Nic bardziej nie zmusza do przemyśleń, niż mający miejsce w
ostatnich miesiącach napływ do Europy imigrantów z Afryki i Azji
Mniejszej. Ani przywódcy Unii Europejskiej, ani tym bardziej
mieszkańcy naszego kontynentu, tak naprawdę nie wiedzą, jak sobie
z tym problemem poradzić. A wydarzeniom tym towarzyszą
przeciwstawne uczucia, w których lęk przed obcymi miesza się z
litością dla cierpiących, otwartość na ich przyjęcie z agresją.
Trudno się w gruncie rzeczy dziwić temu zamieszaniu, Europa od
czasów wielkiej wędrówki ludów, jaka miała miejsce półtora
tysiąca lat temu gdy Rzym zaczynał chylić się ku upadkowi, nie
przeżywała takiego najazdu obcych kulturowo plemion. Choć słowo
„plemiona” może oburzać, to jednak nie sposób uniknąć
takiego porównania. Tak jak w czasach Rzymu, napływający masowo
przybysze przekonani są o tym, że wkraczają do świata będącego
przedmiotem ich marzeń, daleko bogatszego i lepszego od cywilizacji,
którą sami stworzyli i od której uciekają. I tak jak wówczas
rozpieszczeni dobrobytem obywatele Rzymu, tak dzisiaj Europejczycy
starają się znaleźć rozwiązanie, które pozwoliłby zachować
porządek ich starego świata, podświadomie jednak czując, że to
już niemożliwe, że są świadkami wydarzeń, które nieodwracalnie
zmienią dotychczasowe status quo.
W V i VI wieku naszej ery Rzym stracił już żywotność, jego
obywatele nie byli skłonni do poświęceń i nie mieli żadnego
pomysłu na zmiany, rozleniwił ich dobrobyt, uśpił dobrze
funkcjonujący porządek prawny zapewniający bezpieczeństwo w
okresie pokoju. Wojny o nowe terytoria z plemionami Gotów, Germanów,
Brytów czy Daków toczyły się na peryferiach imperium, nie
zakłócały spokoju. Wraz z Antoninami minął jednak okres
ekspansji, wygodniej było leżeć niż walczyć. Cesarstwo Rzymskie
zamknęło się, odgrodziło pilnie strzeżonymi, jak się zdawało,
granicami i zgnuśniało.
A za Renem i Dunajem wrzało, napływały kolejne ludy z azjatyckich
stepów łakomie przyglądające się bogactwu i dobrobytowi Rzymu i
czekały na właściwy moment. Gdy wreszcie ruszyły, granice okazały
się zbyt wątłe, a cesarze nieudolni. Życie nie znosi
bezczynności, promuje żywotność i energię, które cechowały
przybyszów. Rozpoczął się trwający dwieście lat zmierzch
cesarstwa. Gdy wreszcie Rzym upadł, jego ruiny stały się
podwalinami nowego świata, świata współczesnej i znanej nam
dobrze Europy.
Tę samą drogę przeszła Europa która wyrosła na ruinach Rzymu,
tak samo jak jej protoplastę, cechowała ją przez kilkanaście
stuleci żywotność i ekspansja. Europejczycy wyruszali w świat, by
zdobywać i podbijać, czerpać z doświadczeń ludów, które
stawały się od nich zależne i wprowadzać na podbitych przez
siebie terytoriach swoje zwyczaje i tradycje. Europie uległy ludy
Afryki, Azji, obu Ameryk i Australii. I choć wielu myślicieli
oburza tamta ekspansja, nie sposób zaprzeczyć, że dopóki trwała,
Europa rozwijała się i powiększała dobrobyt.
Początek XX wieku stanowił apogeum europejskiej dominacji, niemal
cały świat uległ jej wpływowi. Nawet Stany Zjednoczone, choć
zrzuciły polityczną dominację Europy, kontynuowały jej wyrosłą
na chrześcijaństwie kulturę.
Ten stan rzeczy zaczął się zmieniać gdy wybuchła pierwsza wojna
światowa, a po dwóch dziesięcioleciach kolejna. Wycieńczona
wewnętrznymi konfliktami Europa zaczęła tracić energię, wolała
gromadzić dobra i z nich korzystać, niż borykać się z problemami
na innych kontynentach. Wobec rodzących się na ruchów
niepodległościowych, wycofywała się kolejno ze swoich dominiów w
Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Zbierała owoce cywilizacyjnej
przewagi i rozkoszowała rosnącym dobrobytem. Ale dawne kolonie, po
krótkiej euforii z odzyskanej niepodległości, szybko zaczęły
rozumieć, że niepodległość to nie wszystko, że trzeba do niej
dorosnąć, bo w przeciwnym wypadku, bez zewnętrznej kurateli, nowo
powstałe państwa stają się terenem walk pozostających ze sobą w
konflikcie kolejnych watażków i dyktatorów lub religijnych
przywódców. Ich mieszkańcy zrozumieli, że nigdy nie osiągną
europejskiego dobrobytu.
