piątek, 23 października 2015

Zielona wyspa i pies wyścigowy

 Gdy większość dorosłych Polaków robiło sobie herbatę w oczekiwaniu na telewizyjną debatę kandydatek do fotelu premiera, ja wybrałem się na zorganizowaną w Sopocie promocję nowej książki Dariusza Filara, zatytułowanej „Między zieloną wyspą a dryfującą krą”.
Ta książka, której jeszcze nie zdążyłem przeczytać, to był tylko pretekst. Bardziej interesował mnie sam autor, którego miałem okazję poznać przed ponad trzydziestu laty, gdy był jeszcze adiunktem na kierunku ekonomiczno-społecznym sopockiego wydziału UG, a ja byłem studentem ekonomiki transportu. Nie miałem z nim zajęć, ale w tamtych gorących czasach krótkiego powiewu wolności po sierpniowych strajkach 1980 roku, gdy z entuzjazmem staraliśmy się zmieniać uczelniane życie studenckie i system nauczania, siłą rzeczy poznawało się osoby podobnie myślące i z nadzieją oczekujące przemian. Gdy w listopadzie 1981 roku rozpoczynaliśmy studencki strajk, Darek Filar, pomimo wielkiej wrogości do przemian wyrażanej przez starą kadrę docentów i profesorów, był pierwszym z młodszych pracowników nauki, który udzielił nam wsparcia. Tego się nie zapomina.
Potem wybuchł stan wojenny – obozy internowania, strzelanina w kopalni „Wujek”, bibuła, tajne drukarnie i manifestacje, całe to szaleństwo wywołane przez generała, który służąc Moskwie walczył z własnym narodem. Wtedy jedna z koleżanek ze studiów podsunęła mi napisany na maszynie tekst zatytułowany „Być liberałem” dodając w tajemnicy, że jego autorem jest Darek Filar. Przeczytałem go w domu i byłem pod ogromnym wrażeniem, zarówno tekstu, jak i idei, które prezentował. Wprawdzie, gdy wokół trwała nieustana walka, odbywały się manifestacje, co rusz zamykano do więzienia któregoś z moich kolegów, mordowano ludzi którym zamarzyła się wolność, trudno było pogodzić się z proponowaną przez Dariusza Filara postawą wyczekiwania i walki ideowej. Zmagały się we mnie chęć czynu pchająca do wyrażania na ulicy swojego sprzeciwu wobec Jaruzelskiego i jego siepaczy, a stoickością filozofa przyglądającego się temu z dystansu co, zdaniem Darka, powinna cechować liberała. Jaki sens ma liberalne filozofowanie, gdy Polską rządzą partyjni aparatczycy i milicyjni funkcjonariusze? – zadawałem sobie pytanie.
Te rozterki nie zmieniły jednak mojego, narodzonego z lekturą artykułu Darka, pragnienia poznania tego, co pisali o liberalizmie John Stuart Mill, Ludwig von Mises, Friedrich Hayek i Milton Friedman. Do dziś pozostało mi w pamięci pięć haseł wypunktowanych w tamtym artykule, fundament, na którym spoczywać powinien system ekonomiczno-prawny wolnego kraju i wolnego społeczeństwa:
  • wolność a nie równość;
  • jednostka a nie masa;
  • prawo a nie przemoc;
  • ewolucja a nie rewolucja;
  • własność a nie alienacja.
Tamten artykuł przepisałem na maszynie i rozdałem kopie najbliższym znajomym, a potem oni czynili podobnie. Wprawdzie dysponowaliśmy drukarniami, ale ważniejszy wydawał mi się druk ulotek i biuletynów informacyjnych, niż filozofii. Dopiero kilka lat później, gdy ważniejsze stało się długofalowe myślenie, przekazałem artykuł Darka Filara redakcji mającego już swoją kilkuletnią historię, choć nadal wydawanego nielegalnie „Przeglądu Politycznego”, dzięki czemu mógł trafić do szerszego grona odbiorców.
