środa, 30 grudnia 2015

Pierwsza młodość Harper Lee

 Trudno byłoby wymyślić dla książki lepszą historię promocyjną, niż tę, którą dla „Idź, postaw wartownika” napisało samo życie. Autorka jednej, i zdawało się, że jedynej jak dotąd powieści, odnalazła maszynopis książki, którą napisała pół wieku temu i który miał być pierwszą jej pisarską wprawką, na podstawie której powstała ciesząca się zasłużoną (choć dziś już nieco zapomnianą) sławą powieść „Zabić drozda”. Więcej szczegółów o niezwykłych okolicznościach powstawania tych książek znaleźć można na kulturalnym portalu wyborcza.pl. Mógłbym to skomentować: „niesamowita historia” i na tym skończyć, gdyby nie fakt, że takie sensacyjne odkrycia zawsze budzą moje wątpliwości – za dużo w nich zaskakujących odkryć i zbiegów okoliczności. Ale jest coś, co skłania mnie do dania wiary tej snutej przez bez mała dziewięćdziesięcioletnią już dziś autorkę opowieści – sama książka. W „Idź, postaw wartownika” odnalazłem bowiem nie tylko ten sam styl, atmosferę, wrażliwość autorki i tę samą wnikliwą zdolność obserwacji, ale co najważniejsze niepoprawność polityczną, która byłaby nie do pomyślenia w czasach obecnych, w czasach, gdy znaleziono odpowiedzi na większość przedstawionych w niej dylematów. Nie, te dwie książki nie mogły powstać w odstępie półwiecza, zostały napisane rzeczywiście w tym samym mniej więcej czasie, w epoce, gdy na Południu Stanów Zjednoczonych droga do pełnego równouprawnienia Murzynów była jeszcze daleka. Zresztą, jakie to ma znaczenie, kiedy ją napisano? Najważniejsze, że odnalazłem w lekturze to, na co miałem nadzieję, gdy ujrzałem ją na półce w księgarni – kilkaset stron bardzo dobrej prozy.
Główną bohaterką książki, podobnie jak w „Zabić drozda”, jest Jean Louise Finch, choć teraz jest już dorosłą, dwudziestosześcioletnią kobietą, która do swego rodzinnego miasteczka w Alabamie przyjeżdża z Nowego Jorku, dokąd przed kilku laty przeniosła się na stałe. Przekonana do postępowych poglądów abolicjonistka, pełna popularnych w wielkich miastach na Północy idei wolności i równości, zderza się z zupełnie odmienną atmosferą południowej prowincji, a co gorsza odkrywa, że zachowawcze poglądy wyraża nawet dotąd niezłomny w jej oczach bohater – ojciec – Atticus. Odważny obrońca oskarżonego o morderstwo czarnoskórego Toma Robinsona (co jest jednym z dwóch głównych wątków poprzedniej powieści Lee), ku jej zaskoczeniu, z dezaprobatą wyraża się o właśnie ogłoszonym orzeczeniu Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych uznającym za niezgodne z Konstytucją prawo segregacji w szkołach, obowiązujące w większości stanów Południa. Oburzona tym faktem Jean odkrywa dodatkowo, że Atticus nie jest w swych poglądach odosobniony, podzielają je mieszkańcy, których uważała dotąd za najbardziej oświeconych, nawet jej rodzina i narzeczony. Prowadzone przez nią pełne emocje dyskusje są tyleż zaskakujące dla współczesnego czytelnika, co pouczające. W najbardziej gorącym starciu poglądów Atticus przytacza przynajmniej dwie istotne wątpliwości: pierwszą – czy Sąd Najwyższy, wbrew dziesiątej poprawce, ma prawo wtrącać się w prawodawstwo stanowe; i drugą – lecz tu może przytoczę jego wypowiedź skierowaną do córki: „Mam nadzieję, że rozumiesz, iż populacja Murzynów w naszym kraju jest w pewien sposób opóźniona? […] Rozumiesz, że ogromna większość czarnych z Południa nie jest w stanie w stu procentach wypełniać zobowiązań wynikających z obywatelstwa?”. To tylko wyjątki, bywa goręcej i równie ciekawie podczas toczących się między nimi dyskusji.
Poglądy wyrażane przez oddanego sprawiedliwości Atticusa wydają się z obecnej perspektywy rasistowskie, ale czy można do nich przykładać dzisiejszą miarę i oceniać według dzisiejszych standardów? Ten cieszący się ogromnym autorytetem, również wśród czarnych mieszkańców Alabamy, doświadczony prawnik, wyraża swoją opinię w trosce o dobro swojego miasta, hrabstwa i stanu. To, co mówi, nie jest rasizmem, tylko naturalną obawą, by nagłe i bezwarunkowe wprowadzanie nowych zwyczajów nie przypominało wrzucania nie potrafiących pływać dzieci na głęboką wodę. Nie jest przeciwny zmianom, uważa jedynie, że taki proces powinien być wprowadzany stopniowo. „Naprawdę chcesz widzieć tłumy Murzynów w naszych szkołach, kościołach i teatrach?” – zadaje córce pytanie. „Chciałabyś, żeby nasze dzieci uczyły się w szkołach, w których poziom nauczania zostanie obniżony, by murzyńskie dzieci dały sobie radę?”. Oburzające? Być może dzisiaj tak, ale też nie do końca. W gruncie rzeczy wszystkie nowoczesne społeczeństwa potwierdzają te poglądy nakładając ograniczenia, choćby wiekowe, na pełnię praw obywatelskich w demokratycznym państwie. W Polsce, na przykład, prawo wybierania członków parlamentu otrzymuje się po ukończeniu osiemnastu lat, ale posłem można zostać po ukończeniu dwudziestu jeden, a prezydentem trzydziestu pięciu lat. Czy oznacza to dyskryminację ludzi młodych? Chyba niewiele osób byłoby tego zdania.

Nie będę pisał, jaką ostatecznie daje odpowiedź na takie pytania autorka i czy jej bohaterka dała się przekonać czy nie. Zresztą, toczone w powieści dyskusje, choć bez wątpienia ważne i interesujące, nie są powieści jedynym atutem. Jest w niej jeszcze obraz Południa z lat sześćdziesiątych i młodzieńcze rozterki, a wszystko opisywane obrazową, wartką prozą. To jedna z ciekawszych książek, jaką w ostaniach latach udało mi się przeczytać i polecam ją z pełnym przekonaniem wszystkim, którzy znużeni są kryminałami i romansami. Każdemu, kto lubi obyczajowe książki, dobrze napisane i dobrze przetłumaczone polecam sięgnięcie także po „Zabić drozda”. A czym mam rację? Nie wiem, de gustibus non est disputandum. No, może czasami, ale to już, parafrazując nieco Kiplinga, inna dyskusja.

