poniedziałek, 30 czerwca 2014

Początek lata 1974

 To był początek wyjątkowych wakacji, takich, które głęboko zapadają w pamięć i wracają z najdrobniejszymi szczegółami po dziesiątkach lat. Kilka dni wcześniej odebrałem świadectwo ukończenia szkoły podstawowej i rozkoszowałem się poczuciem wolności. Lekki niepokój jaki czułem myśląc o mającej się rozpocząć we wrześniu nauce w zupełnie mi nieznanym liceum, szybko się rozwiał w ciepłych podmuchach wiatru łagodnie kołyszącego wierzchołkami porastających kaszubskie pagórki lasów. A lato tego roku rozpoczęło się wyjątkowo ciepłymi daniami.
Był czerwiec 1974 roku i świat był zupełnie inny. W Moskwie marszczył groźnie krzaczaste brwi Leonid Breżniew czujnie obserwując swe imperium i jego satelity, w Waszyngtonie Richard Nixon ostatkiem sił bronił się przed konsekwencjami afery Watergate, a cały świat zachodni starał się uporać ze skutkami kryzysu naftowego. W Polsce trwało zaś apogeum złotej ery Edwarda Gierka, który chciał Polskę uczynić najszczęśliwszym barakiem w obozie socjalizmu. Kredyty zaciągane u zachodnich bankierów sprawiły, że świat z perspektywy przeciętnego Polaka, który nigdy nie był na Zachodzie i nie widział normalnego życia, wyglądać zaczął nie tylko znośnie, ale niekiedy nawet kolorowo.
To były idylliczne czasy małej polskiej stabilizacji. Wakacje spędzało się w zakładowych ośrodkach wczasowych, dla trójmiejskich przedsiębiorstw rozmieszczonych nad kaszubskimi jeziorami. Do takiego ośrodka w Sulęczynie pojechaliśmy też i my całą rodziną. Oferował wszystko, co naszym rodzicom wydawało się niezbędnie do wypoczynku: słabo wyposażony i ciasny domek campingowy, świetlicę z kolorowym radzieckim telewizorem, w której można było za dnia pograć w ping-ponga, boisko do siatkówki, przystań z trzema pomostami i sprzętem pływającym i towarzystwo równie zadowolonych z wakacji znajomych.
Dla takich jak ja nastolatków taki wyjazd również stanowił nie byle jaką atrakcję. Z doświadczenia wiedziałem, że stanowi okazję do zawierania nowych znajomości z rówieśnikami i, co najważniejsze, sporą dawkę niezależności, bo rodzie zajęci własnymi sprawami niewiele poświęcali uwagi swoim latoroślom. Nie inaczej było i tamtego lata, poznałem nowych znajomych, z którymi spędzaliśmy czas na wodzie, graliśmy w siatkówkę bądź wypuszczaliśmy się na całodniowe wycieczki autostopem nad pobliskie jezioro Mausz lub do Gowidlina. Przy ognisku i dźwiękach gitary rodziły się wakacyjne sympatie, które niekiedy przetrwały dłużej niż wakacje.
Ale było coś jeszcze, coś, co sprawiało, że raz na jakiś czas my, męska grupa nastolatków i nasi ojcowie gromadziliśmy się zjednoczeni w świetlicy przed telewizorem. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy po wojnie brała udział także nasza reprezentacja.
Niewiele osób liczyło wówczas na jej sukces, tym bardziej, że znaleźliśmy się w grupie z Argentyną, Włochami i Haiti. Haiti wydawało się przeciwnikiem do ogrania, ale Argentyna czy Włochy? Te zdawały się poza naszym zasięgiem.
Piętnastego czerwca, czterdzieści lata temu, zasiedliśmy w wypełnionej tłumem i gęstym dymem papierosowym świetlicy i czekaliśmy niecierpliwie na pierwszy gwizdek mający rozpocząć mecz z reprezentacją Argentyny. Siedziałem między Januszem, ratownikiem naszego ośrodka, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić mimo różnicy wieku, i jego bratem Jurkiem. Inne imiona ulotniły mi się z pamięci, ale wszystko co działo się na boisku pamiętam dokładnie. Trudno to zresztą zapomnieć, bo ku powszechnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości w siódmej minucie spotkania Grzegorz Lato zdobył dla Polski pierwszego gola. Minutę czy dwie później wynik podwyższył na dwa do zera Andrzej Szarmach. Trudno opisać entuzjazm, jaki zapanował w świetlicy. Nasza reprezentacja utrzymała ten wynik do przerwy, dopiero w drugiej połowie Argentyńczykom udało się strzelić kontaktową bramkę. Smutek nie trwał jednak długo, bo dwie minuty później celny strzał Laty znów powiększył przewagę Polski do dwóch goli. Kilka minut później Argentyńczycy zrewanżowali się celnym trafieniem. Z niepokojem czekaliśmy na końcowy gwizdek, ale to już było wszystko, na co stać było reprezentację Argentyny i mecz zakończył się zwycięstwem Polski 3:2.
Przez następne dni rozmawiało się tylko o tym i trudno się dziwić. Potem z meczu na mecz apetyty rosły: 7:0 z Haiti, 2:1 z Włochami, 1:0 ze Szwecją, 2:1 z Jugosławią. Dopiero reprezentacji RFN, w przedziwnym meczu na zalanym wodą boisku, dopisało więcej niż Polakom szczęścia i drużyna Kazimierza Górskiego zeszła z boiska pokonana. Na pocieszenie kilka dni później pokonała Brazylię 1:0 i zajęła trzecie miejsce w tym najważniejszym futbolowym turnieju.