Wybiegłem jednak w przyszłość, bo w międzyczasie, w roku 1984, wydawnictwo Czytelnik wydało, po kilku latach zwłoki i ingerencjach cenzury, zupełnie nie związaną z polityką krótką powieść Filara „Pies wyścigowy”. Darek opublikował już wprawdzie wcześniej dwie książki, ale tamte były z kategorii science-fiction, ta zaś obyczajowa. Jej bohaterem był młody naukowiec starający się odnaleźć sens życia w wyścigu po kolejne osiągnięcia. Jest w niej dokładność Gdańska i Sopotu, tak jak we wcześniejszych powieściach Grassa i późniejszych Pawła Huelle i Stefana Chwina. Nie pozbawiona elementów autobiograficznych, niosła niemały ładunek emocji i rozterek, a przede wszystkim wiarygodność przeżyć. Podobała mi się i z niecierpliwością czekałem na więcej. I od kilkudziesięciu lat nadal czekam.
Dariusz Filar wybrał zawód ekonomisty, nie pisarza. Wykładał na amerykańskiej uczelni, został głównym ekonomistą jednego z banków, wreszcie członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Patrzyłem na to z pewnym żalem zawiedzionego czytelnika, ale ze zrozumieniem. Każdy człowiek obdarzony talentem musi dokonać wyboru: rodzina i życie, bądź misja i przyjemność; codzienny byt lub ryzyko marnej wegetacji dla idei. Tylko nieliczni decydują się na to drugie.
Szczęśliwcy jednak, po wielu latach, gdzieś na pograniczu emerytury, mają szansę na powrót do marzeń. O to chciałem zapytać Darka podczas spotkania. Zapytać, czy napisze powieść opowiadającą o tym, gdzie dobiegł „pies wyścigowy”. Udało się to po oficjalnym spotkaniu, już na korytarzu. Obiecał, że napisze. I że na emeryturze wróci do tego co lubi najbardziej, do pisania. Cierpliwie zatem czekam.

środa, 7 października 2015

Lubię gazety

 Kolega, znaczący i sympatyczny biznesmen, jeden z twórców znanej każdemu polskiej marki, opowiedział mi niedawno pewną historię, która jest znamienna dla naszych gwałtownie zmieniających się technologicznie czasów. Otóż często podróżował samolotami, jak na niego przystało, klasą biznesową i na drogę zabierał ulubione gazet. W przedziale ludzi biznesu wszyscy pogrążeni byli podczas podróżny w lekturze gazet. „I nagle rok temu – wspominał kolega przy kawie – zorientowałem się, że tylko ja siedzę z papierową gazetą! Wszyscy wokół trzymali tablety. Poczułem się jak dinozaur i miałem wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z politowaniem. Pierwsze co zrobiłem po powrocie, to kupiłem podobne urządzenie. Teraz tylko z nim podróżuję i już nie jestem passe – roześmiał się”.
A ja lubię gazety. Takie zwykłe, tradycyjne, papierowe, pachnące drukarską farbą, zarówno codzienne jak i te rzadziej się ukazujące. I ta sympatia do nich już chyba ze mną zostanie na zawsze. W dobie wszechobecnego Internetu noszonego ze sobą w tabletach, smartfonach i wszelkich innych urządzeniach wkładanych do toreb, torebek i kieszeni, a nawet zakładanych na głowę jak czapka czy okulary, trudno jest wytłumaczyć tę sympatię do tych reliktów minionej epoki. Sam na co dzień nie tylko korzystam z udogodnień, które oferują nowoczesne urządzenia do komunikacji prywatnej i publicznej, ale i doceniam ich niecodzienne możliwości, czasami takie, które trudno było sobie wyobrazić jeszcze kilkanaście lat temu. Nie unikam, akceptuję, nadążam za ich zmianami, ale pomimo całej otaczającej je aury nowoczesności i postępu, nie czuję w nich magii, a jedynie praktyczność i użyteczność. Moim zdaniem prawdziwy czar emanuje z papieru i drukarskiej farby, tego niezwykłego połączenia dwóch zwykłych rzeczy.