środa, 23 grudnia 2015

Świąteczne lektury

Stefan Kisielewski, zwany częściej Kisielem, napisał przed laty dwa felietony w wielce zasłużonym „Tygodniku Powszechnym” o świątecznych gazetach. Bo świąteczne gazety były zawsze wyjątkowe, bardziej obszerne niż zazwyczaj i bardziej publicystyczne niż informacyjne. Choć przeczytałem te felietony w jego zbiorze, już lata po ich pierwszym opublikowaniu, rozumiałem co miał na myśli, bo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych też kupowałem całe naręcze tygodników, by w święta zanurzyć się w ich lekturze.
Czasy się zmieniły, w epoce Internetu czasopisma przestały być już tak ważne jak niegdyś, wiadomości i felietony napływają w nim falą trudną do opanowania, ale zwyczaj świątecznej lektury nadal kusi czasem przeznaczonym tylko dla siebie i słowa pisanego, choć miejsce tygodników zajęły książki. Staram się wśród książek wyszukiwać te interesujące, zagubione pośród wszechobecnych kryminałów i romansów, co się udaje czasem z lepszym, czasem gorszym skutkiem. Tym razem z niecierpliwością czekam na wydłużony weekend, bo udało mi się postawić na półce trzy książki dla mnie ważne. Pierwsza zainteresowała mnie z tego powodu, że niedawno dopiero świat dowiedział się o jej istnieniu; druga, bo chociaż napisał ją autor nie tylko znany mi osobiście i którego twórczość starałem się śledzić, ale umknęła mi w ubiegłym roku, gdy została wydana; a trzecia, bo czekałem na nią ponad trzydzieści lat i, jak napisał mi w dedykacji jej autor, poniekąd w jakiś sposób podobno ją wyczarowałem. Trzy książki, jak trzy duchy z „Opowieści wigilijnej”, a świątecznych dni tylko cztery, więc czytanie przedłuży się do Nowego Roku, ale tym bardziej się cieszę, że będę się mógł oderwać od codzienności.
Zaanonsuję je dzisiaj, nim napiszę coś więcej po ich przeczytaniu:
  1. „Idź, postaw wartownika”, Harper Lee, autorki pięknego bestsellera „Zabić drozda”, zekranizowanego w 1962 roku przez Roberta Mulligana z niezapomnianą rolą Gregory Pecka. Film nagrodzono trzema Oscarami. Dotąd byłem przekonany, że Harper Lee była, jak J.D. Salinger („Buszujący w zbożu”) autorką jednej książki;
  2. „Kino krótkich filmów” Marka Stokowskiego, autora „Samo-lotów” i „Stroiciela lasu”, a także zupełnie nieznanego „Błazna” i wielu książek popularno-naukowych;
  3. „Drugie wejrzenie” Dariusza Filara”, autora „Psa wyścigowego” wydanego w, bagatela, 1984 roku. Dariusz Filar, znany też bez wątpienia miłośnikom literatury fantastyczno-naukowej, wrócił jako pisarz prozy współczesnej (mam nadzieję, bo nie czytałem).
Jest jeszcze czwarta książka, o której napiszę, już przeczytana, „Pułapka na ptaki” Adama Hlebowicza, ale ponieważ moją notatkę o niej zdecydował się zamieścić kwartalnik „Prowincja”, zaczekam na jej publikację przed zamieszczeniem jej na blogu.

A korzystając z okazji, wszystkim czytelnikom mojego bloga życzę spokojnych i pełnych ciepła świąt Bożego Narodzenia.

sobota, 19 grudnia 2015

Senny koszmar

 W tym roku 13 grudnia wypadł w niedzielę, tak jak w dniu ogłoszenia stanu wojennego w 1981. Gdy gorączkowo wynosiliśmy z uczelni maszyny i narzędzia drukarskie, papier i farbę, by je ukryć przed funkcjonariuszami SB i milicji, rozpoczynaliśmy daleką podróż w nieznane. Robiliśmy to wierząc może nie tyle na zwycięstwo, co na jakiś consensus z władzą, która uzna, że lepiej dać jakiś margines swobody narodowi spragnionemu wolności po sierpowych zwycięskich strajkach z 1980 roku. Ku naszemu zaskoczeniu osiem lat później drzwi do wolności otworzyły się na całą szerokość. Te miesiące z przełomu lat 1989 – 1991 należały do najpiękniejszych, jakie przeżyłem. Wszyscy Polacy czuli, że stało się coś niewyobrażalnie dobrego. Wreszcie mogłem mogłem pisać w legalnej prasie i czytać legalnie wydane książki. Wielu z moich kolegów odnalazło się w polityce, gdzie mnie nigdy nie ciągnęło, ale przyglądałem się im z nadzieją i podziwem, że zmieniają kraj na lepsze.
A Polska była w stanie naprawdę opłakanym po kilkudziesięciu latach socjalizmu. Sklepowe półki świeciły pustakami, a pieniądz traciła na wartości w tempie zastraszającym (w 1990 roku inflacja wyniosła niemal 600%!). Nie mieliśmy nic poza gorącą wiarą w lepsze jutro i dla tej wszyscy Polacy gotowi byli na ogromne wyrzeczenia.
Po ćwierćwieczu od tamtych wydarzeń z dumą patrzę na wolną i otwartą na świat Polskę, o której kiedyś mogliśmy tylko marzyć w niekończących się kolejkach po nieco wędliny na święta czy paszport na Zachód. Rozświetlone kolorowymi reklamami ulice pełne zachodnich samochodów, dostatek wszelakich towarów na półkach, stabilne a nawet ostatnio spadające ceny i, choć to najtrudniej nam dostrzec, znaczna poprawa jakości życia większości rodzin – to zewnętrzne oznaki zmian mających miejsce przez ostaniach 25 lat. Tak, są jeszcze ludzie, o których należy się zatroszczyć, problemy, które należy rozwiązać i sprawy którymi należy się zająć. Ale bilans jest zdecydowanie dodatni. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, zwyczajnie mija się z prawdą, albo świadomie wykazując złą wolę, albo ulegając takiej niszczącej propagandzie.
Nie zawsze zgadzałem się ze sprawującymi władzę (powiedziałbym nawet, że często), ale szanowałem (choć nie jest moją faworytką) demokrację, wszak naród zdecydował. Ale nigdy jeszcze w III Rzeczpospolitej przejmujący władzę nie czynili takiego moralnego spustoszenia, nie niszczyli z taką złością tego, co zostało stworzone przez lata ciężkiej pracy. Należy poprawiać i zmieniać to, co nie jest doskonałe (a często nie jest), ale nawet wyborcze zwycięstwo nie upoważnia do dewastowania dotychczasowych osiągnięć i budowania na tym własnego pałacu władzy. Porządek konstytucyjny i system prawny zmienia się z namysłem, drogą utartych reform, a nie drogą populistycznych haseł i parlamentarnych nocnych obrad. Ewolucja, nie rewolucja – to właściwa droga ku lepszemu.
Jestem ekonomistą, na co dzień zajmuję się finansami przedsiębiorstw (nie w wielkich korporacjach, które też znalazły się ostatnio na cenzurowanym, choć największe w Polsce korporacje należą do skarbu państwa) i z przerażeniem patrzę na perspektywę rujnowania gospodarki i budżetu, jaki nam serwuje nowy rząd i nowa parlamentarna większość. Nie byłem zachwycony skokiem na pieniądze funduszy emerytalnych (więc i moje, dopóki nie zaprzeczył temu Trybunał Konstytucyjny), ale jeśli już tak się stało i poprawiono dzięki temu stan finansów państwa, nie niszczmy go ponownie – nie ma już skąd wziąć pieniędzy, a opodatkowanie instytucji finansowych czy sklepów odczujemy w domowym budżecie. Resztą skutek i tak będzie znacznie mniejszy, niż rządzący się spodziewają.
O wolność się nie obawiam, nie traktuję poważnie straszenia bojówkami Mariusza Kamińskiego czy obozami dla nieposłusznych Antoniego Macierewicza. Tego już nikt w tym kraju nie uczyni. Obawiam się jednak dewastacji polskiego systemu prawnego i ekonomicznego, który niełatwo będzie naprawić, boję się powrotu do centralnego sterowania gospodarką, co z reguły prowadzi do gospodarczej zapaści albo przynajmniej opóźnienia w rozwoju, boję się, że powyborcze zagarnianie łupów (wygranemu wszystko wolno) stanie się normą, boję się, że korzystając ze sprzyjającej koniunktury społecznych protestów przeciw PiS, przygotują sobie drogę do władzy partie, które chciałby zafundować nam socjalizm w wenezuelskim stylu Chaveza. Boję się, że podział na tych za i tych przeciw pozostawi w narodzie na wiele lat róznice trudne do przezwyciężenia . Boję się złych politycznych obyczajów.
Czy to jest naprawdę ten sam kraj i ci sami ludzie, którzy przed laty przekazywali sobie z poświęceniem drukowane nielegalnie ulotki? Którzy użyczali swoich domów na podziemne drukarnie ryzykując osobistą wolnością i konfiskatą majątku? Którzy ukrywali działaczy podziemia pomimo niewygód i ryzyka? Którzy gotowi byli nieść pomoc i dokonywać wyrzeczeń w imię wolności i lepszego jutra? To jakiś koszmar! Co gorsza wygląda na to, że na przebudzenie z niego trzeba będzie długo czekać. Obawiam się, że to może się ludziom spodobać – zwolennicy jednej i drugiej strony sceny politycznej podczas ulicznych demonstracji obrzucali się pełnymi nienawiści słowami i wyglądało na to, że nie dostrzegają w tym niczego niewłaściwego.

