle mnie nie przekonał. To co pisze znam od dawna, przytaczano takie argumenty od lat, można je akceptować bądź nie, ale nie rozwiązują zagadnienia wiary. Co ciekawe, jego gorliwość w zwalczaniu religii jest nie mniejsza niż gorliwość inkwizycji w jej obronie w ubiegłych stuleciach, co sprawia, że przestaje być dla mnie wiarygodny, bo nie ufam żadnym fanatykom. Ostateczny osąd wydam jednak po dokończeniu lektury.
Na książki Dawkinsa natknąłem się przeglądając ofertę wydawnictwa, w którym nabyłem „Szkice piórkiem”, ciekawy dobór zainteresowań wydawcy.
Pobrałem też z Amazona fragmenty „Dziennika Anny Frank” (przekład na angielski), chciałem się im przyjrzeć już wcześniej, lecz nie było jakoś okazji. Nie mam zamiaru czytać ich w całości, po prostu chciałem się przekonać, jakim są pisane językiem. Lektura zajęła mi godzinę. Poza dramatyzmem czasów, to jednak zapiski nastolatki, więc, zgodnie z przewidywaniem, niezbyt wciągające. To bez wątpienia ważne świadectwo wydarzeń, które do dziś są przedmiotem sporów, ale mnie nie trzeba przekonywać do faktów i sprzeciwiania się totalitaryzmowi w każdej postaci. Ale bez wątpienia prawda o tamtych czasach wywołuje i dzisiaj gorące emocje, a jedna z dyskusji o tym przetacza się właśnie po świecie w związku z wprowadzoną w Polsce ustawą o IPN – przedstawiciele Izraela oburzeni, Trump krytyczny, polscy politycy PiS oburzeni na oburzonych, a wszystko jak zwykle przez powszechną w polskim prawie niechlujność legislacyjnych zapisów, które są niejednoznaczne i tym samym różnie interpretowane. Ale zachowanie polityków niemieckich tym razem z prawdziwą klasą – w moich oczach pani kanclerz i minister Sigmar Gabriel urośli.

sobota, 10 lutego 2018

Wojna i spokój


Mam problem, czy zacząć od człowieka, czy jego dzieła? Dzieła, bo „Szkice piórkiem” to w wydaniu papierowym licząca sobie ponad pięćset stron książka – wiem to z internetowych opisów, bo przeczytałem ją w wydaniu elektronicznym. Powtórnie, ten pierwszy miał miejsce w latach osiemdziesiątych, gdy dziennik Andrzeja Bobkowskiego ukazał się w kraju w drugim obiegu. Już wtedy byłem pod ogromnym wrażeniem, choć wydanie było kieszonkowe, dwutomowe, drukowane maleńką czcionką na offsecie. Nie przeszkodziło to książce oczarować mnie od pierwszej niemal strony, bo ta pierwsza część będąca zapisem podróży rowerem po południowych rejonach Francji podczas toczącej się gdzieś na północy kraju wojny to jeden z najbardziej urokliwych fragmentów tego dziennika. Niemal całość stanowi dobrą literaturę, choć są i fragmenty słabsze czy wręcz niepotrzebne, ale to przecież musi się zdarzyć podczas czterech lat prowadzenia zapisków. Bobkowski pisał o tym, co widział i o czym myślał, a przez kilkadziesiąt miesięcy nie sposób być nieustanie u szczytu formy, czasem potrzeba oddechu i rozrywki. Całość jest jednak niezwykła, zapiski z życia we Francji pod niemiecką okupacją jest tak dalece różna od znanych Polakom wydarzeń z okupacji ich kraju, że czasem trudno uwierzyć, że tak to mogło wyglądać. Najbardziej uderzające są kończące dziennik zapiski z sierpnia 1944 roku, wyzwalany przez Aliantów Paryż w zestawieniu z wykrwawiającą się w powstaniu Warszawą.
Wydawnictwo CiS, 2010
Tyle na temat książki, więcej nie muszę pisać, bo uczynił to w swoim doskonałym a zamieszczonym w charakterze posłowia eseju Roman Zimand. Jest tam dokładnie wszystko, co sam mógłbym i chciałbym napisać, więc nie będę się powtarzał, jest nawet ubolewanie nad faktem, że pisarstwo i postać Andrzeja Bobkowskiego tak słabo są znane. Dodam tylko, że podczas lektury zapisków Bobkowskiego miałem wrażenie, jakby autor wypowiadał moje myśli – ten sam pobożny niemal stosunek do wolności, pochwała indywidualizmu, niechęć do mających uszczęśliwiać całą ludzkość białych, brunatnych, czerwonych i wszelkich innych kolorów ideologii, do wymyślających je inżynierów dusz i magików szczęścia, do superpaństw i super rozwiązań. Bobkowski opuścił Europę i przeniósł się do Gwatemali, bo nie potrafił się w niej odnaleźć, nie akceptował zmian, jakie po wojnie w niej zachodziły. Tam też zmarł, zbyt wcześnie, zapomniany, choć na szczęście nie przez wszystkich.
Jeszcze tylko wyjaśnienie, skąd tytuł tej notatki. Otóż sam autor w jednym z wpisów wspomina, że być może nada właśnie taki tytuł swojemu dziennikowi, jeśli kiedyś go wyda. Zdecydował się jednak na „Szkice Piórkiem”, choć ten pierwszy pomysł wydaje się idealnie pasować do czasów okupacji Francji, które tak wnikliwie opisuje. Polskie, legalne wydanie z 2010 roku było miłą niespodzianką, choć niemal niezauważoną, przynajmniej przeze mnie. Może kiedyś pojawią się kolejne wydania: jego książki, opowiadania i szkice? Chciałbym kiedyś zobaczyć zebrane je w jednym pięknym zestawie pism zebranych, jak działa innych polskich pisarzy. Choć Bobkowski pisarzem sensu stricte nie był. Pisarzem tylko bywał, ale za to jakim!