niedziela, 17 listopada 2013

Hair

 Wczoraj w nocy obejrzałam „Hair”, po raz kolejny zresztą, ale od poprzedniego razu minęło już conajmniej10 lat, jeśli nie więcej. Nie znam drugiego takiego filmu, z jednej strony genialnego muzycznie i reżysersko, a z drugiej tak tendencyjnego i jednostronnego w wymowie. W mojej opinii jest to musical wszech czasów, porównywalny chyba tylko ze „Skrzypkiem na dachu”, niepowtarzalny i urokliwy, jeden z dwóch, które oglądam, nie czuję sztuczności muzycznej wypowiedzi. Piosenki, w mistrzowskim zresztą wykonaniu i aranżacji, nie naruszają struktury przekazu, a wręcz ją uzupełniają. Oglądałem wcześniejsze, niegdyś bardzo modne, a dziś już nieco przestarzałe musicale z Genne Kelly (choćby „Deszczową piosenkę”) czy Fredem Astaire (choćby „Królewskie wesele”), ale wszystkie one mnie nieco rozbawiały i wydawały mi się pośledniejszym gatunkiem kina. „Hair” jest inny, unikalny, nic w nim nie przeszkadza.
Swego czasu. W początku lat siedemdziesiątych, zafascynowany byłem kulturą hippisów, atmosferą buntu, wyzwaniem, jakie rzucili światu, by żyć tak, jak zapragnęli. Byłem wtedy bardzo młody, polityka mnie nie interesowała i nie zastanawiałem się nad implikacjami, które niosła. Potem wydoroślałem na tyle, by zrozumieć, że wolność niesie konsekwencje i wymaga odpowiedzialności. Nie wystarczy się buntować, trzeba jeszcze zaproponować coś w zamian, porządek rzeczywistości, który ma zastąpić to, przeciw czemu się występuje. A co się stało z hippisami z tamtych lat? Ogromna większość z nich, gdy minął młodzieńczy okres buntu, świetnie zaaklimatyzowała się w świecie, przeciwko któremu się buntowała i zaakceptowała jego reguły. Tylko nieliczni z nich, wciąż w młodzieńczym stadium niedorozwoju, nigdy nie wydoroślała i w knajpkach na całym świecie, przesiadując przy piwie, wśród nielicznych przyjaciół, którzy chcą ich wysłuchiwać, żyje wspomnieniami o okresie buntu z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Są zawiedzeni i rozgoryczeni faktem, że nikt o nich nie pamięta i nie docenia ich wysiłków z przeszłości. Wiecznie niedorosłe dzieci żyjące w wyimaginowanym świecie.
Bunt jest cechą i atutem młodości. To on potrafi zwrócić uwagę na skostniałość struktur i w wielu przypadkach zmienić świat. Właśnie „Hair” ukazuje to w zupełnie wyjątkowy sposób, ale metodą lepszą niż młodzieżowa manifestacja, za pomocą muzyki i inteligentnej fabuły. „Hair” to już nie komedia, to część życia.
Nie maiłem okazji nigdy oglądać musicalu „Hair” na scenach Broadwayu, ale miałem okazję wysłuchać płyt z tych przedstawień. Żadna z nich nie była tak dobra, jak muzyka do filmu. Może to przyzwyczajenie, nie wiem, i godzę się z osobami, które mają odmienną opinię. Ale „Hair” to mistrzostwo reżyserskie Miolosa Formana, czeskiego reżysera, który nakręcił takie arcydzieła jak „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Amadeusza”. Dla Formana hippisowski bunt był takim samym sprzeciwem, jak Praska Wiosna z 1968 roku. Wczuwała się w tę atmosferę, choć nie do końca rozumiał różnice.
Nie zgadzam się z ideologią tego filmu, bo nie uważam, by bierność wobec wydarzeń na świecie, wobec zła, jakie dzieje się w innych krajach, miało być receptą na lepszy świat, ale, od czasu gdy obejrzałem go po raz pierwszy, jestem pod jego urokiem.
Moim zdaniem film ten był ukoronowanie filmowych musicali i zakończył ich erę. Późniejsze były tylko popłuczynami (choć znów nie będę się spierał z miłośnikami tego gatunku). Ale wybaczcie, „Mamma Mia!”, to przy „Hair” po prostu żenada.