Czasopisma towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Pominę podsuwane mi w dzieciństwie tytuły, które mało kto już dziś pamięta, pominę te, które we wczesnej młodości sam wybierałem, choć było ich sporo, bo zmieniały się wraz z moim dorastaniem i zainteresowaniami. Wspomnę tylko, że gazety towarzyszyły mnie i memu pokoleniu codziennie. Niemal każdy Polak (do połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczęła się informatyczna rewolucja) zaczynał dzień od zakupu w kiosku jakiegoś lokalnego dziennika (w Trójmieście ukazywały się trzy, dwa poranne, „Dziennik Bałtycki” i rozsławiony piosenką Czerwonych Gitar „Głos Wybrzeża”, oraz popołudniówka „Wieczór Wybrzeża”), a wielu miało też swoje ulubione tygodniki. Absolutnym przebojem kobiecym była „Przyjaciółka”, która cieszyła się tak wielką popularnością, że pomimo ogromnego nakładu (podobno w czasach PRL-u drukowana nawet trzy miliony egzemplarzy) trzeba było prosić w kiosku o jej odłożenie, bo znikała zaraz po dostarczeniu do sprzedaży. Dużą popularnością cieszył się „Przekrój”, prekursor dzisiejszych tygodników społeczno-politycznych. Miłośnicy żartów i satyry mogli sięgnąć po nieco prostacką „Karuzelę” lub bardziej wyrafinowane „Szpilki”, znaczny mieli też miłośnicy czasopism tematycznych, a i innych tytułów było sporo. Ich sprzedaż wzrastała w okresach świątecznych, gdy wzrastała ich objętość i zakres tematów. Stefan Kisielewski świątecznej przyjemności lektury poświęcił przynajmniej dwa felietony w „Tygodniku Powszechnym”.
O prasie z tamtych czasów, sprzed upadku komunizmu i internetowej rewolucji, można napisać całe tomy, a każdy mógłby dorzucić kilka swoich ulubionych tytułów. Miałem je i ja, a było ich tak dużo, że nie sposób przytoczyć wszystkich. Począwszy od lat szkoły średniej zaczynałem kupować jedne, a porzucałem inne. Pamiętam znakomite pismo popularno-naukowe „Problemy”, które nie stroniło też od literatury, a nawet odważało się publikować traktowaną wtedy jeszcze nieco pogardliwie literaturę science-fiction. Lubiłem reżimowe „Literaturę” i „Kulturę” ze względu na ukazujące się tam teksty wielu znakomitych pisarzy (Redliński, Głowacki, Kapuściński, Grochowiak, Bratny, Mętrak i wielu innych – ich losy najróżniej się potem potoczyły), którzy mieli akurat łaskawe przyzwolenie na publikowanie w kraju (niektórzy postawą ideową sprzyjającą marksizmowi kupowali sobie tę łaskę). Pamiętam redagowany w Gdańsku „Czas”, który zaczął się ukazywać w 1975 r. i od razu zdobył znaczną popularność i, na ile mógł, na tyle starał się dystansować od socjalistycznej propagandy. Niezastąpiona była „Literatura na Świecie”, pozwalająca chociaż odrobinę zbliżyć się do tego, co pisano poza granicami moskiewskiego imperium zwanego „krajami demokracji ludowej”.
Była jednak wśród czasopism niewielka półka wydawana przez niegodnych pełnego zaufania, bo ideowo odległych katolików, do takich należały miesięczniki „Więź” i „Znak”. Były to pisma niszowe, niskonakładowe, trudno dostępne, choć bardzo interesujące dla wyrobionych bardziej czytelników. Ale wśród nich był jeden będący absolutnym fenomenem „Tygodnik Powszechny”. Pomimo różnorodnych przygód z czasów stalinizmu przetrwał i potrafił przemycać treści i informacje, których próżno byłoby szukać w innych pismach. Tam przypominano o rocznicach i postaciach nieobecnych w reżimowej prasie, poruszano tematy dla władzy niewygodne, dla narodu pamiętne. Cenzura miała pełne roboty ręce, cięła jak mogła, ale publicyści „Tygodnika” osiągnęli szczyt aluzyjnej finezji słowa i treści, wypracowali prawdziwe mistrzostwo skojarzeń. To, co dla nieświadomych toczącej się podskórnie walki o prawdę było banalną opowieścią o najzwyklejszych sprawach, o gotowaniu, przyrodzie czy czymś tam jeszcze, dla wyrobionych i czujnych odbiorców było czytelnym przekazem, satyrą, kpiną z reżimowej propagandy i zakłamanej wersji wydarzeń. Między publicystami a czytelnikami tworzyła się nić porozumienia, szczególny język przekazu, wobec którego bezsilne były nożyczki cenzorów. Tak było w latach osiemdziesiątych, gdy po raz pierwszy na tygodnik ten trafiłem, tak było też potem, choć na jakiś czas zakazano jego wydawania z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. W latach osiemdziesiątych, gdy władza zezwoliła po pierwszych największych restrykcjach na ukazywanie się pisma (rok 1982), jego kupienie bez znajomości nie tyle graniczyło z cudem, tylko nim było. W kręgach opozycyjnych nie wypadało nie wiedzieć, co Tygodnik pisał, ani który tekst spotkał się z ingerencją cenzury. Ostentacyjnie Tygodnik się nosiło pod pachą bądź rozkładało w kolejce, by wszyscy widzieli, po której się jest stronie. Czytanie „Tygodnika Powszechnego” było dumą i przywilejem, tak jak pisanie do niego. Autor, którego tekst się tam ukazał, natychmiast awansował w hierarchii ważności! Jak wiele temu tytułowi zawdzięcza dzisiejsza wolna Polska, warto zachować w pamięci i przekazywać kolejnym pokoleniom.