Na domiar złego, w sąsiadujących z Europą na południu i
południowym wschodzie państwach (choć nie tylko), dominującą
pozycję zdobył islam, najbardziej agresywna i bezkompromisowa
religia ze znanych dotychczas światu, która otwarcie głosie
potrzebę zabijania niewiernych. Pominę tu cytaty koraniczne, które
tego dowodzą, a które część wyznawców islamu stara się
tłumaczyć opacznie jako duchowe zmagania.
Uprzedzając zarzuty dodam, że świadom jestem, iż dogmatyczni
wyznawcy Chrystusa także dokonali niejednego godnego potępienia
czynu, niemniej było to wynaturzeniem, nie istotą chrześcijaństwa.
W żadnym fragmencie Nowego Testamentu nie znalazły się słowa
nawołujące do wojny. Natomiast śmiem twierdzić też odwrotnie,
gdy chodzi o islam – tolerancyjni i pokojowo usposobieni jego
wyznawcy są raczej (mile nam widzianym) wynaturzeniem tej religii, a
nie jej istotą. Islam w swojej zasadzie jest nietolerancyjniej i
agresywny, a wolność osobista i demokracja są mu całkowicie obce.
Z chrześcijaństwa, po wielu wiekach fanatycznych jego
interpretatorów i inkwizytorów, narodziła się tolerancja i
szacunek; z islamu, po kilkunastu wiekach i religijnych wojnach,
narodziło się państwo islamskie i bokaharam. Oba te islamskie
twory są przerażające, destrukcyjne, teokratycznie apodyktyczne, a
co najgorsze, demonicznie wynaturzone z człowieczeństwa. To z
powodu islamu, śmiem twierdzić, Afrykanie, którzy kilka
dziesiątków lat temu chcieli się tak bardzo pożegnać z
Europejczykami w swoich ojczyznach, teraz uciekają do nich. Bo to
już nie tylko zderzenie skrajnie odmiennych cywilizacji, to
zderzenie, jak w telewizji już przed laty powiedział była
wyznawczyni islamu Wafa Sultan, wczesnego średniowiecza
z XXI wiekiem (
http://www.cda.pl/video/8887397).
Trzeba być naprawdę zaślepionym, by nie dostrzegać zagrożeń ze
strony islamu i nie chodzi tu tylko o ukrywających się wśród nich
terrorystów. Wyznawcy islamu po prostu nie są i nigdy nie będą
tolerancyjni, bo zabrania im tego religia. Wykorzystują i będą
wykorzystywać tolerancję i liberalizm Europy, bo widzą w nich
słabość, dzięki którym z biegiem czasu będą mogli ją
opanować, kontynuują to, co nie udało się w VII wieku Abd
ar-Rahmanowi i XVII wezyrowi Kara Mustafa.
Europa, jak niegdyś Rzym, ulegnie imigrantom, bo stała się
niewolnikiem własnego liberalizmu i niechęci do działania. Jej
przywódcy wykazali się brakiem wyobraźni – najpierw nie docenili
skali zjawiska, potem swymi działaniami wręcz zachęcali kolejnych
imigrantów. Dziś już nikt nie jest w stanie określić, którzy z
napływających przybyszów są prawdziwymi uchodźcami, a którzy
postanowili skorzystać z okazji, by dostać się do lepszego świata
by korzystać z jego socjalnych możliwości lub go zwalczać. Europy
nie uchroni już nawet zamknięcie granic, opóźni to jedynie
nieuchronne.
Europa jaką znamy odchodzi, jesteśmy świadkami początku jej
końca. Może Europa zachowa swoją nazwę, może zachowa przez jakiś
czas swoje struktury, ale nie minie pokolenie, najwyżej dwa, gdy o
jej losie zaczną decydować dzieci imigrantów tłoczących się
teraz na dworach jej stolic i u jej granic. W nich tkwi energia i
determinacja, bezwzględna potrzeba zmierzania do wyznaczonego celu,
których brakuje dzisiejszym Europejczykom.
To prawda, są wśród uchodźców rodziny uciekające przed wojną i
w obawie o własne życie, tych powinno się identyfikować i
udzielać schronienia do czasu poprawy sytuacji w ich ojczyźnie, a
to możliwe jest tylko w obozach. Na pewno nie można pozwalać
imigrantom na jawne łamanie obowiązującego prawa, jakim jest
nielegalne przekraczanie granic i unikanie tworzonych dla nich obozów
przejściowych. Polacy już w najbliższych tygodniach zapewne sami
będą się musieli z tym zmierzyć, gdy uchodźcy, ze względu na
zamknięcie granic węgierskiej i niemieckiej, zmienią kierunek i
ruszą na Zachód przez Polskę. Już niedługo dworzec we Wrocławiu
i Poznaniu wyglądać mogą jak budapesztański i monachijski. To już
nie będzie teoria, to będzie prawdziwy egzamin dla polskich władz.
Nie zazdroszczę.