Nie mam ochoty więcej o tym pisać, jest wiele ciekawszych tematów. Najlepszą metodą na powrót do normalności jest robienie tego, co się potrafi najlepiej. Nie lubię rozkrzyczanych wieców i manifestacji, nie czuję się dobrze w tłumie. Wolę sam i po swojemu. Zawsze byłem w mniejszości i tak już chyba pozstanie.

czwartek, 26 listopada 2015

Zwycięstwo złej demokracji, czyli "Kości zostały rzucone"

 Zostały rzucone nocą rękoma PiS i sądzę, że nie najlepiej się stało, iż odbyło się to w sposób tak nagły, bez możliwości zastanowienia się nad skutkami. Niemniej nie rwałbym włosów z głowy i nie posunąłbym się do twierdzenia, iż ogranicza się demokrację, potrzeba na to mocniejszych argumentów, bo to co się stało było przecież manifestacją demokratycznie wybranej władzy większości. Jest to raczej wyraźny przykład na to, że upadają dobre obyczaje, co, niestety, zapoczątkowała Platforma Obywatelska jeszcze w poprzedniej kadencji, a teraz wszyscy obserwujemy tego konsekwencje. PiS w zasadzie jest tylko jej naśladowcą, chociaż znaczenie bardziej zdeterminowanym i posuwającej się chyba już poza granice obowiązującego prawa. Efekt jest taki, że autorytet Trybunału Konstytucyjnego został poważnie naruszony, podobnie jak po raz kolejny autorytet parlamentu polskiego, ale to już chyba nikogo nie dziwi.
Przyznam, że mocno zdegustowany jestem postawą polityków PiS. Nie jestem wprawdzie bezwarunkowym obrońcą prawa stanowionego, bo prawo piszą i stosują ludzie, a ci są omylni. Niemniej złe prawo zmieniać należy zgodnie z przyjętymi procedurami, a nie doraźnymi uchwałami sejmowej większości. Wiele z decyzji wydawanych przez Trybunał Konstytucyjny na przestrzeni ostatnich lat przyjąłem i ze zdumieniem, i z niezadowoleniem, ale jednak nie uważam tego za powód do pospiesznego majstrowania przy misternej konstrukcji systemu prawnego, bo to zazwyczaj kończy się powiększaniem chaosu, którego i tak w polskim ustawodawstwie nie brakuje.

Czekam, co będzie dalej. Jak zachowa się PiS? Czy po pierwszej napędzanej dotychczasową niemocą fali gniewu na PO nastąpi w jej szeregach uspokojenie, czy fala przerodzi się w sztorm? Wolałbym nie być świadkiem kolejnej męczącej wojny na górze, gdy wycina się wszystko, co pozostawili po sobie poprzednicy (bez względu na słuszność), zamiast poprawiać i budować.

środa, 25 listopada 2015

Polska złych obyczajów

 Polska jest krajem, w którym niezwykle trudno jest wyrażać swoje poglądy, jeśli nie wpisują się one w utarte szablony, gdyż natychmiast można być okrzykniętym zwolennikiem tej czy innej frakcji partyjnej. Jeśli nie od razu, to z czasem ktoś wydobyć może słowa z przeszłości i przypisać je do odpowiedniej półki, choć bez zgody ich autora i wbrew jego intencjom. Dlatego w zasadzie każdą wypowiedź powinno się rozpoczynać jasną deklaracją, choćby taką:
Dzisiejsza Polska jest nieporównywalnie lepsza od tej, w jakiej przyszło mi się wychowywać i dorastać, a przemiany jakie w niej zaszły po roku 1989 doprowadziły ją do pozycji i dobrobytu, jakiego nie dane jej było osiągnąć od przynajmniej trzystu lat, czyli czasów gdy władzę nad Najjaśniejszą Rzeczpospolitą sprawował król Jan III Sobieski. Podpisuję się obiema rękami pod wszystkimi procesami, jakie zapoczątkowały rozmowy okrągłego stołu. Ten kraj, w którym żyję dzisiaj, jest miejscem, o którym nie śmieliśmy nawet marzyć w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a który, jak sądzę, naszym rodzicom nawet się nie śnił.
I właśnie dlatego, że należę do pokolenia, które przyczyniło się do tych przemian, więc mam też czasem prawo wyrazić niezadowolenie z tych czy innych wydarzeń, bo przecież zawsze można zrobić coś lepiej, albo przynajmniej spróbować zrobić. Nie jestem i nie byłem oddanym zwolennikiem żadnej z partii, które dotąd sprawowały i sprawują władzę, krytykowałem to, co mi się w ich działaniach nie podobało, a chwaliłem te działania, które w mojej opinii prowadziły ku lepszemu. I taki mam nadzieję pozostanę, z własnymi poglądami i marzeniami. Choć nie jest łatwo przyglądać się bezstronni i z boku, gdy dzieją się wokół rzeczy smutne niepokojące.
Ostatnie tygodnie w Polsce nie napawają optymizmem. Mam wrażenie, że przyglądam się ponuremu i żenującemu spektaklowi, który przybrał na sile po ostatnich terrorystycznych zamachach. Mające miejsce we Wrocławiu i Gdańsku manifestacje antyimigracyjne nie miały nic wspólnego z rzeczową dyskusją na temat polityki Europy i Polski w sprawie napływających przybyszów. Można, o czym wcześniej pisałem, mieć wątpliwości co do tego, czy niekontrolowany napływ imigrantów będzie miał dobry wpływ na przyszłość Europy i czy wszyscy szturmujący europejskie granice należą do grona osób naprawdę wymagających wsparcia, nie wolno tego jednak przekształcać w ksenofobię i rasizm – płonąca na wrocławskim rynku kukła Żyda była tej ostatniej postawy smutnym i nieakceptowalnym przykładem. Bez względu na poglądy, na ocenę tej czy innej religii, a zwłaszcza bez względu na (co ma podczas takich manifestacji najbardziej istotne znaczenie) narodowość, europejską tradycją, której Polska zawsze była nie tylko częścią, ale i współtwórcą, jest udzielanie pomocy wszystkim tego naprawdę potrzebującym. Można się różnić skrajnie w poglądach, mieć inne pochodzenie oraz wyznawać inną wiarę, ale nad losem każdego potrzebującego wsparcia, a zwłaszcza każdego prześladowanego trzeba się pochylić. A wśród przybyszów przekraczających granice Europy znajdują się i tacy, kwestią do rozwiązania jest jedynie sposób, w jaki należy ich rozpoznać w całej masie innych żerujących na nieszczęściu naprawdę potrzebujących.
Zanim będę kontynuował wątek żenujących i smutnych wydarzeń w Polsce, znów przypomnieć wolę że nie jestem zwolennikiem żadnej z wiodących przez ostatnie lata na scenie politycznej partii, więc z równą pokorą przyjmę epitet (bo w ustach przeciwnika jest to zawsze epitet) platformersa czy pisowca, jeśli po kolejnych zdaniach ktoś zechce mnie nim obdarzyć. Otóż do szczególnie szkodliwych zachowań zaliczam, kolejno wymieniając:
  • zastosowanie wobec Mariusza Kamińskiego ułaskawienia przed ukończeniem pełnej procedury sądowej i odwoławczej;
  • pospiesznie wprowadzaną zmianę ustawy o wyborze członków Trybunału Konstytucyjnego;
  • przesadny protest obecnego ministra kultury w sprawie spektaklu „Śmierć i dziewczyna”.
Nie twierdzę, że w każdym z wymienionych przypadków nie było wcześniejszych nadużyć. Kolejno: ostatni wyrok w sprawie Mariusza Kamińskiego nie tylko był drastycznie wysoki, ale i sędzia pozwolił sobie na zdecydowanie nazbyt polityczną manifestację sentencji wyroku; w sprawie trybunału niespełna rok wcześniej Platforma Obywatelska ostentacyjnie nagięła prawo zmieniając ustawę w ten sposób, by zapewnić wybór kolejnych jego członków przed końcem kadencji sejmu w którym miała większość; wystawienie tak bardzo prowokacyjnej sztuki teatralnej za społeczne czyli budżetowe (zatem pobierane od wszystkich obywateli) pieniądze może budzić kontrowersje, bo zatrudnianie gwiazd porno na scenie, nie ukrywajmy, jest kontrowersyjne.
Wszystko to jednak przypomina wybijanie klina klinem. Im dalej, tym gorzej. Inaczej rzecz ujmując:
  • w sprawie Mariusza Kamińskiego dobre obyczaje powinny nakazywać wstrzymanie się z decyzją na ostateczne rozstrzygnięcie drogi sądowej, bo Pan Prezydent i tak miałby ostanie zdanie. Nieco cierpliwości nikomu jeszcze nie zaszkodziło;
  • zwalczanie złego obyczaju parlamentarnego wprowadzanego przewagą głosów, przez kolejną przewagę głosów (mowa o Trybunale Konstytucyjnym) prowadzi do zwyczaju podporządkowywaniu prawa rządzącej większości (aż się boję, co z tego może się narodzić, bo odkąd pamiętam, zawsze poglądami plasowałem się w mniejszości);
  • zabranianie wystawiania sztuki, czy zabranianie czegokolwiek, co nie jest explicite zakazane, jest ograniczaniem wolności (w tym wypadku cenzurą), a do tych zwyczajów nie wolno powracać – nikt nikogo nie zmusza przecież, by poszedł na przedstawienie, którego nie chce oglądać, a dorośli ludzie mają prawo o tym sami decydować.
Mam wrażenie, że w takim postrzeganiu świata jestem osamotniony. Najważniejsza była i jest dla mnie wolność. Sami powinniśmy wybierać, czego chcemy, a czego nie. Wolę dyskutować, uzgadniać, docierać stanowisko (jak czynili to posłowie na Sejm zanim zapanowało liberum veto), a nie decydować samodzielnie i stawiać innych przed faktami dokonanymi. Moi przyjaciele z przeszłości i obecni znajomi rozeszli się w różne strony, większość mocno jest zaangażowana po tej czy tamtej stronie sceny politycznej. Bywa, że nie podają sobie rąk i traktują wrogo. Tylko nieliczni jeszcze chcą rozmawiać, zastanawiać się, słuchać argumentów i próbować zrozumieć. A szkoda, dla Polski i dla nas. Przypominam bowiem, że autorytaryzm nie jest zarezerwowany dla jednostki, lecz również dla większości, stanowi wtedy największa pokusę, bo jest w istocie swojej narzucaniem woli siłą, nawet jeśli ta siła jest wynikiem demokratycznych wyborów. Dyktat większości potrafi przerodzić się w totalitaryzm, jeśli prwo podporządkowywać zacznie poglądom.


piątek, 23 października 2015

Zielona wyspa i pies wyścigowy

 Gdy większość dorosłych Polaków robiło sobie herbatę w oczekiwaniu na telewizyjną debatę kandydatek do fotelu premiera, ja wybrałem się na zorganizowaną w Sopocie promocję nowej książki Dariusza Filara, zatytułowanej „Między zieloną wyspą a dryfującą krą”.
Ta książka, której jeszcze nie zdążyłem przeczytać, to był tylko pretekst. Bardziej interesował mnie sam autor, którego miałem okazję poznać przed ponad trzydziestu laty, gdy był jeszcze adiunktem na kierunku ekonomiczno-społecznym sopockiego wydziału UG, a ja byłem studentem ekonomiki transportu. Nie miałem z nim zajęć, ale w tamtych gorących czasach krótkiego powiewu wolności po sierpniowych strajkach 1980 roku, gdy z entuzjazmem staraliśmy się zmieniać uczelniane życie studenckie i system nauczania, siłą rzeczy poznawało się osoby podobnie myślące i z nadzieją oczekujące przemian. Gdy w listopadzie 1981 roku rozpoczynaliśmy studencki strajk, Darek Filar, pomimo wielkiej wrogości do przemian wyrażanej przez starą kadrę docentów i profesorów, był pierwszym z młodszych pracowników nauki, który udzielił nam wsparcia. Tego się nie zapomina.
Potem wybuchł stan wojenny – obozy internowania, strzelanina w kopalni „Wujek”, bibuła, tajne drukarnie i manifestacje, całe to szaleństwo wywołane przez generała, który służąc Moskwie walczył z własnym narodem. Wtedy jedna z koleżanek ze studiów podsunęła mi napisany na maszynie tekst zatytułowany „Być liberałem” dodając w tajemnicy, że jego autorem jest Darek Filar. Przeczytałem go w domu i byłem pod ogromnym wrażeniem, zarówno tekstu, jak i idei, które prezentował. Wprawdzie, gdy wokół trwała nieustana walka, odbywały się manifestacje, co rusz zamykano do więzienia któregoś z moich kolegów, mordowano ludzi którym zamarzyła się wolność, trudno było pogodzić się z proponowaną przez Dariusza Filara postawą wyczekiwania i walki ideowej. Zmagały się we mnie chęć czynu pchająca do wyrażania na ulicy swojego sprzeciwu wobec Jaruzelskiego i jego siepaczy, a stoickością filozofa przyglądającego się temu z dystansu co, zdaniem Darka, powinna cechować liberała. Jaki sens ma liberalne filozofowanie, gdy Polską rządzą partyjni aparatczycy i milicyjni funkcjonariusze? – zadawałem sobie pytanie.
Te rozterki nie zmieniły jednak mojego, narodzonego z lekturą artykułu Darka, pragnienia poznania tego, co pisali o liberalizmie John Stuart Mill, Ludwig von Mises, Friedrich Hayek i Milton Friedman. Do dziś pozostało mi w pamięci pięć haseł wypunktowanych w tamtym artykule, fundament, na którym spoczywać powinien system ekonomiczno-prawny wolnego kraju i wolnego społeczeństwa:
  • wolność a nie równość;
  • jednostka a nie masa;
  • prawo a nie przemoc;
  • ewolucja a nie rewolucja;
  • własność a nie alienacja.
Tamten artykuł przepisałem na maszynie i rozdałem kopie najbliższym znajomym, a potem oni czynili podobnie. Wprawdzie dysponowaliśmy drukarniami, ale ważniejszy wydawał mi się druk ulotek i biuletynów informacyjnych, niż filozofii. Dopiero kilka lat później, gdy ważniejsze stało się długofalowe myślenie, przekazałem artykuł Darka Filara redakcji mającego już swoją kilkuletnią historię, choć nadal wydawanego nielegalnie „Przeglądu Politycznego”, dzięki czemu mógł trafić do szerszego grona odbiorców.
Wybiegłem jednak w przyszłość, bo w międzyczasie, w roku 1984, wydawnictwo Czytelnik wydało, po kilku latach zwłoki i ingerencjach cenzury, zupełnie nie związaną z polityką krótką powieść Filara „Pies wyścigowy”. Darek opublikował już wprawdzie wcześniej dwie książki, ale tamte były z kategorii science-fiction, ta zaś obyczajowa. Jej bohaterem był młody naukowiec starający się odnaleźć sens życia w wyścigu po kolejne osiągnięcia. Jest w niej dokładność Gdańska i Sopotu, tak jak we wcześniejszych powieściach Grassa i późniejszych Pawła Huelle i Stefana Chwina. Nie pozbawiona elementów autobiograficznych, niosła niemały ładunek emocji i rozterek, a przede wszystkim wiarygodność przeżyć. Podobała mi się i z niecierpliwością czekałem na więcej. I od kilkudziesięciu lat nadal czekam.
Dariusz Filar wybrał zawód ekonomisty, nie pisarza. Wykładał na amerykańskiej uczelni, został głównym ekonomistą jednego z banków, wreszcie członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Patrzyłem na to z pewnym żalem zawiedzionego czytelnika, ale ze zrozumieniem. Każdy człowiek obdarzony talentem musi dokonać wyboru: rodzina i życie, bądź misja i przyjemność; codzienny byt lub ryzyko marnej wegetacji dla idei. Tylko nieliczni decydują się na to drugie.
Szczęśliwcy jednak, po wielu latach, gdzieś na pograniczu emerytury, mają szansę na powrót do marzeń. O to chciałem zapytać Darka podczas spotkania. Zapytać, czy napisze powieść opowiadającą o tym, gdzie dobiegł „pies wyścigowy”. Udało się to po oficjalnym spotkaniu, już na korytarzu. Obiecał, że napisze. I że na emeryturze wróci do tego co lubi najbardziej, do pisania. Cierpliwie zatem czekam.

środa, 7 października 2015

Lubię gazety

 Kolega, znaczący i sympatyczny biznesmen, jeden z twórców znanej każdemu polskiej marki, opowiedział mi niedawno pewną historię, która jest znamienna dla naszych gwałtownie zmieniających się technologicznie czasów. Otóż często podróżował samolotami, jak na niego przystało, klasą biznesową i na drogę zabierał ulubione gazet. W przedziale ludzi biznesu wszyscy pogrążeni byli podczas podróżny w lekturze gazet. „I nagle rok temu – wspominał kolega przy kawie – zorientowałem się, że tylko ja siedzę z papierową gazetą! Wszyscy wokół trzymali tablety. Poczułem się jak dinozaur i miałem wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z politowaniem. Pierwsze co zrobiłem po powrocie, to kupiłem podobne urządzenie. Teraz tylko z nim podróżuję i już nie jestem passe – roześmiał się”.
A ja lubię gazety. Takie zwykłe, tradycyjne, papierowe, pachnące drukarską farbą, zarówno codzienne jak i te rzadziej się ukazujące. I ta sympatia do nich już chyba ze mną zostanie na zawsze. W dobie wszechobecnego Internetu noszonego ze sobą w tabletach, smartfonach i wszelkich innych urządzeniach wkładanych do toreb, torebek i kieszeni, a nawet zakładanych na głowę jak czapka czy okulary, trudno jest wytłumaczyć tę sympatię do tych reliktów minionej epoki. Sam na co dzień nie tylko korzystam z udogodnień, które oferują nowoczesne urządzenia do komunikacji prywatnej i publicznej, ale i doceniam ich niecodzienne możliwości, czasami takie, które trudno było sobie wyobrazić jeszcze kilkanaście lat temu. Nie unikam, akceptuję, nadążam za ich zmianami, ale pomimo całej otaczającej je aury nowoczesności i postępu, nie czuję w nich magii, a jedynie praktyczność i użyteczność. Moim zdaniem prawdziwy czar emanuje z papieru i drukarskiej farby, tego niezwykłego połączenia dwóch zwykłych rzeczy.
Czasopisma towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Pominę podsuwane mi w dzieciństwie tytuły, które mało kto już dziś pamięta, pominę te, które we wczesnej młodości sam wybierałem, choć było ich sporo, bo zmieniały się wraz z moim dorastaniem i zainteresowaniami. Wspomnę tylko, że gazety towarzyszyły mnie i memu pokoleniu codziennie. Niemal każdy Polak (do połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczęła się informatyczna rewolucja) zaczynał dzień od zakupu w kiosku jakiegoś lokalnego dziennika (w Trójmieście ukazywały się trzy, dwa poranne, „Dziennik Bałtycki” i rozsławiony piosenką Czerwonych Gitar „Głos Wybrzeża”, oraz popołudniówka „Wieczór Wybrzeża”), a wielu miało też swoje ulubione tygodniki. Absolutnym przebojem kobiecym była „Przyjaciółka”, która cieszyła się tak wielką popularnością, że pomimo ogromnego nakładu (podobno w czasach PRL-u drukowana nawet trzy miliony egzemplarzy) trzeba było prosić w kiosku o jej odłożenie, bo znikała zaraz po dostarczeniu do sprzedaży. Dużą popularnością cieszył się „Przekrój”, prekursor dzisiejszych tygodników społeczno-politycznych. Miłośnicy żartów i satyry mogli sięgnąć po nieco prostacką „Karuzelę” lub bardziej wyrafinowane „Szpilki”, znaczny mieli też miłośnicy czasopism tematycznych, a i innych tytułów było sporo. Ich sprzedaż wzrastała w okresach świątecznych, gdy wzrastała ich objętość i zakres tematów. Stefan Kisielewski świątecznej przyjemności lektury poświęcił przynajmniej dwa felietony w „Tygodniku Powszechnym”.
O prasie z tamtych czasów, sprzed upadku komunizmu i internetowej rewolucji, można napisać całe tomy, a każdy mógłby dorzucić kilka swoich ulubionych tytułów. Miałem je i ja, a było ich tak dużo, że nie sposób przytoczyć wszystkich. Począwszy od lat szkoły średniej zaczynałem kupować jedne, a porzucałem inne. Pamiętam znakomite pismo popularno-naukowe „Problemy”, które nie stroniło też od literatury, a nawet odważało się publikować traktowaną wtedy jeszcze nieco pogardliwie literaturę science-fiction. Lubiłem reżimowe „Literaturę” i „Kulturę” ze względu na ukazujące się tam teksty wielu znakomitych pisarzy (Redliński, Głowacki, Kapuściński, Grochowiak, Bratny, Mętrak i wielu innych – ich losy najróżniej się potem potoczyły), którzy mieli akurat łaskawe przyzwolenie na publikowanie w kraju (niektórzy postawą ideową sprzyjającą marksizmowi kupowali sobie tę łaskę). Pamiętam redagowany w Gdańsku „Czas”, który zaczął się ukazywać w 1975 r. i od razu zdobył znaczną popularność i, na ile mógł, na tyle starał się dystansować od socjalistycznej propagandy. Niezastąpiona była „Literatura na Świecie”, pozwalająca chociaż odrobinę zbliżyć się do tego, co pisano poza granicami moskiewskiego imperium zwanego „krajami demokracji ludowej”.
Była jednak wśród czasopism niewielka półka wydawana przez niegodnych pełnego zaufania, bo ideowo odległych katolików, do takich należały miesięczniki „Więź” i „Znak”. Były to pisma niszowe, niskonakładowe, trudno dostępne, choć bardzo interesujące dla wyrobionych bardziej czytelników. Ale wśród nich był jeden będący absolutnym fenomenem „Tygodnik Powszechny”. Pomimo różnorodnych przygód z czasów stalinizmu przetrwał i potrafił przemycać treści i informacje, których próżno byłoby szukać w innych pismach. Tam przypominano o rocznicach i postaciach nieobecnych w reżimowej prasie, poruszano tematy dla władzy niewygodne, dla narodu pamiętne. Cenzura miała pełne roboty ręce, cięła jak mogła, ale publicyści „Tygodnika” osiągnęli szczyt aluzyjnej finezji słowa i treści, wypracowali prawdziwe mistrzostwo skojarzeń. To, co dla nieświadomych toczącej się podskórnie walki o prawdę było banalną opowieścią o najzwyklejszych sprawach, o gotowaniu, przyrodzie czy czymś tam jeszcze, dla wyrobionych i czujnych odbiorców było czytelnym przekazem, satyrą, kpiną z reżimowej propagandy i zakłamanej wersji wydarzeń. Między publicystami a czytelnikami tworzyła się nić porozumienia, szczególny język przekazu, wobec którego bezsilne były nożyczki cenzorów. Tak było w latach osiemdziesiątych, gdy po raz pierwszy na tygodnik ten trafiłem, tak było też potem, choć na jakiś czas zakazano jego wydawania z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. W latach osiemdziesiątych, gdy władza zezwoliła po pierwszych największych restrykcjach na ukazywanie się pisma (rok 1982), jego kupienie bez znajomości nie tyle graniczyło z cudem, tylko nim było. W kręgach opozycyjnych nie wypadało nie wiedzieć, co Tygodnik pisał, ani który tekst spotkał się z ingerencją cenzury. Ostentacyjnie Tygodnik się nosiło pod pachą bądź rozkładało w kolejce, by wszyscy widzieli, po której się jest stronie. Czytanie „Tygodnika Powszechnego” było dumą i przywilejem, tak jak pisanie do niego. Autor, którego tekst się tam ukazał, natychmiast awansował w hierarchii ważności! Jak wiele temu tytułowi zawdzięcza dzisiejsza wolna Polska, warto zachować w pamięci i przekazywać kolejnym pokoleniom.
Był jeszcze jeden tytuł z tamtych czasów o którym koniecznie wypada wspomnieć, narodził się z solidarnościowym ruchem po strajkach z sierpnia '80. Został wywalczony jako oficjalny organ związkowy, ale tak naprawdę był głosem wolnej Polski w okresie kilkunastu miesięcy „wiosny”, jak nastała między sierpniem '80 a grudniem '81. Chodzi oczywiście o tygodnik „Solidarność”. Jego redaktorem naczelnym został Tadeusz Mazowiecki, wcześniejszy redaktor „Więzi”. Pismo od razu stało się poszukiwane, ciekawe, niemal jawnie opozycyjne. Cenzura, jak i pozostałe reżimowe służby, nie była pewna, jakie władza wypracuje stanowisko w stosunku do nowego dziesięciomilionowego ruchu „Solidarność” (a w rzeczywistości mającego jeszcze większe poparcie), więc pozwalała redaktorom na znacznie więcej niż przed strajkami. Niestety, tamten tygodnik „Solidarność” ukazywał się tylko rok, ale to i tak wystarczyło, by Polakom zaostrzyć apetyt na wolność.
Żródło: Wikipedia
Prawdziwie niezapomnianą dla mnie chwilą było spotkanie z przemycanymi do Polski polskojęzycznymi czasopismami wydawanymi na Zachodzie i pismami drugiego obiegu, które zaznaczać zaczęły swoją coraz silniejszą obecność w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Z mającą największe znaczenie „Kulturą” wydawaną w Paryżu przez Jerzego Giedroycia zetknąłem się dosyć późno, bo dopiero w 1978 roku. Było to duże zachodnie wydanie, nie to pisane drobnym maczkiem na bibułkowym papierze, by łatwiej było je ukryć w bagażach przed czujnym okiem celników. Pożyczył mi ją kolega, który miał jakieś tajemnicze kontakty o które wolałem nie pytać, a ja zauroczony czytałem ją do rana starając się nie pominąć żadnego słowa łącznie z listą wspierających i redakcyjną stopką. Tak zmienił się mój świat i wydawane oficjalnie gazety stały się już tylko surogatem w stosunku do tych, które były zakazane. A wraz z nowymi pismami wkroczyły w moje życie nowe nazwiska nieznanych mi dotąd autorów: Herling-Grudziński, Gombrowicz, Miłosz, Mackiewicz, Czapski, Sołżenicyn i wielu innych. Z wydawanych w kraju w drugim obiegu trafiał mi czasem w ręce „Puls”, to w nim chyba po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Jerofiejewa czy Kundery.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozmnożyły się wydawane poza Polską tytuły, a niektóre rodem z Polski poza granicami kontynuowały działalność. Do najciekawszych i najważniejszych były powstałe w Paryżu z inicjatywy m.in. Stanisława Barańczaka „Zeszyty Literackie”.