Był jeszcze jeden tytuł z tamtych czasów o którym koniecznie wypada wspomnieć, narodził się z solidarnościowym ruchem po strajkach z sierpnia '80. Został wywalczony jako oficjalny organ związkowy, ale tak naprawdę był głosem wolnej Polski w okresie kilkunastu miesięcy „wiosny”, jak nastała między sierpniem '80 a grudniem '81. Chodzi oczywiście o tygodnik „Solidarność”. Jego redaktorem naczelnym został Tadeusz Mazowiecki, wcześniejszy redaktor „Więzi”. Pismo od razu stało się poszukiwane, ciekawe, niemal jawnie opozycyjne. Cenzura, jak i pozostałe reżimowe służby, nie była pewna, jakie władza wypracuje stanowisko w stosunku do nowego dziesięciomilionowego ruchu „Solidarność” (a w rzeczywistości mającego jeszcze większe poparcie), więc pozwalała redaktorom na znacznie więcej niż przed strajkami. Niestety, tamten tygodnik „Solidarność” ukazywał się tylko rok, ale to i tak wystarczyło, by Polakom zaostrzyć apetyt na wolność.
Żródło: Wikipedia
Prawdziwie niezapomnianą dla mnie chwilą było spotkanie z przemycanymi do Polski polskojęzycznymi czasopismami wydawanymi na Zachodzie i pismami drugiego obiegu, które zaznaczać zaczęły swoją coraz silniejszą obecność w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Z mającą największe znaczenie „Kulturą” wydawaną w Paryżu przez Jerzego Giedroycia zetknąłem się dosyć późno, bo dopiero w 1978 roku. Było to duże zachodnie wydanie, nie to pisane drobnym maczkiem na bibułkowym papierze, by łatwiej było je ukryć w bagażach przed czujnym okiem celników. Pożyczył mi ją kolega, który miał jakieś tajemnicze kontakty o które wolałem nie pytać, a ja zauroczony czytałem ją do rana starając się nie pominąć żadnego słowa łącznie z listą wspierających i redakcyjną stopką. Tak zmienił się mój świat i wydawane oficjalnie gazety stały się już tylko surogatem w stosunku do tych, które były zakazane. A wraz z nowymi pismami wkroczyły w moje życie nowe nazwiska nieznanych mi dotąd autorów: Herling-Grudziński, Gombrowicz, Miłosz, Mackiewicz, Czapski, Sołżenicyn i wielu innych. Z wydawanych w kraju w drugim obiegu trafiał mi czasem w ręce „Puls”, to w nim chyba po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Jerofiejewa czy Kundery.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozmnożyły się wydawane poza Polską tytuły, a niektóre rodem z Polski poza granicami kontynuowały działalność. Do najciekawszych i najważniejszych były powstałe w Paryżu z inicjatywy m.in. Stanisława Barańczaka „Zeszyty Literackie”.

I jak tu nie kochać tradycyjnych czasopism? Do dzisiaj mnie fascynują, przyciągają jak magnes, kuszą! Mam takie dni, gdy po prostu idę do empiku, wybieram kilka i czytam przez następne dwa tygodnie w wolnych chwilach. I nie chcę tego zmieniać.

