Wczoraj w nocy obejrzałam „Hair”, po raz kolejny zresztą, ale
od poprzedniego razu minęło już conajmniej10 lat, jeśli nie
więcej. Nie znam drugiego takiego filmu, z jednej strony genialnego
muzycznie i reżysersko, a z drugiej tak tendencyjnego i
jednostronnego w wymowie. W mojej opinii jest to musical wszech
czasów, porównywalny chyba tylko ze „Skrzypkiem na dachu”,
niepowtarzalny i urokliwy, jeden z dwóch, które oglądam, nie czuję
sztuczności muzycznej wypowiedzi. Piosenki, w mistrzowskim zresztą
wykonaniu i aranżacji, nie naruszają struktury przekazu, a wręcz
ją uzupełniają. Oglądałem wcześniejsze, niegdyś bardzo modne,
a dziś już nieco przestarzałe musicale z Genne Kelly (choćby
„Deszczową piosenkę”) czy Fredem Astaire (choćby „Królewskie
wesele”), ale wszystkie one mnie nieco rozbawiały i wydawały mi
się pośledniejszym gatunkiem kina. „Hair” jest inny, unikalny,
nic w nim nie przeszkadza.
Swego czasu. W początku lat siedemdziesiątych, zafascynowany byłem
kulturą hippisów, atmosferą buntu, wyzwaniem, jakie rzucili
światu, by żyć tak, jak zapragnęli. Byłem wtedy bardzo młody,
polityka mnie nie interesowała i nie zastanawiałem się nad
implikacjami, które niosła. Potem wydoroślałem na tyle, by
zrozumieć, że wolność niesie konsekwencje i wymaga
odpowiedzialności. Nie wystarczy się buntować, trzeba jeszcze
zaproponować coś w zamian, porządek rzeczywistości, który ma
zastąpić to, przeciw czemu się występuje. A co się stało z
hippisami z tamtych lat? Ogromna większość z nich, gdy minął
młodzieńczy okres buntu, świetnie zaaklimatyzowała się w
świecie, przeciwko któremu się buntowała i zaakceptowała jego
reguły. Tylko nieliczni z nich, wciąż w młodzieńczym stadium
niedorozwoju, nigdy nie wydoroślała i w knajpkach na całym
świecie, przesiadując przy piwie, wśród nielicznych przyjaciół,
którzy chcą ich wysłuchiwać, żyje wspomnieniami o okresie buntu
z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Są
zawiedzeni i rozgoryczeni faktem, że nikt o nich nie pamięta i nie
docenia ich wysiłków z przeszłości. Wiecznie niedorosłe dzieci
żyjące w wyimaginowanym świecie.
Bunt jest cechą i atutem młodości. To on potrafi zwrócić uwagę
na skostniałość struktur i w wielu przypadkach zmienić świat.
Właśnie „Hair” ukazuje to w zupełnie wyjątkowy sposób, ale
metodą lepszą niż młodzieżowa manifestacja, za pomocą muzyki i
inteligentnej fabuły. „Hair” to już nie komedia, to część
życia.
Nie maiłem okazji nigdy oglądać musicalu „Hair” na scenach
Broadwayu, ale miałem okazję wysłuchać płyt z tych przedstawień.
Żadna z nich nie była tak dobra, jak muzyka do filmu. Może to
przyzwyczajenie, nie wiem, i godzę się z osobami, które mają
odmienną opinię. Ale „Hair” to mistrzostwo reżyserskie Miolosa
Formana, czeskiego reżysera, który nakręcił takie arcydzieła jak
„Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Amadeusza”. Dla Formana
hippisowski bunt był takim samym sprzeciwem, jak Praska Wiosna z
1968 roku. Wczuwała się w tę atmosferę, choć nie do końca
rozumiał różnice.
Nie zgadzam się z ideologią tego filmu, bo nie uważam, by bierność
wobec wydarzeń na świecie, wobec zła, jakie dzieje się w innych
krajach, miało być receptą na lepszy świat, ale, od czasu gdy
obejrzałem go po raz pierwszy, jestem pod jego urokiem.
Moim zdaniem film ten był ukoronowanie filmowych musicali i
zakończył ich erę. Późniejsze były tylko popłuczynami (choć
znów nie będę się spierał z miłośnikami tego gatunku). Ale
wybaczcie, „Mamma Mia!”, to przy „Hair” po prostu żenada.
A już tak na marginesie, większość akcji „Hair” ma miejsce w
Nowym Jorku, mieście które lubię i które nieco znam. Bywałem w
miejscach, gdzie bohaterowie filmu bywali, choć nieco później. A
Nowy Jork, jest wyjątkowymi i niepowtarzalnym miejscem na świecie.
Gdybym miał żyć gdzieś indziej, niż w Trójmieście, wybrałbym
Nowy Jork. Ale to także tylko moja opinia.