A już tak na marginesie, większość akcji „Hair” ma miejsce w Nowym Jorku, mieście które lubię i które nieco znam. Bywałem w miejscach, gdzie bohaterowie filmu bywali, choć nieco później. A Nowy Jork, jest wyjątkowymi i niepowtarzalnym miejscem na świecie. Gdybym miał żyć gdzieś indziej, niż w Trójmieście, wybrałbym Nowy Jork. Ale to także tylko moja opinia.

sobota, 9 listopada 2013

Minister finansów i król Władysław Jagiełło

 Pomysły ministra Rostowskiego i sekundującego mu w wyczynach drenażu kieszeni polskich obywateli premiera, zniechęcają do komentarza, tym bardziej, że napisano już na ten temat niemal wszystko. Jeszcze trzy lata temu zielona, ich zdaniem, wyspa na europejskim firmamencie, okazała się zwykłym ugorem, co zwiastowali wtedy niezależni ekonomiści niejednokrotnie. Minister Rostowski, by podtrzymać tę wizję, układał wyimaginowane budżety, aż, upss, zabrakło mu w tegorocznych przychodach, bagatela, 24 miliardów złotych. Nie pomogło zagarnianie funduszu rezerwy demograficznej, nie pomogło podnoszenie podatków i zamrażanie wynagrodzeń w sektorze budżetowym (poza premiami wypłacanymi pracownikom rządowym), jedynym rozwiązaniem było odebranie Polakom gromadzonych od 1999 roku pieniędzy w tzw. drugim filarze, które, zgodnie z obietnicami rządu premiera Buzka, miały być, w przypadku śmierci ubezpieczonego, dziedziczone przez rodzinę. Okazuje się, że najbliższą rodziną ma być Zakład Ubezpieczeń Społecznych, czyli budżet państwa.
Jest się o co starać, bo od początku istnienia OFE wpłynęło do nich 120 mld. złotych. Zagrabienie tych pieniędzy, bo tak moim zdaniem należy to określić, jest wyczynem, który miał tylko jeden precedens, jakim było zagarnięcie przez władze Cypru oszczędności zgromadzonych przez Cypryjczyków na prywatnych kontach bankowych. Furda tam obietnice poprzedników z tego czy tamtego rządu! Owieczki hoduje się po to, by je strzyc, finanse państwa roztrwaniane bez umiaru są ważniejsze, a przy okazji maleje też dług publiczny!
Każda rodzina stara się tak układać swój budżet, by nie wydawać więcej, niż zarabia, a jeśli zaciąga pożyczki, to w ten sposób, by spłacić je z przyszłych własnych dochodów. Jeśli się pomyli, nikt jej nie pomoże, przyjdzie komornik i zlicytuje to, co posiada. Ale państwo, to co innego, państwu wolno bezkarnie wydawać więcej, niż zarabia, bo w razie czego może złamać wszystkie zasady i zabrać obywatelom to, co zaoszczędzili. I nie tylko tym, którzy teraz zarabiają, również ich dzieciom i dzieciom ich dzieci. A nawet ich wnukom. Nikt rządu nie jest w stanie rozliczyć z obietnic, które zawarł z poprzednim pokoleniem, winnych nie ma. Tylko jak tu wierzyć politykom?


Mam pewien pomysł, który być może powinien minister Rostowski rozważyć. Dokładnie 601 lat i jeden dzień temu, król Władysław Jagiełło udzielił pożyczki królowi węgierskiemu i niemieckiemu, Zygmuntowi Luksemburczykowi, w kwocie 37 tys. kop groszy praskich, co równało się 7,5 tony czystego srebra. Według dzisiejszych cen to 19 mln. zł, ale ponieważ pożyczka ta nigdy nie została zwrócona, po doliczeni odsetek, przyjmijmy tylko lekko 7% rocznie i doliczaniu ich do niespłaconego długu każdego roku, zadłużenie liczone do dzisiejszego dnia wynosi, gubię się w tych rachunkach, ale jakieś 8,67769E+24 zł, czyli po ósemce są jeszcze 24 cyfry. To powinno wystarczyć nawet ministrowi Rostowskiemu. Warto by się pokusić o jej zwrot. Jedynym zadaniem ministra Rostowskiego będzie przepytania ministra spraw zagranicznych pana Sikorskiego, do kogo o zwrot tych pieniędzy należy się zwrócić, czyli jakie państwo jest spadkobiercą Zygmunta Luksemburczyka, Niemcy, Węgry, a może też Słowacja, bo w zastaw za tę pożyczkę Polska otrzymała Ziemię Spiską, która obecnie należy do Słowacji. Była pod rządami polskimi do 1769 roku, a potem Józef II Habsburg, cesarz i król Węgier zajął ją przemocą. Ziemi Spiskiej nie zalecam odbierać, ale dług zaciągnięty przez Zygmunta Luksemburczyka? Wtedy nie trzeba byłoby męczyć Polaków, a sprawę długu publicznego miałaby Polska załatwioną na wiele pokoleń. Może warto spróbować?