Minęło czterdzieści lat., a wciąż mam żywo w pamięci tamten początek wakacji. Był słoneczny, gorący i pełen wrażeń. Nie tylko tych sportowych.

wtorek, 24 czerwca 2014

Tryumf chamstwa na salonach

 Mniej więcej dwa tygodnie temu, w każdym razie już po wyborach do parlamentu europejskiego, jeden z moich znajomych podczas rozmowy, która zahaczyła o tematy polityczne, wyraził obawy, czy obraz Polski nie ucierpi z powodu wystąpień przed tak licznym gronem Janusza Korwin-Mikkego. Stwierdził, że podziela znaczną część jego poglądów gospodarczych, ale obawia się wypowiedzi Mikkego i sposobu ich werbalizacji, a także głoszenia opinii, które nie mają nic wspólnego z gospodarką, a są mocno kontrowersyjne. Uspokajałem go, że w każdym gronie przydaje się postać, która może powiedzieć więcej niż inni, bo nie traktuje się jej do końca poważnie, ale jednocześnie daje do myślenia. Wiedzieli o tym dawni władcy utrzymując na swym dworze błaznów, z których niejeden, jak choćby polski Stańczyk, zapisał się w historii jako znakomicie zorientowany w sprawach politycznych patriota, a przy tym surowy sędzia królów i możnych. Wyraziłem nadzieję, że nowy polski eurodeputowany tę rolę odegra w europejskim parlamencie.
Podtrzymuję tę opinię, ale dziś, po ostatnio ujawnionych nagraniach czołowych polskich polityków i prezesów państwowych spółek, zdecydowanie mniej surowo oceniam wystąpienia lidera Nowej Prawicy, bo przy języku jakim się posługują w prywatnych rozmowach, Janusz Korwin-Mikke wypada co najmniej blado. Jak pisałem, nie byłem zdziwiony, że tak wyglądają kulisy polskiej polityki (choć nie powinny), ale nie przypuszczałem, że elita polskiej klasy politycznej, najbardziej rozpoznawalni politycy i przedsiębiorcy, rozmawiają tak rynsztokowym językiem. No cóż, wygląda na to, że jaka „elita”, taki język. Choć nie mniej istotne jest, że takim językiem opisują też swoich współpracowników i kolegów. Sięgająca dna degrengolada dotyka jednak nie tylko kultury (czy też raczej jej braku) rządzących, lecz również moralności, co jet tym bardziej przykre, iż pseudo-bohaterowie afery taśmowej i ich przełożeni, w tym Donald Tusk, zdają się tego zupełnie nie dostrzegać i nie widzą powodu, by się kajać. W ich opinii, tak właśnie wygląda troska o ojczyznę – prowadzone w knajpach przy suto zastawionym stole prywatne (jak twierdzą) rozmowy, za które płaci się służbowymi (czyli za pieniądze podatników) kartami. Żenada, jaką mają prawo odczuwać Polacy, to dużo za delikatne słowo.

wtorek, 17 czerwca 2014

Zaskakujące zaskoczenie

 Zaskakuje mnie zaskoczenie. Zabawne, prawda? Ale naprawdę zaskakuje mnie, że dziennikarze dziwią się, iż polityka odbywa się w ten właśnie sposób, w jaki pokazały to nagrania ujawnione przez „Wprost” . Dlatego mnie to ani nie zdziwiło, ani nie zaskoczyło. Tak wygląda „troska o kraj”, o której mówił Pan Belka. Takie tajemnice, jak Pan Nowak, skrywają politycy. Gdzie znajdują swoje miejsce politycy, tacy jak Pan Parafianowicz (obiecujący Panu Nowakowi zbadanie sprawy związanej z kontrolą jego żony) po zwolnieniu z politycznego stanowiska? Oczywiście, w spółkach Skarbu Państwa. Pisałem o tym, gdy starałem się podsumować ćwierćwiecze wolności.
A teraz przewrotnie – ani dziennikarzy, ani innych inteligentnych ludzi (co nie znaczy, że wszyscy dziennikarze są inteligentni) nie mógł zaskoczyć fakt, że w ten sposób, jaki ukazały to ujawnione nagrania, robi się politykę. Tak się to właśnie odbywa, a nagrania to tylko udowadniają. Dzięki nim czasem ktoś traci władzę (jak socjaliści na Węgrzech), ale nie w Polsce. W Polsce, jest to tylko troska o kraj, a pie... Rada Polityki Pieniężnej (jak się raczył wyrazić Prezes NBP), to tylko słowny wypadek przy pracy. Pan Belka przeprosi, pokaja się, i wszystko będzie dobrze. Urząd Skarbowy zajmie się Panem Nowakiem (współczuję mu) i przykładnie ukarze go za wszystko, co zrobił, i czego nie zrobił, by pokazać Polakom, że takich „przekrętasów” praworządna Polska tolerować nie będzie.
W całej tej aferze, za którą nikt nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności (poza, ewentualnie osobami, które dokonały tych nagrań, jeśli się ich uda wyśledzić), chyba że trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego (np. Pana Sienkiewicza). Najwyżej zbeszta się kilka osób, by opinia publiczna miała satysfakcję. I tyle, świat będzie się kręcił dalej, politycy będą się spotykali i nadal rozmawiali o Polsce tym samym językiem, tyle że będą bardziej czujni.
Ale w tym całym zamieszaniu umyka jedna rzecz istotna, którą zwerbalizował Pan Sienkiewicz: budżet państwa jest na dnie (!) i, zgodnie z jego proroctwem, na dnie będzie co najmniej do końca 2015 roku (a ja myślę, że znacznie dłużej). Co gorsza, nie pomogła kradzież 150 mld. złotych oszczędności Polaków w OFE. Trzeba było się zwrócić jeszcze o wsparcie do NBP. A że sprawa wyszła na jaw, i wsparcie nie będzie takie proste, należy się spodziewać kolejnych obciążeń obywateli, by tylko utrzymać budżet w ryzach. I rządy Platformy u władzy.

Donald Tusk, oczywiście, o niczym nie wie, jest jak car, którego ciągle oszukują najbliżsi współpracownicy. Wszystkich złych (czytaj: pozwalających się ujawnić), natychmiast usuwa. Sam jest nieskazitelny.

niedziela, 15 czerwca 2014

Ćwierć wieku od wyborów – negatywnie

 Wracając do „za” i „przeciw” (vide: poprzedni wpis), niestety, niemal w każdej beczce miodu trafi się przynajmniej jedna łóżka dziegciu, a w Polsce po dwudziestu pięciu latach, które upłynęły od pierwszych powojennych wyborów do których zaproszono opozycję, tych łyżek jest znacznie więcej. Nawet trudno się zdecydować, od czego zacząć.
1. Pierwszą przykrą niespodzianką była obserwacja, z jaką łatwością niedawni opozycjoniści, niegdyś zagorzali ideowcy, w tym także moi koledzy, wchodzili w rządowo-parlamentarne układy i przyswajali sobie mechanizmy władzy. Czynili to niemal wszyscy, bez względu na proweniencję polityczną. Czas ich transformacji w homo politicus następował niebywale szybko, jakby od dawna czekali na zmianę warty.
Oczywiście, w samym zajmowaniu się polityką, zwłaszcza gdy ma ona umożliwić wcielenie w życie głoszonych wcześniej ideałów, nie byłaby niczym niewłaściwym, gdyby nie lekkość, z jaką zrzucali z siebie garnitur wcześniejszych poglądów czy młodzieńczych marzeń. Każda wolta, każda zmiana poglądów bywa dopuszczalna, jeśli pozwalała utrzymać się w polityce lub, dzięki niej, zdobyć intratne stanowisko w tym czy innym dochodowym przedsięwzięciu. Tempo powstawania „nowej klasy”zaskoczyłaby chyba nawet samego Milovana Dźilasa, i wcale nie musiała mieć, co by go nieco zdziwiło, czerwonej barwy.
2. Kolejnym niemiłym rozczarowaniem jest sposób, w jaki traktuje się zwyczajnych obywateli, którzy stanowią dla „elit” politycznych bezimienny tłum wyborców, który się mami i któremu się wiele obiecuje, bo po wyborach cynicznie łamać obietnice. Nie dość na tym, równie cynicznie ograbia się ich z pieniędzy, by ratować budżet państwa. Wręcz modelowym tego przykładem było odebranie Polakom 150 mld. zł prywatnych oszczędności zgromadzonych w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Gdy rząd Jerzego Buzka dokonywał tamtej reformy emerytalnej namawiano do tej formy oszczędzania i obiecywano, że te pieniądze nie tylko staną się nienaruszalną własnością każdego z Polaków, tale będą mogły być dziedziczone. Donald Tusk i Jacek Rostowski nie wahali się złamać tamte obietnice i odebrać Polakom ich oszczędności, cynicznie tłumacząc to dobrem kraju.
Nie inaczej ma się sprawa z podatkami. Niemal każda formacja polityczna obiecywała obniżenie podatków (ci o lewicowych korzeniach tym najmniej zarabiającym) i ich stabilizację. Obiecywali i na tym zazwyczaj się kończyło. Jako pierwszy progi podatkowe zamroził rząd Hanny Suchockiej (co było w istocie zwiększeniem obciążeń podatkowych), a potem jej następcy bez wahania sięgali po ten czy inny sposób drenowania kieszeni Polaków. Z punktu widzenia rządzących społeczeństwo powinno być jak stado owiec, pokorne i zawsze gotowe do ostrzyżenia,
3. Do listy przykrych niespodzianek zaliczyłbym także centralizm. Warszawa decyduje o wszystkim, a w pierwszej kolejności o tym, jak dzielić społeczne pieniądze. Regiony, które osiągają większe dochody, oddawać muszą ich tak znaczną część, że wpadają w finansowe kłopoty. Tę karę za przedsiębiorczość nazwano słusznie „janosikowym”. Samorządy lokalne niewielką mają możliwość kształtowania własnej polityki podatkowej. Najchętniej Warszawa decydowałaby, jak niegdyś Komitet Centralny PZPR o wszystkim (co zresztą jest też tendencją widoczną w UE).
4. Ograniczanie wolności i odpowiedzialności obywatelskiej, to kolejny przykład negatywnych tendencji. Coraz więcej sfer życia regulowanych jest nakazami i zakazami, oczywiście, jak tłumaczą oświeceni politycy, dla dobra obywatela lub, co jeszcze bardziej enigmatyczne, dobra wspólnego. Ot, jeden z ostatnich przykładów – zakaz palenia w prywatnych (sic!) restauracjach. Do restauracji w której się pali, (prywatnej, jeszcze raz podkreślam) nie muszą wchodzić osoby, które chcą uniknąć dymu (w przeciwieństwie do urzędów, gdzie zakaz jest jak najbardziej zasadny). mogą wybrać taką, której właściciel wywiesi wywieszkę, że jest dla niepalących. To właściciel lokalu powinien decydować, czy jest on dla palących, czy nie. Podobno pali mniejszość, więc i lokali z zakazami palenia byłoby więcej. By uniknąć zarzutów o stronniczość zaznaczam, że palenia nie pochwalam, nie chodzi jednak o mnie, a o zasadę wolnego wyboru.
Coraz więcej przestrzeni wolności i decyzji odbiera się obywatelom, choćby decydując o tym, jakie produkty spożywcze trafiać mają do sieci handlowych. Narzuca się przedsiębiorstwom, jak i co mają produkować, co szczególnie widoczne jest w obszarze artykułów spożywczych. Przez setki, ba, tysiące lat pito niepasteryzowane i niehomogenizowane mleko, jedzono wytwarzane pod strzechą sery i ludzkość przetrwała. Poza tym decydować o tym, co je, powinien konsument, jeśli zaryzykuje chwilowym rozstrojem żołądka, to jego sprawa, bo jego żołądek!
5. Gąszcz przepisów utrudniających życie przedsiębiorcom – to kolejny przykład absurdu, bo niekiedy przepisy równych ustaw są ze sobą sprzeczne.
6. Niewydolny system sądowniczy, w którym sprawy wloką się całymi latami.
7. Powszechna kontrola i nasilające się tendencje do wprowadzania państwa powszechnej inwigilacji. W tej dziedzinie rzeczywistość zaczyna przekraczać wyobraźnię Orwella. W jego „Roku 1984” Wielki Brat obserwował obywateli tylko przez telewizor w ich mieszkaniach, dziś za pomocą coraz liczniejszych kamer obserwuje nas wszędzie, na każdej ulicy. Śledzi nas też dzięki używaniu telefonów komórkowych czy kart kredytowych. Urzędnicy aparatu przemocy (a wciąż ich przybywa, bo poza policją jest jeszcze policja skarbowa, Straż Leśna, Straż Ochrony Kolei, Inspekcja Transportu Drogowego, Straż Graniczna i pewnie niejedna jeszcze tak instytucja mogąca używać broni), też są wszędzie. W każdej chwili mogą nas zatrzymać, wylegitymować, i przesłuchać, choć nie złamaliśmy żadnego przepisu. Ot, prewencyjnie. Oczywiście wszystko to dla naszego bezpieczeństwa i dobra. Przypominam, że dla społecznego dobra terror wprowadzali też Robespierre, Lenin, Stalin, Hitler, Kadafi, Husajn, a ostatnio na Krymie również Putin.

