środa, 12 września 2018

Urok niedokończonej roboty


Pochmurna, chłodno, wietrznie, chyba nadchodzi jesień, przynajmniej tu u nas, na północy. Mieszkanie w bezpośredniej bliskości morza ma swój urok, ale też i mankamenty. Dla reszty kraju zapowiadają meteorologowie słoneczne i ciepłe babie lato, u nas w Sopocie temperatura w najbliższych dniach będzie oscylowała wokół dwudziestu stopni.
Miałem nadzieję, że w tym roku dokończę i wydam „Obrazki ze stanu”, książkę przygotowywaną, tak realnie licząc, to chyba od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku, gdy napisałem pierwsze opowiadanie. Potem kilka kolejnych, które przepisałem na przebitce, na maszynie służącej mi do wystukiwania matryc białkowych z antysocjalistycznymi tekstami w okresie stanu wojennego. A potem o nich zapomniałem na trzydzieści kilka lat, aż wreszcie ku własnemu zdziwieniu odkryłem, że istnieją zakopane gdzieś głęboko w papierach, które postanowiłem uporządkować.
Przepisałem je na komputerze i postanowiłem dopisać kilka kolejnych i tak powstał szczególny zbiór opowieści z okresu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w znacznej części opartych na prawdziwych wydarzeniach w których miałem okazję uczestniczyć, choć niekiedy, ze względu na upływ lat, obudowanych przypuszczeniami, gdy zawodziła pamięć. Dopisywana część opowiadań powstawała powoli, przez trzy lata, bez pośpiechu. I teraz czeka złożona z wszystkich tych opowieści książka na dalszy swój los już od kolejnych kilku lat. Od jakiegoś czasu próbuję tom ten poprawić i zredagować do druku, ale nie wiem, czy dotarłem do połowy. Odsuwam ciągle tę czynność, bo wolę pisać nowe rzeczy, nawet taki jak ten dziennik, ale też za sprawą pracy, która pochłania mnie bardzo, bo znowu budujemy coś od podstaw, byt nowy, przedsiębiorczy i oparty na technologicznych nowinkach, a wszystko co się tworzy mnie pociąga. I tak leży, a w zasadzie czeka, bo czy o tekstach w komputerze można mówić, że leżą?
Nie lubię wracać do pisarskich staroci, czytać ponownie własnych tekstów i je poprawiać, nużą mnie z jednej strony, a z drugiej nie chcę oddać ich nikomu, bo boję się, że im zaszkodzą.
Wydawnictwo Czarne
Tak myślałem dotąd i oto dzisiaj wyczytałem we wspomnianej wcześniej książce o Dzikim Zachodzie coś takiego o Indianach z plemienia Nawaho: „[…] nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne”.
Czy to nie ciekawe? Czy nie dotyczy to mojej książki? I innych rozpoczętych książek? I naszego życia i postępowania w ogóle, choć czasem nie zdajemy sobie z tego sprawy? Przecież często czujemy, że bardziej liczy się droga, niż sam jej cel. Bronimy się przed zakończeniem, wolimy trwanie, pracę nad czymś, otwarty szlak a nie ścianę. Joseph Grand z „Dżumy” Camusa chce napisać powieść, ale wciąż przebudowuje i poprawia jedno jej zdanie. Ja mam zdań więcej (na szczęście, bo bohater „Lśnienia” Stanleya Kubricka przypłacił próby literackie i jedno zdanie obłędem), wystarczy tylko poprawić je wszystkie, dlaczego czynię to z taką niechęcią?
Jerzy Andrzejewski, który nie jest moim literackim (i nie tylko) faworytem, swoją powieść, czy raczej nieskoordynowaną opowieść, pozostawił niedokończoną i odłożył na bok, by wreszcie, z elementami własnego dziennika, wydać w tej ułomnej formie pod tytułem „Miazga” (w chwili gdy nad nią pracował, nosiła roboczy tytuł „Portret”), co było świadomym zasygnalizowaniem zawartości. Powieść odniosła wówczas oszołamiający sukces, lecz raczej było to związane z legendą towarzyszącą jej powstawaniu, niż zawartością. Przeczytałem ją po oficjalnym jej wydaniu w ocenzurowanej wersji w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku (ukazała się też wcześniej pełna wersja w drugim obiegu, ale nie udało mi się do niej dotrzeć), nie powiem, z zainteresowaniem, bo przecież Andrzejewski był wówczas opromienionym sławą literatem, ale bez szczególnych emocji. Ale chodzi tu o sam fakt porzucenia pisania, niechęć do zakończenia i wytrwałe potem trzymanie się tej decyzji.
Nawahowie niedoskonałości cechujące do dzisiaj ich wyroby nazywają „ujściem dla ducha”, co bardzo mi się podoba. I tak właśnie lenistwo obudowałem we wzniosłą teorię – czyż to nie budujące dla ducha? A tyle razy mi powtarzano w dzieciństwie, że czytanie powieści o Dzikim Zachodzie niczego nie uczy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz