czwartek, 16 lipca 2015

Siwy

 To zawsze najtrudniejsze pytanie: co napisać o koledze, który odszedł? Żadne słowa już przecież tego faktu nie zmienią. Że kochał wolność? I psy? Że lubił żeglować? Że był przychylny ludziom, choć niczego sam osobiście od nich nie oczekiwał poza sympatią? Że był wiecznym wędrowcem, zawsze w drodze, anarchistą, który nie lubił systemu i żył na jego obrzeżach? To wszystko wydaje się miałkie, bo żaden opis nie podoła rzeczywistości. Marek Gąsiorowski, a dla przyjaciół „Siwy”, to była postać wyjątkowa nawet na niezwykle barwnym „świetlikowym” firmamencie. Do spółdzielni ściągnął go Maciej Płażyński, z którym kiedyś koczowali razem w ośrodku żeglarskim AZS w Górkach Zachodnich.
Ja poznałem go bezpośrednio na zleceniu w Petrochemii Płockiej, była wiosna, rok 1984. Malowaliśmy najpierw kominy, potem instalacje przeciwpożarowe na wieżach reformingowych. Z przerwami spędziliśmy w Płocku trzy miesiące, w upale, oparach chemikaliów i farby. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy na tyle, że zmówiliśmy się na wspólny wypad na Jeziorak.
Siwy był pełnokrwistym żeglarzem morskim, nieobce mu były oceany, ale Jeziorak lubił w sposób szczególny. Podczas wspólnej pracy w Płocku, gdy wieczory wypełniały nam długie rozmowy, a za dnia wspomagaliśmy się wisząc obok siebie na linie, wciąż opowiadał o Siemianach, Iławie, Wieprzu, złowionych sandaczach i węgorzach. Kilka dni przed końcem zlecenia, zaproponował mi wspólną tam wyprawę. Dopiero po jakimiś czasie zrozumiałem, że jego zaproszenie było przywilejem. Tak się zaczęła nasza przyjaźń.
W połowie sierpnia wróciłem do domu, zostawiłem worek brudnych rzeczy i następnego dnia wsiadłem w pociąg jadący do Iławy, ku wielkiemu niezadowoleniu mojej żony, która została w domu sama z kilkumiesięczną naszą córką. Do dziś mi to czasem wypomina. Ale żony nie rozumieją, że mężczyźnie, zwłaszcza po ciężkiej pracy, czasami potrzebne jest kilka dni oddechu poza domem z kumplami.
Z Iławy autobusem dostałem się do Siemian i na przystani obok knajpki czekałem na Siwego. W plecaku miałem dwie półlitrówki i nieco prowiantu. Położyłem się na trawie i wygrzewałem w promieniach słońca, starając się zapomnieć o pracy, kominach i smrodzie rozpuszczalników. Chwilę później podpłynął niewielki kabinowy jacht, za sterem którego siedział Siwy. Za jachtem, przymocowany liną, podskakiwał na falach kajak. Wszedłem na pokład, a reszta należała już do Siwego – nie miałem ochoty nic planować, zdałem się na to, co mi zaproponuje.
Po dwóch, może trzech godzinach walki z niesprzyjającym wiatrem przybiliśmy do brzegu gdzieś nieopodal wyspy Czaplak, między trawiastym brzegiem a kępami szuwarów zasłaniających nas od strony jeziora. Zagajnik porośnięty gęstymi krzewami oddzielał nas z drugiej strony od ludzi błąkających się po lądzie. Ot, skrawek polany na brzegu jeziora.
Spędziliśmy tam kilka dni nie ruszając się nigdzie, nie licząc wędkarskich niedalekich wypadów kajakiem. Wieczorami zastawialiśmy wędki, a rano zbieraliśmy połów, czasem były to węgorze, czasem trafił się sandacz, częściej jednak okonie, płocie i leszcze. Nie gardziliśmy niczym, wszystko przyrządzaliśmy na ognisku uzupełniając dietę (bo prowiant szybko się skończył), zebranymi na okolicznych polach kolbami kukurydzy, które piekliśmy w popiele ogniska. Rozmawialiśmy o wszystkim, kolegach, dziewczynach, żeglarstwie, życiu i historii. Tylko polityki nie trzeba było poruszać, bo sprawa wtedy była jasna: oni i my.
Wtedy właśnie, razem z Siwym okrywałem historię okolicy Jezioraka. A może raczej, on odkrywał ją przede mną, snuł opowieści o niemieckich mieszkańcach tych ziem, którzy musieli uciekać lub zostali do tego zmuszenie w 1945 r. W Matytach, już w dniu naszego wyjazdu, pokazał mi pomnik postawiony ku pamięci mieszkańców wioski, którzy oddali swe życie podczas I wojny światowej w obronie niemieckiej ojczyzny. To była rzadkość, ponieważ w tamtych czasach ludowa władza gorliwie likwidowała wszelkie dowody pobytu na ziemiach odzyskanych niemieckiej ludności.
Po kilku dniach wróciliśmy do rzeczywistości i do domu, ale przyjaźń trwała. Gdy nie mogliśmy się spotkać bezpośrednio, piliśmy... przez telefon. Tę historię Siwy lubił przypominać chyba najbardziej, bo rzeczywiście była raczej wyjątkowa. Siedzieliśmy przy słuchawkach w dwóch rożnych miejscach, rozmawialiśmy, a co jakiś czas wznosiliśmy toast.

Potem świat się zmienił, oddaliliśmy się od spółdzielni i jej czasów. Ale podczas promocji książki o „Świetliku”, Siwy zaprosił mnie do Radogoszczy. Byłem, zobaczyłem. Widzieliśmy się potem jeszcze kilka razy, kolejnych kilkanaście rozmawialiśmy przez telefon. Od trzech lat, gdy tylko wracał do Polski, bo dzielił życie między Dortmund i Pomorze, wybierałem się do niego, ale już nie dojechałem.