piątek, 2 października 2015

Mały wielki władca

 Tego wrześniowego poranka 1331 roku z bagien otaczających Radziejów zaczęła się podnosić mgła, jeszcze zanim na dobre ukazało się słońce. Choć na Kujawach nie było to niczym zaskakującym w chłodne jesienne poranki, tym razem mgła była tak gęsta, że można było usłyszeć każdy szczegół rozmowy mającej miejsce kilkadziesiąt metrów dalej, a nie widzieć rozmówców. Można się tylko domyślać, co czuli polscy rycerze, do których dobiegały prowadzone po niemiecku rozmowy i szczęk oręża, a którzy nie byli w stanie dostrzec przeciwnika, za którym podążali ślad w ślad od kilku tygodni nękając maruderów, nieostrożne patrole i zakłócając marsz na wszelkie możliwe sposoby. Bez wątpienia słyszał odgłosy dobiegające z krzyżackiego obozu także Władysław, od jedenastu lat król Polski. Od kilkudziesięciu już lat starał się scalić królestwo, które od pierwszej połowy XII wieku rozpadało się na coraz mniejsze księstewka. Być może właśnie wtedy, gdy dobiegły go odgłosy szykujących się do drogi i pewnych siebie Krzyżaków, podjął decyzję, że tym razem nie pozwoli im odejść bezkarnie. Możliwe jednak, że ta decyzja zapadła już wcześniej, a ten poranek tylko jej sprzyjał. Tak czy inaczej, na tę bitwę z niecierpliwością czekało polskie rycerstwo Wielkopolski i Kujaw od lat znoszące bezkarność krzyżackich gwałtów. Teraz Władysław kazał cofnąć się wojsku i ustawić bojowe szyki. Tak budził się na Kujawach poranek, który zaczynał dzień mający przejść do historii jako dzień bitwy pod Płowcami.
Wrzesień ze względu na ważne dla historii Polski wydarzenia jest tradycyjnie miesiącem szczególnym dla Polaków. Zazwyczaj przypomina się jednak klęski, takie jak napaść hitlerowskich Niemiec 1 września 1939 r., wkroczenie Armii Czerwonej siedemnaście dni później, czy kapitulację Warszawy 28 września. A wrzesień na przestrzeni dziejów to nie tylko miesiąc klęsk, lecz także przynajmniej dwóch poważnych sukcesów polskiego oręża, o czym zupełnie się zapomina. Dwa lata temu przypomniałem o mającym miejsce 17 września 1462 r. zwycięstwie odniesionym nad Krzyżakami pod Świecinem przez Piotra Dunina, które odmieniło losy wojny trzynastoletniej i pozwoliło przywrócić Polsce Pomorze Gdańskie i Warmię (zob.: Lepszy 17 września: http://www.marekkotlarz.pl/blog.php?id=208&stronawpis=9). Dziś zaś, choć z kilkudniowym opóźnieniem, czas przypomnieć o innym starciu z Krzyżakami, które odegrało niebagatelną rolę historyczną i utrwaliło się w świadomości Polaków jako symbol sukcesu polskiego oręża po długim okresie osłabienia – czyli o Bitwie pod Płowcami. Miała ona miejsce 27 września.
Wydarzenia nazywane Bitwą pod Płowcami, co nakazuje przypomnieć poczucie rzetelności, tak naprawdę składało się z dwóch oddzielnych starć, z których tylko pierwsze zakończyło się nie budzącym wątpliwości polskim zwycięstwem. Kolejne, mające miejsce kilka kilometrów dalej i kilka godzin później potoczyło się korzystnie dla Krzyżaków. Był to zatem remis ale, używając języka komentatorów sportowych, ze wskazaniem na Polskę, bo to ona występowała w roli uczestnika zdecydowanie słabszego. Potrafiła też potem dzięki umiejętnej propagandzie uczynić z tamtej bitwy symbol pierwszego polskiego zwycięstwa nad uważanym dotąd za niepokonany zakonem, co po ponoszonych z jego ręki nieustannych klęskach wlało w serca Polaków bardzo im potrzebną nadzieję i siłę. Być może dzięki temu byli w stanie znosić uciążliwe sąsiedztwo zakonnego państwa przez kolejne dziesiątki lat. By jednak zrozumieć w pełni, co się wtedy stało, cofnąć się trzeba do splotu wydarzeń, które doprowadziły do tamte bitwy i do ich historycznego tła.