sobota, 2 listopada 2013

Wspomnienia o rzeczach odeszłych

 Odkąd sięgam pamięcią początek listopada był czasem, który sprawiał, że zaczynałem zastanawiać się nad przemijaniem. Każdego roku żegnamy przecież bliższych kogoś, odchodzą ludzie, którzy w ten czy inny sposób byli dla nas ważni, nawet jeśli nie znaliśmy ich osobiście. Kilka dni temu Polska pożegnała Tadeusza Mazowieckiego, nie tylko pierwszego niekomunistycznego premiera od czasów zakończenia II wojny światowej, ale i człowieka, który swoimi działaniami przyczynił się wybitnie do przemian, jakie nastąpiły w 1989 roku. Można było nie zgadzać się z jego metodami, ale nie sposób nie doceniać osiągnięć. Kilka tygodni temu odszedł autor jednej z najbardziej pamiętnych książek dla młodzieży, czyli Sposobu na Alcybiadesa – Edmund Niziurski, a jeszcze wcześniej w październiku Tom Clancy, autor sensacyjnych książek o międzynarodowej sławie, takich jak m.in. Czas Patriotów czy Polowanie na Czerwony Październik. Gdy dociera o takich wydarzeniach wiadomość, zawsze towarzyszy jej żal i coś bezpowrotnie odchodzi. Bo choć prawdą jest, że nie ma ludzi niezastąpionych, to jednak nic i nikt nie zastąpi oryginału. Zastępstwo, to już nie to samo, to tylko kopia.
Odchodzą jednak nie tylko ludzie, odchodzą także przedmioty, z tą różnicą, że bardziej dyskretnie, niemal niezauważalnie. Ot, któregoś dnia, patrząc na jakieś stare zdjęcie czy oglądając film, uświadamiamy sobie, że gdzieś zniknęły, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu były powszechnie obecne w naszym życiu. I o nich, o rzeczach które pamiętam, chciałbym dzisiaj napisać. Nie mają wprawdzie nagrobków na których stawia się świece, ale one również niegdyś były częścią naszego życia. Uświadomiłem to sobie przeglądając stary album z czasów mojego dzieciństwa. Dreptałem na jednym z nich obok dziadka w długim jesiennym płaszczu i kapeluszu. Gdzieś w tle miasta tylko architekturą przypominającego dzisiejszą Gdynię, widać postacie innych mężczyzn, też w kapeluszach.
Jeszcze pół wieku temu kapelusz był najbardziej popularnym nakryciem męskiej głowy, niemal symbolem męskości. Kapelusz był nawet głównym bohaterom filmu Kapelusz pana Anatola z niezapomnianym Tadeuszem Fijewskim w roli głównej. W kapeluszach ukazywali się na ekranie najwięksi aktorzy wszech czasów, tacy jak Humphrey Bogart, Jean Paul Belmondo, Telly Savalas, Robert Redford, Paul Newman i dziesiątki innych. A potem kapelusze zniknęły, nie wiadomo jak i kiedy i nikt tego nie obwieścił w telewizyjnych wiadomościach. Dziś tylko u ekscentryków bądź artystów można czasem dostrzec na głowie kapelusz. Męski kapelusz odszedł, cześć jego pamięci i mała wirtualna świeczka, którą zapalam, by o nim nie zapomniano.
Z polskiej rzeczywistości odeszła też szklanka do herbaty. Nie wiem dokładnie, skąd się wzięła, choć przypuszczam, że przywędrowała zza wschodniej granicy, czyli ze Związku Radzieckiego. Towarzyszył jej nieodłączny spodeczek. W szklance piło się fusiastą kawę i liściastą herbatę. Wykonana była z cienkiego szkła, więc, by nie oparzyć palców, dodawano do niej koszyczek, albo metalowy z uszkiem, albo z plecionki. Chyba nikt, poza Europą Wschodnią, nie pijał herbaty ani kawy w szklance, ale u nas w Polsce była naturalna i elegancka, a potem, po 1990 roku, odeszła w niebyt. Dziś, gdy mówimy o szklance, mamy raczej na myśli naczynie do piwa czy whiskey, nie do herbaty. Pożegnałem ją i towarzyszące jej spodeczki i koszyczki bez żalu, bo były wyjątkowo niepraktyczne, ale stawiam im drugą wirtualną świeczkę, towarzyszyła mi spory szmat czasu.