I jak tu nie kochać tradycyjnych czasopism? Do dzisiaj mnie fascynują, przyciągają jak magnes, kuszą! Mam takie dni, gdy po prostu idę do empiku, wybieram kilka i czytam przez następne dwa tygodnie w wolnych chwilach. I nie chcę tego zmieniać.

piątek, 2 października 2015

Mały wielki władca

 Tego wrześniowego poranka 1331 roku z bagien otaczających Radziejów zaczęła się podnosić mgła, jeszcze zanim na dobre ukazało się słońce. Choć na Kujawach nie było to niczym zaskakującym w chłodne jesienne poranki, tym razem mgła była tak gęsta, że można było usłyszeć każdy szczegół rozmowy mającej miejsce kilkadziesiąt metrów dalej, a nie widzieć rozmówców. Można się tylko domyślać, co czuli polscy rycerze, do których dobiegały prowadzone po niemiecku rozmowy i szczęk oręża, a którzy nie byli w stanie dostrzec przeciwnika, za którym podążali ślad w ślad od kilku tygodni nękając maruderów, nieostrożne patrole i zakłócając marsz na wszelkie możliwe sposoby. Bez wątpienia słyszał odgłosy dobiegające z krzyżackiego obozu także Władysław, od jedenastu lat król Polski. Od kilkudziesięciu już lat starał się scalić królestwo, które od pierwszej połowy XII wieku rozpadało się na coraz mniejsze księstewka. Być może właśnie wtedy, gdy dobiegły go odgłosy szykujących się do drogi i pewnych siebie Krzyżaków, podjął decyzję, że tym razem nie pozwoli im odejść bezkarnie. Możliwe jednak, że ta decyzja zapadła już wcześniej, a ten poranek tylko jej sprzyjał. Tak czy inaczej, na tę bitwę z niecierpliwością czekało polskie rycerstwo Wielkopolski i Kujaw od lat znoszące bezkarność krzyżackich gwałtów. Teraz Władysław kazał cofnąć się wojsku i ustawić bojowe szyki. Tak budził się na Kujawach poranek, który zaczynał dzień mający przejść do historii jako dzień bitwy pod Płowcami.
Wrzesień ze względu na ważne dla historii Polski wydarzenia jest tradycyjnie miesiącem szczególnym dla Polaków. Zazwyczaj przypomina się jednak klęski, takie jak napaść hitlerowskich Niemiec 1 września 1939 r., wkroczenie Armii Czerwonej siedemnaście dni później, czy kapitulację Warszawy 28 września. A wrzesień na przestrzeni dziejów to nie tylko miesiąc klęsk, lecz także przynajmniej dwóch poważnych sukcesów polskiego oręża, o czym zupełnie się zapomina. Dwa lata temu przypomniałem o mającym miejsce 17 września 1462 r. zwycięstwie odniesionym nad Krzyżakami pod Świecinem przez Piotra Dunina, które odmieniło losy wojny trzynastoletniej i pozwoliło przywrócić Polsce Pomorze Gdańskie i Warmię (zob.: Lepszy 17 września: http://www.marekkotlarz.pl/blog.php?id=208&stronawpis=9). Dziś zaś, choć z kilkudniowym opóźnieniem, czas przypomnieć o innym starciu z Krzyżakami, które odegrało niebagatelną rolę historyczną i utrwaliło się w świadomości Polaków jako symbol sukcesu polskiego oręża po długim okresie osłabienia – czyli o Bitwie pod Płowcami. Miała ona miejsce 27 września.
Wydarzenia nazywane Bitwą pod Płowcami, co nakazuje przypomnieć poczucie rzetelności, tak naprawdę składało się z dwóch oddzielnych starć, z których tylko pierwsze zakończyło się nie budzącym wątpliwości polskim zwycięstwem. Kolejne, mające miejsce kilka kilometrów dalej i kilka godzin później potoczyło się korzystnie dla Krzyżaków. Był to zatem remis ale, używając języka komentatorów sportowych, ze wskazaniem na Polskę, bo to ona występowała w roli uczestnika zdecydowanie słabszego. Potrafiła też potem dzięki umiejętnej propagandzie uczynić z tamtej bitwy symbol pierwszego polskiego zwycięstwa nad uważanym dotąd za niepokonany zakonem, co po ponoszonych z jego ręki nieustannych klęskach wlało w serca Polaków bardzo im potrzebną nadzieję i siłę. Być może dzięki temu byli w stanie znosić uciążliwe sąsiedztwo zakonnego państwa przez kolejne dziesiątki lat. By jednak zrozumieć w pełni, co się wtedy stało, cofnąć się trzeba do splotu wydarzeń, które doprowadziły do tamte bitwy i do ich historycznego tła.
Wszystko zaczęło się od nieszczęsnego testamentu Bolesława Krzywoustego z 1138 roku, który rozpoczął proces rozbicia dzielnicowego ziem polskich i pozbawił państwo militarnej potęgi. Odtąd każda dzielnica w zasadzie pozostawała sama w obliczu zewnętrznego zagrożenia. To właśnie z tego powodu Konrad mazowiecki z garstką rycerstwa nie był w stanie obronić swojego księstwa przed łupieżczymi najazdami plemion pruskich zamieszkujących dzisiejszy obszar Warmii i Mazur i w desperacji wezwał na pomoc Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, czyli Krzyżaków. Trudno mieć mu to za złe, zakony rycerskie otoczone były w tamtych czasach aurą bohaterstwa i wierności Chrystusowi, a zatem też wierności jego naukom. Nie mógł wiedzieć, że zapraszając zakon na Mazowsze dorzucił swojemu wnukowi, Władysławowi potężny problem, z którym będzie musiał sobie poradzić na drodze do odbudowy Królestwa Polskiego.
Początki pobytu Krzyżaków na ziemiach polskich nie zapowiadały zresztą przyszłych konfliktów. Przeciwnie, ramię w ramię z polskim rycerstwem podejmowano wyprawy na Prusów i już wkrótce Mazowsze pozbyło się strachu przed nękającymi je najazdami. Problem w tym, że znacznie bardziej niż dzikie i zabagnione obszary Warmii i Mazur z których wyparto Prusów, Krzyżakom spodobały się dobrze zagospodarowane Kujawy i Pomorze, o czym jeszcze wówczas nikt nie wiedział.
W pierwszej dekadzie XIV wieku włościami tymi władał wnuk Konrada, książę Władysław zwany, ze względu na wzrost, Łokietkiem. Zakosztował już wtedy w życiu wielu niepowodzeń, nawet niewoli i banicji, ale nigdy nie porzucił myśli o odbudowie królestwa pod jednym berłem. Od lat czynił co mógł, by zjednoczyć najważniejsze dzielnice: Małopolskę, Sandomierskie, Wielkopolskę, Kujawy i Pomorze, co nie było łatwe z powodu zgłaszania do nich roszczeń przez książąt krajowych i władców zza granicy. Legendarnym śladem jego zmagań z królem Czech Wacławem II jest opowieść o ukrywaniu się Łokietka przed czeskimi żołdakami w ojcowskiej jaskini.