Chyba czas kończyć, choć miałem jeszcze ochotę napisać o wielu sprawach, o poprawności politycznej, narastających obawach wyrażania swoich poglądów ze względu na potępienie przez media czy nawet środowiskowy ostracyzm (vide – Joanna Szczepkowska, która odważyła się potępić gejowskie lobby w świcie aktorskim) czy prymacie prawa brukselskiego na narodowym. Już nie napiszę, nie mam ochoty, bo zaraz się okaże, że to nie łyżka dziegciu w beczce miodu, tylko odwrotnie. Ale nadal uważam, że droga była dobra. To, co potem nastąpiło, tak naprawdę tylko Polacy są odpowiedzialni.

piątek, 13 czerwca 2014

Ćwierć wieku od wyborów – pozytywnie

 Hucznie świętowana rocznica ćwierćwiecza odzyskania przez Polskę wolności (choć precyzyjniej, była to rocznica pierwszego kroku do jej odzyskiwania, bo mające miejsce 4 czerwca 1989 roku wybory były tylko częściowo wolne) w każdym chyba Polaku, który świadomie uczestniczył w tamtych wydarzeniach, wzbudziła nieco refleksji na temat przemian, jakie miały miejsce od tamtego dnia, a także na temat obecnej kondycji Polski. To, że większość z nas nie jest zadowolonych z obecnego stanu rzeczy, nie powinna dziwić, bo z jednej strony tęsknota za wolnością w czasach komunizmu sprawiła, że nazbyt gloryfikowaliśmy demokrację wyobrażając ją sobie jako raj na ziemi, z drugiej, w naturze Polaków, tak przynajmniej ja to oceniam, zakorzeniony jest większy niż w innych europejskich narodach krytycyzm. Coś jednak bez wątpienia w tym jest, bo we mnie także, najdelikatniej rzecz ujmując, rodzą się ambiwalentne odczucia, gdy myślę o tym, co przez tych trzydzieści lat moja ojczyzna osiągnęła. Pomyślałem, że warto dokonać subiektywnego całkiem bilansu i skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością.
Zanim jednak przejdę do tego prywatnego rachunku zysków i start, chciałbym podkreślić, że zarówno rozmowy okrągłego stołu, jak i pierwsze ułomne wybory, uważam z perspektywy lat za właściwą decyzję opozycji i krok, jak już wspomniałem, we właściwym kierunku. Choć szanuję odmienne opinie wyrażane w tej sprawie przez niektóre środowiska, nie mogę ich podzielać, bo w moim przekonaniu rozpoczęły one bezkrwawy proces powrotu do w pełni demokratycznego systemu sprawowania w Polsce władzy, a co więcej, otworzyły one tę możliwość innym krajom Europy Wschodniej. Gdyby nie tamte wydarzenia, zapewne nie upadłby jeszcze przez wiele lat mur berliński, nie byłby jedwabnej rewolucji w Czechosłowacji i, co najbardziej niezwykłe, nie odzyskałyby niepodległości kraje wcielone siłą do ZSRR.
Niektórzy twierdzą, że i bez okrągłego stołu, za jakiś czas do Polski osiągnęłaby wolność, ale „jakiś czas” już mi wtedy nie wystarczał. Miałem trzydzieści lat i z całej duszy pragnąłem żyć w normalnym kraju, zapomnieć o przeszłości, bezsilności, zmorach kolejek, cenzurze, milicyjnych szykanach, drukowanych w piwnicach ulotkach i nieustannej obawie o przyszłość najbliższych.
Każda, nawet najdłuższa droga, zaczyna się od pierwszego, nawet nieporadnego kroku, a nasz naród wkraczał w zupełnie nieznane i niebezpieczne rejony, torując drogę innym. Z tego kroku powinniśmy być dumni i mieć świadomość, że gdybyśmy go nie uczynili, być może teraz, gdy minęło od tamtej chwili ćwierć wieku, stojąc w kolejce po chleb i kiełbasę wyrzucalibyśmy sobie, że gdy otworzyła się taka szansa, nie potrafiliśmy z niej skorzystać.
Nec temere, nec timide, „bez zuchwałości, ale i bez lęku”, ta złota dewiza zamieszczona przed wiekami na herbie Gdańska, wskazywała właściwą drogę. Niepotrzebna zuchwałość bądź nieuzasadniony strach niejeden kraj doprowadzały do ciężkich doświadczeń, a Polakom udało się w 1989 roku wypracować consensus, któremu przyświecała.

