To zawsze najtrudniejsze pytanie: co napisać o koledze, który
odszedł? Żadne słowa już przecież tego faktu nie zmienią. Że
kochał wolność? I psy? Że lubił żeglować? Że był przychylny
ludziom, choć niczego sam osobiście od nich nie oczekiwał poza
sympatią? Że był wiecznym wędrowcem, zawsze w drodze, anarchistą,
który nie lubił systemu i żył na jego obrzeżach? To wszystko
wydaje się miałkie, bo żaden opis nie podoła rzeczywistości.
Marek Gąsiorowski, a dla przyjaciół „Siwy”, to była postać
wyjątkowa nawet na niezwykle barwnym „świetlikowym”
firmamencie. Do spółdzielni ściągnął go Maciej Płażyński, z
którym kiedyś koczowali razem w ośrodku żeglarskim AZS w Górkach
Zachodnich.
Ja poznałem go bezpośrednio na zleceniu w Petrochemii Płockiej,
była wiosna, rok 1984. Malowaliśmy najpierw kominy, potem
instalacje przeciwpożarowe na wieżach reformingowych. Z przerwami
spędziliśmy w Płocku trzy miesiące, w upale, oparach chemikaliów
i farby. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy na tyle, że zmówiliśmy się
na wspólny wypad na Jeziorak.
Siwy był pełnokrwistym żeglarzem morskim, nieobce mu były oceany, ale Jeziorak lubił w sposób szczególny. Podczas wspólnej
pracy w Płocku, gdy wieczory wypełniały nam długie rozmowy, a za
dnia wspomagaliśmy się wisząc obok siebie na linie, wciąż
opowiadał o Siemianach, Iławie, Wieprzu, złowionych sandaczach i
węgorzach. Kilka dni przed końcem zlecenia, zaproponował mi
wspólną tam wyprawę. Dopiero po jakimiś czasie zrozumiałem, że
jego zaproszenie było przywilejem. Tak się zaczęła nasza
przyjaźń.
W połowie sierpnia wróciłem do domu, zostawiłem worek brudnych
rzeczy i następnego dnia wsiadłem w pociąg jadący do Iławy, ku
wielkiemu niezadowoleniu mojej żony, która została w domu sama z
kilkumiesięczną naszą córką. Do dziś mi to czasem wypomina. Ale
żony nie rozumieją, że mężczyźnie, zwłaszcza po ciężkiej
pracy, czasami potrzebne jest kilka dni oddechu poza domem z
kumplami.
Z Iławy autobusem dostałem się do Siemian i na przystani obok
knajpki czekałem na Siwego. W plecaku miałem dwie półlitrówki i
nieco prowiantu. Położyłem się na trawie i wygrzewałem w
promieniach słońca, starając się zapomnieć o pracy, kominach i
smrodzie rozpuszczalników. Chwilę później podpłynął niewielki
kabinowy jacht, za sterem którego siedział Siwy. Za jachtem,
przymocowany liną, podskakiwał na falach kajak. Wszedłem na
pokład, a reszta należała już do Siwego – nie miałem ochoty
nic planować, zdałem się na to, co mi zaproponuje.
Po dwóch, może trzech godzinach walki z niesprzyjającym wiatrem
przybiliśmy do brzegu gdzieś nieopodal wyspy Czaplak, między
trawiastym brzegiem a kępami szuwarów zasłaniających nas od
strony jeziora. Zagajnik porośnięty gęstymi krzewami oddzielał
nas z drugiej strony od ludzi błąkających się po lądzie. Ot,
skrawek polany na brzegu jeziora.
Spędziliśmy tam kilka dni nie ruszając się nigdzie, nie licząc
wędkarskich niedalekich wypadów kajakiem. Wieczorami zastawialiśmy
wędki, a rano zbieraliśmy połów, czasem były to węgorze, czasem
trafił się sandacz, częściej jednak okonie, płocie i leszcze.
Nie gardziliśmy niczym, wszystko przyrządzaliśmy na ognisku
uzupełniając dietę (bo prowiant szybko się skończył), zebranymi
na okolicznych polach kolbami kukurydzy, które piekliśmy w popiele
ogniska. Rozmawialiśmy o wszystkim, kolegach, dziewczynach,
żeglarstwie, życiu i historii. Tylko polityki nie trzeba było
poruszać, bo sprawa wtedy była jasna: oni i my.
Wtedy właśnie, razem z Siwym okrywałem historię okolicy
Jezioraka. A może raczej, on odkrywał ją przede mną, snuł
opowieści o niemieckich mieszkańcach tych ziem, którzy musieli
uciekać lub zostali do tego zmuszenie w 1945 r. W Matytach, już w
dniu naszego wyjazdu, pokazał mi pomnik postawiony ku pamięci
mieszkańców wioski, którzy oddali swe życie podczas I wojny
światowej w obronie niemieckiej ojczyzny. To była rzadkość,
ponieważ w tamtych czasach ludowa władza gorliwie likwidowała
wszelkie dowody pobytu na ziemiach odzyskanych niemieckiej ludności.
Po kilku dniach wróciliśmy do rzeczywistości i do domu, ale
przyjaźń trwała. Gdy nie mogliśmy się spotkać bezpośrednio,
piliśmy... przez telefon. Tę historię Siwy lubił przypominać
chyba najbardziej, bo rzeczywiście była raczej wyjątkowa.
Siedzieliśmy przy słuchawkach w dwóch rożnych miejscach,
rozmawialiśmy, a co jakiś czas wznosiliśmy toast.
Potem świat się zmienił, oddaliliśmy się od spółdzielni i jej
czasów. Ale podczas promocji książki o „Świetliku”, Siwy
zaprosił mnie do Radogoszczy. Byłem, zobaczyłem. Widzieliśmy się
potem jeszcze kilka razy, kolejnych kilkanaście rozmawialiśmy przez
telefon. Od trzech lat, gdy tylko wracał do Polski, bo dzielił
życie między Dortmund i Pomorze, wybierałem się do niego, ale już
nie dojechałem.