W 1306 roku zdawało się, że polskiemu władcy wreszcie zaczęło sprzyjać szczęście. Śmierć Wacława II i zaraz potem jego następcy zakończyły konflikt z czeskimi Przemyślidami. Pod panowaniem Łokietka znalazły się księstwo sandomierskie, sieradzko-łęczyckie, Kujawy, Małopolska i Pomorze Gdańskie. Niestety, nad Polską gromadziły się kolejne czarne chmury, których zwiastunem był Waldemar, margrabia brandenburski, który wykorzystują wewnętrzne polskie spory, zaatakował Pomorze Gdańskie i zajął sam Gdańsk. Opór stawił mu w samym gdańskim grodzie sędzia pomorski – Bogusza, ale siły którymi dysponował ledwie wystarczały do obrony. Za radą przeora dominikańskiego i za zgodą Łokietka, Bogusza wezwał na pomoc zakon krzyżacki, który w istocie szybko poradził sobie z brandenburczykami i wyparł ich z miasta. Tak się Krzyżakom na Pomorzu spodobało, że zajęli też należące do Polski Tczew i Nowe, a potem także Świecie. Na nic się zdała interwencja Łokietka, Krzyżacy nie zamierzali zgodnie z wcześniejszym porozumieniem ustąpić z zajętych ziem – zakon odkrył swoją prawdziwą naturę i cel, choć umiejętną polityką propagandową jeszcze przez przynajmniej sto pięćdziesiąt lat mamił mieszkańców zachodu Europy, że spełnia dziejową misję walcząc z poganami i krzewiąc chrześcijaństwo. Pod względem budowaniu swojego pozytywnego wizerunku zakon był nie tylko prekursorem, ale i mistrzem public relations. Zabór Pomorza umożliwił przeniesienie stolicy zakonnego państwa z Wenecji do Malborka i zapoczątkował nieustanny konflikt z Polską.
Minęło dwadzieścia lat od zaboru Pomorza. Rok 1331 był jednym z kolejnych, jakie były świadkami grabieży i napaści na ziemie polskie czynionych przez krzyżackich braci. Zanim 27 września doszło do wspomnianego na wstępie spotkania dwóch armii, Krzyżacy odcisnęli już swoje krwawe piętno, tym razem w Wielkopolsce, gdzie bezskutecznie próbowali zająć Kalisz. Po kilkudniowych nieudanych próbach postanowili zawrócić na północ i ostatecznie zagarnąć Kujawy. W nocy z 26 na 27 rozbili swój obóz pod Radziejowem, gdzie dogonił ich ze swoimi oddziałami Władysław Łokietek i postanowił wykorzystać fakt, że licząca siedem tysięcy żołnierzy armia krzyżacka została podzielona przez dowodzącego wyprawą Otto van Lauterberga na trzy mniejsze oddziały. Jej większa część wyruszyła jeszcze przed wschodem słońca na wschód, by zająć Brześć Kujawski, stolicę księstwa. W obozie, wraz z taborami, pozostało dwa tysiące wojów, którymi dowodził wielki marszałek zakonu Ditrich von Altenburg.
Władysław zaatakował około godziny dziesiątej, gdy obie armie zdążyły ustawić szyki. Z okrzykiem „Kraków” polscy rycerze ruszyli do natarcia. Choć polskie wojska miały przewagę trzech tysięcy ludzi, Krzyżacy umiejętnie bronili się wykorzystując do osłony wozy taborowe. Dopiero trzecia szarża rozstrzygnęła starcie na polską korzyść, między innymi dzięki temu, że pod dzierżącym wielką chorągiew krzyżacką chorążym padł koń. Zniknięcie chorągwi wywołało w wojskach krzyżackich panikę i zapewniło stronie polskiej zwycięstwo w starciu. Na polu walki zostały ciała 56 krzyżackich braci, w tym wielkiego komtura Otto von Bonsdorfa, komtura elbląskiego Hermana von Oettingena, komtur gdańskiego Alberta von Ore, a sam marszałek von Altenburg ranny w twarz dostał się do niewoli.
Nie było to jednak ostatnie starcie tego dnia, choć szczegóły dalszych wydarzeń nie są dokładnie znane. Przypuszczać należy, że Łokietek nakazał zmęczonym kilkugodzinną bitwą żołnierzom wyruszyć za głównymi siłami armii krzyżackiej. Ich spotkanie nastąpiło kilka kilometrów od miejsca pierwszego starcia, pod wioską Płowce. Doszło tam do chaotycznej, toczonej ze zmiennym szczęściem bitwy, w której przewagę zyskiwać zaczęli Krzyżacy. Ich napór zepchnął polskie oddziały z powrotem pod Radziejów. Sytuacja musiała być na tyle trudna, że Łokietek odesłał z pola bitwy swojego syna i następcę tronu, późniejszego króla Kazimierza Wielkiego (zdaniem niektórych Kazimierz sam zaczął uciekać z towarzyszącym mu oddziałem). W końcu Krzyżakom udało się odbić tabory i wziąć znaczną liczbę Polaków do niewoli, z których tylko stu znaczniejszych zachwali przy życiu, pozostałych na miejscu mordując. Łokietek pod osłoną zapadających ciemności wycofał armię, pozostawiając Krzyżaków na polu bitwy.
Choć ta część starcia zakończyła się zwycięstwem Otto von Lauterberga, zwycięstwo było pyrrusowe, gdyż głównodowodzący, pozostawiając na polu bitwy niepogrzebane ciała własnych żołnierzy, natychmiast wycofywać się zaczął do Torunia ostatecznie porzucając plan zajęcia nie tylko Brześcia, ale i plan opanowania całych Kujaw. Ze strategicznego punktu widzenia, było to zatem bez wątpienia polskie zwycięstwo.
Łokietek umiejętnie wykorzystał też to starcie propagandowo, niczym starożytny wódz rzymski wjechał tryumfalnie do Krakowa wiodąc ze sobą wziętych do niewoli kilkudziesięciu znaczniejszych jeńców, czemu towarzyszyły wiwaty mieszczan i szlachty. Bitwa głośnym echem odbiła się w całej Polsce, podniosła też znacznie morale polskich wojsk. Choć jeszcze niemal sto lat musiało upłynąć do bitwy pod Grunwaldem, gdzie nie było już najmniejszej wątpliwości, kto został zwycięzcą a kto pokonanym, pamięć o bitwie stoczonej pod Płowcami miała w tym swój udział. Jej przypomnieniem był okrzyk „Kraków”, którym, jak w 27 września 1331 roku, zagrzewali się i rozpoznawali walczący pod Grunwaldem rycerze polskich chorągwi.

