Jest
po północy, jak zwykle zerknąłem na naszą elektroniczną stację meteorologiczną,
na naszym balkonie jest nieco ponad dwa stopnie powyżej zera, choć nocą zapowiadają
nawet dwa poniżej. W Sopocie zimą jest zawsze cieplej, zwłaszcza u nas,
plażę mamy kilkaset metrów za oknem, a morze zimą ogrzewa i łagodzi, choć
czasem potrafi też otumanić gęstą mgłą. Życie między morenowymi wzgórzami
i Zatoką zmienia perspektywę, nie tylko klimatyczną, również społeczną,
kulturalną i polityczną. Do tego wniosku dochodziłem latami, bo musiałem
odszukać dowodów na to w swojej przeszłości a potem to sobie uświadomić. Na zachód od naszego domu, sto metrów wyżej i dwa kilometry dalej wszystko
się zmienia, jest zimniej i dłużej zalega śnieg. To zawsze mnie zaskakiwało,
gdy nieco dłużej nie wjeżdżałem do dzielnic takich jak Wielki Kack w Gdyni czy Osowa w
Gdańsku. Sopot nie ma dzielnic leżących na wyniesieniu, tam jest już tylko las.
Podobnie spory zdawały mi się zawsze łagodnieć w Sopocie, łatwiej było godzić
stanowiska, te polityczne także. Przynajmniej do niedawna, bo ostatnimi laty
chyba coś się zmieniło i nawet tutaj ludzie przestali sobie podawać ręce, a
jeśli to czynią, to potem już nie idą razem na piwo jak dawniej, tylko niosą w sobie
tę zapiekłą złość na siebie, która zalała i podzieliła Polskę. Podtrzymuję kontakty z
jednymi i drugimi, ale wspólnie nie biesiadujemy. Czasem zadaję sobie pytanie,
jak to możliwe, że tyle kiedyś robiliśmy rzeczy wspólnie? No tak, tłumaczę
sobie, to było przecież trzydzieści lat temu i jeszcze dawniej, więc wszystko
wyblakło w pamięci: studia, sierpniowe strajki, NZS, uczelniany samorząd… kto o
tym teraz pamięta?
Gdy
w roku 1983 przeprowadziłem się do Sopotu, mając za sobą kilkunastoletnie okresy zamieszkiwania w Gdyni i w Gdańsku, Sopot wydał mi się
spokojny, nobliwy i dostatni, jak na tamte smutne komunistyczne czasy rzecz
jasna. Ale to tylko pozory, bo przecież sami wnosiliśmy weń ferment, który
przypisywany był potem Gdańskowi. Gdy w oku 1979 zaczynałem studia ekonomiczne
w Sopocie, był to wydział należący do Uniwersytetu Gdańskiego; gdy w na
sopockich wydziałach prowadziliśmy strajk w roku 1981, a tych wydziałów były
tam wtedy aż trzy, dwa ekonomiczne oraz prawa i administracji, wszystko szło na
konto Gdańska. Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego w Sopocie drukowaliśmy
ulotki i gdy je rozrzucaliśmy na uczelni, mówiono o działalność opozycyjnej studentów uniwersytetu w Gdańsku.
Sopot
był jednak znaczący nie tylko dla nas, także dla władzy, chociaż nie wiem
dokładnie, dlaczego. Ot, dla przykładu, gdy w 30 kwietnia roku 1982
przeprowadzano i w Gdyni, i w Gdańsku przeszukania w domach członków NZS,
zatrzymanych przewieziono na posterunek w Sopocie i tam przetrzymywano.
Nie
inaczej było ze światem przestępczym. Gdy w latach dziewięćdziesiątych panoszyły
się w Polsce gangi czy mafie (w polskiej skali), w tym najbardziej znane pruszkowska i
wołomińska, Sopot na podstawie niepisanej umowy miał być miejscem
azylu, w którym gangsterskich porachunków nie wolno było załatwiać.
No
i, co jest nie bez znaczenie, w Sopocie urodziła się, wychowała moja żona. Tym
samym nie sposób zaprzeczyć, że w tym niewielkim, bo liczącym sobie
niespełna czterdzieści tysięcy mieszkańców mieście wciśniętym między Gdańsk, Gdynię,
morze i morenowe wzgórza jest coś wyjątkowego, szczególnie dla mnie. A takich ludzi, urodzonych i mieszkających w Sopocie, jest garstka, bo w 1960 czy 1961 roku zamknięto w Sopocie szpital i tym samym wydział położniczy i od tego czasu sopockie dzieci rodzą się albo w Gdyni, albo w Sopocie. Nie inaczej było z naszymi.
Sopot
jest inny, bo choć bywa w nim tłoczno (już nie tylko latem), choć przemykają
przezeń gnające między Gdańskiem i Gdynią samochody, zachował coś z atmosfery
nobliwego kurortu. Łatwiej to zauważyć poza sezonem i nieco w bok od ulicy
Bohaterów Monte Cassino, czyli Monciaka, jak ten najbardziej znany w Polsce
deptak nazwali mieszkańcy. I zawsze, tak przed wojną, gdy był częścią autonomicznego
obszaru Wielkiego Miasta Gdańska, tak i teraz, ciąży bardziej do Gdańska niż
Gdyni, ale nie ze względu na swą niechęć do pierwszego wielkiego portu Drugiej
Rzeczpospolitej, co raczej ze względu na wciąż wyczuwalną atmosferę
konkurowania Gdyni z Gdańskiem. Gdynia, choć to nieco absurdalne, ma kompleks
Gdańska, bo jest większy, bardziej znany, częściej odwiedzany, a co gorsza,
gorsza bo tej przepaści nie da się zasypać, Gdańsk starszy jest od Gdyni o
jakieś... dziewięćset pięćdziesiąt lat. Mnie to nie przeszkadza, do granicy z
Kolibkami, najbardziej na południe położonej dzielnicą Gdyni, mam jakieś sto
metrów, często jeżdżę tam na zakupy. W Gdyni się urodziłem i spędziłem
pierwszych piętnaście lat, ale w Gdańsku nie tylko mieszkałem, przede wszystkim
pracuję tam przez całe swoje życie, czyli od chwili, gdy podjąłem pierwszą stałą
pracę. Dla mnie to był i będzie jeden organizm, Trójmiasto, moja mała ojczyzna.