To był początek wyjątkowych wakacji, takich, które głęboko
zapadają w pamięć i wracają z najdrobniejszymi szczegółami po
dziesiątkach lat. Kilka dni wcześniej odebrałem świadectwo
ukończenia szkoły podstawowej i rozkoszowałem się poczuciem
wolności. Lekki niepokój jaki czułem myśląc o mającej się
rozpocząć we wrześniu nauce w zupełnie mi nieznanym liceum,
szybko się rozwiał w ciepłych podmuchach wiatru łagodnie
kołyszącego wierzchołkami porastających kaszubskie pagórki
lasów. A lato tego roku rozpoczęło się wyjątkowo ciepłymi
daniami.
Był czerwiec 1974 roku i świat był zupełnie inny. W Moskwie
marszczył groźnie krzaczaste brwi Leonid Breżniew czujnie
obserwując swe imperium i jego satelity, w Waszyngtonie Richard
Nixon ostatkiem sił bronił się przed konsekwencjami afery
Watergate, a cały świat zachodni starał się uporać ze skutkami
kryzysu naftowego. W Polsce trwało zaś apogeum złotej ery Edwarda
Gierka, który chciał Polskę uczynić najszczęśliwszym barakiem w
obozie socjalizmu. Kredyty zaciągane u zachodnich bankierów
sprawiły, że świat z perspektywy przeciętnego Polaka, który
nigdy nie był na Zachodzie i nie widział normalnego życia,
wyglądać zaczął nie tylko znośnie, ale niekiedy nawet kolorowo.
To były idylliczne czasy małej polskiej stabilizacji. Wakacje
spędzało się w zakładowych ośrodkach wczasowych, dla
trójmiejskich przedsiębiorstw rozmieszczonych nad kaszubskimi
jeziorami. Do takiego ośrodka w Sulęczynie pojechaliśmy też i my
całą rodziną. Oferował wszystko, co naszym rodzicom wydawało się
niezbędnie do wypoczynku: słabo wyposażony i ciasny domek
campingowy, świetlicę z kolorowym radzieckim telewizorem, w której
można było za dnia pograć w ping-ponga, boisko do siatkówki,
przystań z trzema pomostami i sprzętem pływającym i towarzystwo
równie zadowolonych z wakacji znajomych.
Dla takich jak ja nastolatków taki wyjazd również stanowił nie
byle jaką atrakcję. Z doświadczenia wiedziałem, że stanowi
okazję do zawierania nowych znajomości z rówieśnikami i, co
najważniejsze, sporą dawkę niezależności, bo rodzie zajęci
własnymi sprawami niewiele poświęcali uwagi swoim latoroślom. Nie
inaczej było i tamtego lata, poznałem nowych znajomych, z którymi
spędzaliśmy czas na wodzie, graliśmy w siatkówkę bądź
wypuszczaliśmy się na całodniowe wycieczki autostopem nad
pobliskie jezioro Mausz lub do Gowidlina. Przy ognisku i dźwiękach
gitary rodziły się wakacyjne sympatie, które niekiedy przetrwały
dłużej niż wakacje.
Ale było coś jeszcze, coś, co sprawiało, że raz na jakiś czas
my, męska grupa nastolatków i nasi ojcowie gromadziliśmy się
zjednoczeni w świetlicy przed telewizorem. Zaczęły się
mistrzostwa świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy po
wojnie brała udział także nasza reprezentacja.
Niewiele osób liczyło wówczas na jej sukces, tym bardziej, że
znaleźliśmy się w grupie z Argentyną, Włochami i Haiti. Haiti
wydawało się przeciwnikiem do ogrania, ale Argentyna czy Włochy?
Te zdawały się poza naszym zasięgiem.
Piętnastego czerwca, czterdzieści lata temu, zasiedliśmy w
wypełnionej tłumem i gęstym dymem papierosowym świetlicy i
czekaliśmy niecierpliwie na pierwszy gwizdek mający rozpocząć
mecz z reprezentacją Argentyny. Siedziałem między Januszem,
ratownikiem naszego ośrodka, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić
mimo różnicy wieku, i jego bratem Jurkiem. Inne imiona ulotniły mi
się z pamięci, ale wszystko co działo się na boisku pamiętam
dokładnie. Trudno to zresztą zapomnieć, bo ku powszechnemu
zaskoczeniu i jeszcze większej radości w siódmej minucie spotkania
Grzegorz Lato zdobył dla Polski pierwszego gola. Minutę czy dwie
później wynik podwyższył na dwa do zera Andrzej Szarmach. Trudno
opisać entuzjazm, jaki zapanował w świetlicy. Nasza reprezentacja
utrzymała ten wynik do przerwy, dopiero w drugiej połowie
Argentyńczykom udało się strzelić kontaktową bramkę. Smutek nie
trwał jednak długo, bo dwie minuty później celny strzał Laty
znów powiększył przewagę Polski do dwóch goli. Kilka minut
później Argentyńczycy zrewanżowali się celnym trafieniem. Z
niepokojem czekaliśmy na końcowy gwizdek, ale to już było
wszystko, na co stać było reprezentację Argentyny i mecz zakończył
się zwycięstwem Polski 3:2.
Przez następne dni rozmawiało się tylko o tym i trudno się
dziwić. Potem z meczu na mecz apetyty rosły: 7:0 z Haiti, 2:1 z
Włochami, 1:0 ze Szwecją, 2:1 z Jugosławią. Dopiero reprezentacji
RFN, w przedziwnym meczu na zalanym wodą boisku, dopisało więcej
niż Polakom szczęścia i drużyna Kazimierza Górskiego zeszła z
boiska pokonana. Na pocieszenie kilka dni później pokonała
Brazylię 1:0 i zajęła trzecie miejsce w tym najważniejszym
futbolowym turnieju.
Minęło czterdzieści lat., a wciąż mam żywo w pamięci tamten
początek wakacji. Był słoneczny, gorący i pełen wrażeń. Nie
tylko tych sportowych.