A teraz już swoiste i osobiste za i przeciw, zalety i wady Polski, w której dzisiaj przyszło mi żyć.
Co osiągnęliśmy?
1. Zlikwidowano gospodarkę niedoborów, przekleństwo wystawania w kolejkach za najpotrzebniejszymi towarami. Pamiętam dowcip krążący w okresie stanu wojennego: Jak po angielsku nazywa się mięso? – zadawano pytanie. Meat – odpowiadał zapytany. To dokładnie jak po polsku – stwierdzano. Ale wszyscy pamiętamy, że niemal mityczne było nie tylko mięso, brakowało niemal dosłownie wszystkiego: żywności, mebli, artykułów AGD czy ubrań, nie wspominając o surowcach czy półfabrykatach dla fabryk. Teraz w sklepach znaleźć możemy wszystko to, co mają Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy.
2. Pełne artykułów sklepy są wynikiem dopuszczenia na rynek prywatnych przedsiębiorców. Do roku 1989 niemal wszystkie przedsiębiorstwa (nie licząc rolnictwa) należały do państwa. Polska socjalistyczna gospodarka bohatersko starała się pokonywać trudności, które... nie występowały w żadnym innym kraju Zachodu (jak zwykł mawiać Stefan Kisielewski), a mimo to nie dawała rady. Bo nie mogła, gdyż z założenia brak właściciela prowadzi do dewastacji. Dziś w Polsce każdy może założyć przedsiębiorstwo i to kolejne niezaprzeczalne dobro obecnego stanu rzeczy.
3. Więcej zarabiamy. Stać nas na to (uprzedzając, oczywiście nie wszystkich, ale dotyczy to wszystkich krajów świata) na zagraniczne podróże na Zachód (w roku 1989, gdy na dużym kacu kupowałem w sklepie puszkę Coca-Coli za 2,5 marki zachodniej, serce bolało mnie okrutnie, bo zarabiałem miesięcznie takich marek w przeliczeniu, coś ze czterdzieści). Dziś Polacy jeżdżą normalnymi samochodami, nie tylko wytwarzanymi w krajach tzw. demokracji ludowej i zarezerwowanymi wówczas dla uprzywilejowanych. Posiadają prywatne domy i mieszkania wyposażone w najnowocześniejsze urządzenia (choć nie wszyscy, ale o tym potem).
4. Otworzył się przed nami świat, Polacy mogą wyjechać dokąd chcą i kiedy chcą, oraz zatrudnić we wszystkich krajach UE., Zapominalskim przypominam, że w 1989 roku, by uzyskać możliwość wyjazdu, trzeba było tygodniami zabiegać o paszport (o którego wydaniu decydowali urzędnicy), a potem jeszcze starać się o wizę. Po powrocie z zagranicy natychmiast trzeba było paszport oddać.
5. Zniesiono cenzurę, możemy czytać wszystko, co wydano na całym świecie, a także wyrażać wszystkie niemal opinie, zwłaszcza polityczne. Istnieją ograniczenia, ale o tym w innym już dziale, poświęconym temu, czego nie udało nam się osiągnąć.


Dwie strony „maszynopisu” zakończyłem, więcej nikt nie ma ochoty czytać, w związku z tym, o tym, czego nie dokonaliśmy lub co mi się nie podoba, w najbliższym tekście.