Niedawna tragiczna śmierć Jamesa Hornera, to ogromna strata dla
świata muzyki i filmu. Zazwyczaj, gdy ktoś mnie pyta o ulubiony
film, książkę, pisarza, utwór, kapelę czy coś tam jeszcze,
irytuje mnie to, bo mogę podać ich dziesiątki, a jedne nazwiska
czy tytuły prześcigają inne. Bo jak porównać „Eine kleine
Nachtmusik” Mozarta z, na przykład, „Stairway to Heaven” Led
Zeppelin? Albo „Ostatni dzień lata” Konwickiego z, na przykład,
„Żądłem” Hilla? To niemożliwe, każde z takich dzieł jest
doskonałe na swój sposób, ale nieporównywalne. Jest jednak
wyjątek – gdy pytano mnie o kompozytorów muzyki filmowej,
wymieniałem zawsze dwa polskie i dwa zagraniczne nazwiska: Komedę i
Kilara, Morricone i Hornera.
Pozostawię dziś bez komentarza polskich kompozytorów muzyki
filmowej (choć można o nich napisać wiele) i wytłumaczę, czym
uwiedli mnie Morricone i Horner. Może się mylę, bo nie jestem
specjalistą, ale w moim odczuciu do czasów zaistnienia Morricone,
muzyka była tłem filmu, miała działać na podświadomość, być
niezauważalna. Jej rolą było podkreślać obrazy, napięcie,
dramatyzm czy romantyzm sceny. Wychodziło się z kina nie pamiętając
muzyki, tylko film. Zmienił to Morricone, sprawił, że
zapamiętywało się nie tylko filmowe sceny, ale i muzykę, słuchało
się jej z równym zainteresowaniem, jak śledziło filmową fabułę.
Dlaczego? Morricone wprowadził do filmowej muzyki nowe i nietypowe
instrumenty, a ich przejmujące, nieco zawodzące dźwięki stały
się dla widza (czy raczej w tym przypadku słuchacza) nie mniej
istotne, niż wydarzenia na ekranie. Wymienić przykłady? Pierwsze
naprawdę ważne w historii filmu były spaghetii westerny z Clintem
Eastwoodem, a ich następcami arcydzieła takie jak „Pewnego razu
na Dzikim Zachodzie”, „Dawno temu w Ameryce” czy „Misja”, a
to tylko wybrane przykłady.
Horner był jego następcą (ale nie naśladowcą). W „Walecznym
sercu”, który to film pozwalał widzowi rozkoszować się długimi
scenami ukazującymi scenerie szkockich wrzosowisk, muzyka była
równie ważna, jak fabuła. Muzyka do tego filmu była pierwszym
soundtrackiem, jaki kupiłem na CD i do dziś słucham tego z równym
zainteresowaniem. Kocham tę muzykę. Fletnię Pana czy organki
wprowadzone przez Morricone, zastąpiły tu dudy, ale ich brzmienie
jest równie przejmujące. Zresztą czyż nie dudy są najbardziej
odpowiednią formą wyrazu dla szkockich krajobrazów? James Horner
wypełnił też muzyką inne niezapomniane filmy, takie jak,
wymieniając tylko kilka: „Imię Różny”, „Titanic”,
„Apocalypto”, „Avatar”, „Apollo 13”, „Willow”, „Maska
Zorro”.
Odszedł za wcześnie, nie tylko mi będzie brakowało jego muzyki na
filmowym ekranie. Szkoda.