Odeszły też maszyny do pisania, ale swego czasu atrybut nowoczesności. Cudowne pod względem kształtu urządzenie, które podlegało modzie i zmieniało fason jak garnitury czy sukienki. Ich seryjną produkcję w 1986 roku rozpoczęła firma Remington, produkująca dotąd broń i było to jak proroctwo, gdyż maszyna do pisania stała się wkrótce potężnym orężem w rękach niepokornych. Maszyny pozwalały pisać i tworzyć jednocześnie w kilku kopiach! Fakt, każdy błąd wymagał skomplikowanej korekty, ale za to, jaka oszczędność czasu! Sto lat po pojawieniu się w Ameryce, maszyny do pisania stały się jednym z podstawowych narzędzi walki z komunistycznym reżimem. To dzięki nim docierały do ludzi biuletyny KOR-u, pisma KPN-u czy zakazane książki. Na maszynach do pisania wystukiwaliśmy po nocach matryce białkowe, dzięki którym pracować mgły wałki drukarskie i powielacze w czasie stanu wojennego. Ale służyły też zwyczajnym zadaniom, na maszynie do pisania powstawały przecież prace magisterskie, doktorskie i wielkie bądź mniejsze powieści – na maszynie marki Olivetti tworzył swoje kryminalne książki Joe Alex, czyli Maciej Słomczyński, i przeniósł ją nawet na karty swojej powieści. W 1988 roku głowicowej, na wskroś nowoczesnej maszynie IBM pisany był Biuletyn Strajkowy „Rozwaga i Solidarność”. A wkrótce potem pojawiły się komputery i maszyny do pisania odeszły w niebyt. Kolejna wirtualna świeczka.
Co jeszcze? Małe kina, które wspominam z rozrzewnieniem. W Gdyni, w której dorastałem, było ich kilkanaście, a każde było wyjątkowe. W śródmieściu królowało kino „Warszawa”, największe i najbardziej imponujące, ale nieopodal było też kino „Atlantic” na ulicy 3-Maja i „Goplana” w pobliżu Placu Kościuszki. Były jednak też kina w innych dzielnicach, czasem większe, jak „Fala” na Grabówku, czy maleńkie „Promień” w Leszczynkach. W małych kinach poznawałem obrazy dziś już zaliczane do klasyki kinematografii, w małych kinach spędzałem czas z kolegami ze szkoły. Były duszne, z niewygodnymi siedzeniami, nie było gastronomii (poza lodziarzami sprzedającymi przed seansem lody :Mewa”), ale było w nich coś wyjątkowego. Ileż par po raz pierwszy trzymał się tam za ręce, ileż pocałunków w nich skradziono w tylnych rzędach! W początku lat siedemdziesiątych w takim małym kinie oglądałem „Ostatni seans filmowy”, wybitny zresztą film, ale zupełnie nie przeczuwałem, że również dla mego miasta nadejdą czasy, gdy z małymi kinami trzeba się będzie pożegnać. Teraz filmy są wyświetlane w wielkich, wyposażonych w wielkich sal świątyniach dziesiątej muzy, wygodnych, przestronnych, klimatyzowanych. Ale dawnych małych kin mi szkoda. Dla nich kolejna wirtualna świeczka.

Jest takich rzeczy więcej, bi przyszło w czasach wyjątkowo dynamicznych przemian, i nie wszystkie można opisać w jednym tekście. Były przecież pióra maczane w kałamarzu z wymiennymi stalówkami, zakładowe ośrodki wczasowe, może jeszcze coś mi się przypomni?