Wszystko zaczęło się od nieszczęsnego testamentu Bolesława Krzywoustego z 1138 roku, który rozpoczął proces rozbicia dzielnicowego ziem polskich i pozbawił państwo militarnej potęgi. Odtąd każda dzielnica w zasadzie pozostawała sama w obliczu zewnętrznego zagrożenia. To właśnie z tego powodu Konrad mazowiecki z garstką rycerstwa nie był w stanie obronić swojego księstwa przed łupieżczymi najazdami plemion pruskich zamieszkujących dzisiejszy obszar Warmii i Mazur i w desperacji wezwał na pomoc Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli Krzyżaków. Trudno mieć mu to za złe, zakony rycerskie otoczone były w tamtych czasach aurą bohaterstwa i wierności Chrystusowi, a zatem też wierności jego naukom. Nie mógł wiedzieć, że zapraszając zakon na Mazowsze dorzucił swojemu wnukowi, Władysławowi potężny problem, z którym będzie musiał sobie poradzić na drodze do odbudowy Królestwa Polskiego.
Początki pobytu Krzyżaków na ziemiach polskich nie zapowiadały zresztą przyszłych konfliktów. Przeciwnie, ramię w ramię z polskim rycerstwem podejmowano wyprawy na Prusów i już wkrótce Mazowsze pozbyło się strachu przed nękającymi je najazdami. Problem w tym, że znacznie bardziej niż dzikie i zabagnione obszary Warmii i Mazur z których wyparto Prusów, Krzyżakom spodobały się dobrze zagospodarowane Kujawy i Pomorze, o czym jeszcze wówczas nikt nie wiedział.
W pierwszej dekadzie XIV wieku włościami tymi władał wnuk Konrada, książę Władysław zwany, ze względu na wzrost, Łokietkiem. Zakosztował już wtedy w życiu wielu niepowodzeń, nawet niewoli i banicji, ale nigdy nie porzucił myśli o odbudowie królestwa pod jednym berłem. Od lat czynił co mógł, by zjednoczyć najważniejsze dzielnice: Małopolskę, Sandomierskie, Wielkopolskę, Kujawy i Pomorze, co nie było łatwe z powodu zgłaszania do nich roszczeń przez książąt krajowych i władców zza granicy. Legendarnym śladem jego zmagań z królem Czech Wacławem II jest opowieść o ukrywaniu się Łokietka przed czeskimi żołdakami w ojcowskiej jaskini.
W 1306 roku zdawało się, że polskiemu władcy wreszcie zaczęło sprzyjać szczęście. Śmierć Wacława II i zaraz potem jego następcy zakończyły konflikt z czeskimi Przemyślidami. Pod panowaniem Łokietka znalazły się księstwo sandomierskie, sieradzko-łęczyckie, Kujawy, Małopolska i Pomorze Gdańskie. Niestety, nad Polską gromadziły się kolejne czarne chmury, których zwiastunem był Waldemar, margrabia brandenburski, który wykorzystują wewnętrzne polskie spory, zaatakował Pomorze Gdańskie i zajął sam Gdańsk. Opór stawił mu w samym gdańskim grodzie sędzia pomorski – Bogusza, ale siły którymi dysponował ledwie wystarczały do obrony. Za radą przeora dominikańskiego i za zgodą Łokietka, Bogusza wezwał na pomoc zakon krzyżacki, który w istocie szybko poradził sobie z brandenburczykami i wyparł ich z miasta. Tak się Krzyżakom na Pomorzu spodobało, że zajęli też należące do Polski Tczew i Nowe, a potem także Świecie. Na nic się zdała interwencja Łokietka, Krzyżacy nie zamierzali zgodnie z wcześniejszym porozumieniem ustąpić z zajętych ziem – zakon odkrył swoją prawdziwą naturę i cel, choć umiejętną polityką propagandową jeszcze przez przynajmniej sto pięćdziesiąt lat mamił mieszkańców zachodu Europy, że spełnia dziejową misję walcząc z poganami i krzewiąc chrześcijaństwo. Pod względem budowaniu swojego pozytywnego wizerunku zakon był nie tylko prekursorem, ale i mistrzem public relations. Zabór Pomorza umożliwił przeniesienie stolicy zakonnego państwa z Wenecji do Malborka i zapoczątkował nieustanny konflikt z Polską.
Minęło dwadzieścia lat od zaboru Pomorza. Rok 1331 był jednym z kolejnych, jakie były świadkami grabieży i napaści na ziemie polskie czynionych przez krzyżackich braci. Zanim 27 września doszło do wspomnianego na wstępie spotkania dwóch armii, Krzyżacy odcisnęli już swoje krwawe piętno, tym razem w Wielkopolsce, gdzie bezskutecznie próbowali zająć Kalisz. Po kilkudniowych nieudanych próbach postanowili zawrócić na północ i ostatecznie zagarnąć Kujawy. W nocy z 26 na 27 rozbili swój obóz pod Radziejowem, gdzie dogonił ich ze swoimi oddziałami Władysław Łokietek i postanowił wykorzystać fakt, że licząca siedem tysięcy żołnierzy armia krzyżacka została podzielona przez dowodzącego wyprawą Otto van Lauterberga na trzy mniejsze oddziały. Jej większa część wyruszyła jeszcze przed wschodem słońca na wschód, by zająć Brześć Kujawski, stolicę księstwa. W obozie, wraz z taborami, pozostało dwa tysiące wojów, którymi dowodził wielki marszałek zakonu Ditrich von Altenburg.
Władysław zaatakował około godziny dziesiątej, gdy obie armie zdążyły ustawić szyki. Z okrzykiem „Kraków” polscy rycerze ruszyli do natarcia. Choć polskie wojska miały przewagę trzech tysięcy ludzi, Krzyżacy umiejętnie bronili się wykorzystując do osłony wozy taborowe. Dopiero trzecia szarża rozstrzygnęła starcie na polską korzyść, między innymi dzięki temu, że pod dzierżącym wielką chorągiew krzyżacką chorążym padł koń. Zniknięcie chorągwi wywołało w wojskach krzyżackich panikę i zapewniło stronie polskiej zwycięstwo w starciu. Na polu walki zostały ciała 56 krzyżackich braci, w tym wielkiego komtura Otto von Bonsdorfa, komtura elbląskiego Hermana von Oettingena, komtur gdańskiego Alberta von Ore, a sam marszałek von Altenburg ranny w twarz dostał się do niewoli.
Nie było to jednak ostatnie starcie tego dnia, choć szczegóły dalszych wydarzeń nie są dokładnie znane. Przypuszczać należy, że Łokietek nakazał zmęczonym kilkugodzinną bitwą żołnierzom wyruszyć za głównymi siłami armii krzyżackiej. Ich spotkanie nastąpiło kilka kilometrów od miejsca pierwszego starcia, pod wioską Płowce. Doszło tam do chaotycznej, toczonej ze zmiennym szczęściem bitwy, w której przewagę zyskiwać zaczęli Krzyżacy. Ich napór zepchnął polskie oddziały z powrotem pod Radziejów. Sytuacja musiała być na tyle trudna, że Łokietek odesłał z pola bitwy swojego syna i następcę tronu, późniejszego króla Kazimierza Wielkiego (zdaniem niektórych Kazimierz sam zaczął uciekać z towarzyszącym mu oddziałem). W końcu Krzyżakom udało się odbić tabory i wziąć znaczną liczbę Polaków do niewoli, z których tylko stu znaczniejszych zachwali przy życiu, pozostałych na miejscu mordując. Łokietek pod osłoną zapadających ciemności wycofał armię, pozostawiając Krzyżaków na polu bitwy.
Choć ta część starcia zakończyła się zwycięstwem Otto von Lauterberga, zwycięstwo było pyrrusowe, gdyż głównodowodzący, pozostawiając na polu bitwy niepogrzebane ciała własnych żołnierzy, natychmiast wycofywać się zaczął do Torunia ostatecznie porzucając plan zajęcia nie tylko Brześcia, ale i plan opanowania całych Kujaw. Ze strategicznego punktu widzenia, było to zatem bez wątpienia polskie zwycięstwo.
Łokietek umiejętnie wykorzystał też to starcie propagandowo, niczym starożytny wódz rzymski wjechał tryumfalnie do Krakowa wiodąc ze sobą wziętych do niewoli kilkudziesięciu znaczniejszych jeńców, czemu towarzyszyły wiwaty mieszczan i szlachty. Bitwa głośnym echem odbiła się w całej Polsce, podniosła też znacznie morale polskich wojsk. Choć jeszcze niemal sto lat musiało upłynąć do bitwy pod Grunwaldem, gdzie nie było już najmniejszej wątpliwości, kto został zwycięzcą a kto pokonanym, pamięć o bitwie stoczonej pod Płowcami miała w tym swój udział. Jej przypomnieniem był okrzyk „Kraków”, którym, jak w 27 września 1331 roku, zagrzewali się i rozpoznawali walczący pod Grunwaldem rycerze polskich chorągwi.