wtorek, 22 września 2015

Ostatni dzień lata

 Ostatni dzień lata – te słowa przywołują cień nostalgii i nieco smutku. Nieodwracalnie odchodzi w przeszłość kolejna słoneczna pora roku, kolejny zestaw wspomnień z minionych wydarzeń, latem zazwyczaj najciekawszych, bo wakacyjnych, a poza tym, co tu ukrywać, w naszym klimacie odchodzą też ciepłe i pogodne dni. Nadchodzi nieuchronnie druga połowa roku, jesień i zima. Z biegiem dni ubierać będziemy się coraz cieplej, skrobać szyby w samochodzie coraz częściej i z rosnącą tęsknotą wyczekiwać kolejnej wiosny, przeglądając na ekranie komputera bądź w albumie (coraz rzadziej) wspomnienia z minionych wakacji, a przy okazji planując kolejne.
I tak to właśnie jest w każdym życiu, bez względu na to, ile ono liczy sobie lat i jakiej jest płci, towarzyszą mu zawsze te dwa nieustanne uczucia: oczekiwanie i tęsknota.
Od dziecka na coś niecierpliwie czekamy i za czymś tęsknimy, nawet jeśli to ma być upragniony koniec lekcji czy, bardziej odległy, roku szkolnego. Nadzieja zawsze chowa się za horyzontem czasu bądź przestrzeni, zawsze jest przed nami, przywołuje i czeka. Kto wie, może już za kilka godzin, a może miesięcy zdołamy do niej dotrzeć? I, co najbardziej zadziwiające, nawet jeśli się ziści, gdy ma się to, czego się zapragnęło, nagle okazuje się, że jak feniks z popiołu odradza się, tyle że w innym niż poprzednio przebraniu. Bo nadzieja jest właśnie jak lato, trwa zbyt krótko, by się nią w pełni nacieszyć, gdy się ziści, i potem trzeba znowu czekać na następną.
Wszyscy tak bardzo lubimy lato, że mierzymy nim upływ czasu. Mawiamy: „minęły dwa bądź trzy lata”, albo „to będzie miało miejsce za trzy lata”, nie za trzy zimy, nie jesienie, nie wiosny nawet, ale „lata”, bo to one się liczą. Lato zamyka rok, zalicza go do czasu przeszłego aż do nadejścia kolejnej wiosny.
Metaforycznie opisał to Tadeusz Konwicki filmem „Ostatni dzień lata” – wraz z coraz szybciej zachodzącym słońcem dwoje bohaterów stara się w ostatniej chwili zatrzymać odchodzący czas kończącego się lata. Ociągają się z zejściem z plaży, szukają ostatniej szansy na miłość, na kolejne niezapomniane wspomnienie. On jest młody i zapalczywy, każda taka chwila jest dla niego nowością, to on namawia, oddaje się i prosi. Ona jest starsza i doświadczona, przeżyła więcej, zna zagrożenia, nie ulega łatwo nastojom, ale w końcu i ona się poddaje, akceptuje tę ostatnią chwilę, by zachować ją we wspomnieniach do końca życia.
Zachód słońca nad Kanałem Augustowskim, © Marek H. Kotlarz
Lata bywają rożne, podczas tego ostatniego niewiele miałem dni wolnych i prawdziwie wakacyjnych, a i tak już jawi mi się w pamięci wspaniale. I nie dlatego, że było wyjątkowo ciepłe i słoneczne. Po prostu było  i to wystarczy. Już mam ochotę wspominać dni spędzone na północnym Podlasiu, Litwie czy kilka dni na rodzinnej mazowieckiej prowincji, gdzie w dzieciństwie spędzałem dużą część wakacji. Znów mam co wspominać i za czym tęsknić w pięknym przecież nawet zimą Trójmieście.
To nic, że przede mną trudne miesiące, po nich nadejdzie kolejny rok, kolejna wiosna. I jak zawsze wierzę, że spełnią się pokładane w niej nadzieje. Bo, jak śpiewał Marek Grechuta, „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”.  

poniedziałek, 14 września 2015

Stracie cywilizacji i epok

 Nic bardziej nie zmusza do przemyśleń, niż mający miejsce w ostatnich miesiącach napływ do Europy imigrantów z Afryki i Azji Mniejszej. Ani przywódcy Unii Europejskiej, ani tym bardziej mieszkańcy naszego kontynentu, tak naprawdę nie wiedzą, jak sobie z tym problemem poradzić. A wydarzeniom tym towarzyszą przeciwstawne uczucia, w których lęk przed obcymi miesza się z litością dla cierpiących, otwartość na ich przyjęcie z agresją.
Trudno się w gruncie rzeczy dziwić temu zamieszaniu, Europa od czasów wielkiej wędrówki ludów, jaka miała miejsce półtora tysiąca lat temu gdy Rzym zaczynał chylić się ku upadkowi, nie przeżywała takiego najazdu obcych kulturowo plemion. Choć słowo „plemiona” może oburzać, to jednak nie sposób uniknąć takiego porównania. Tak jak w czasach Rzymu, napływający masowo przybysze przekonani są o tym, że wkraczają do świata będącego przedmiotem ich marzeń, daleko bogatszego i lepszego od cywilizacji, którą sami stworzyli i od której uciekają. I tak jak wówczas rozpieszczeni dobrobytem obywatele Rzymu, tak dzisiaj Europejczycy starają się znaleźć rozwiązanie, które pozwoliłby zachować porządek ich starego świata, podświadomie jednak czując, że to już niemożliwe, że są świadkami wydarzeń, które nieodwracalnie zmienią dotychczasowe status quo.
W V i VI wieku naszej ery Rzym stracił już żywotność, jego obywatele nie byli skłonni do poświęceń i nie mieli żadnego pomysłu na zmiany, rozleniwił ich dobrobyt, uśpił dobrze funkcjonujący porządek prawny zapewniający bezpieczeństwo w okresie pokoju. Wojny o nowe terytoria z plemionami Gotów, Germanów, Brytów czy Daków toczyły się na peryferiach imperium, nie zakłócały spokoju. Wraz z Antoninami minął jednak okres ekspansji, wygodniej było leżeć niż walczyć. Cesarstwo Rzymskie zamknęło się, odgrodziło pilnie strzeżonymi, jak się zdawało, granicami i zgnuśniało.
A za Renem i Dunajem wrzało, napływały kolejne ludy z azjatyckich stepów łakomie przyglądające się bogactwu i dobrobytowi Rzymu i czekały na właściwy moment. Gdy wreszcie ruszyły, granice okazały się zbyt wątłe, a cesarze nieudolni. Życie nie znosi bezczynności, promuje żywotność i energię, które cechowały przybyszów. Rozpoczął się trwający dwieście lat zmierzch cesarstwa. Gdy wreszcie Rzym upadł, jego ruiny stały się podwalinami nowego świata, świata współczesnej i znanej nam dobrze Europy.
Tę samą drogę przeszła Europa która wyrosła na ruinach Rzymu, tak samo jak jej protoplastę, cechowała ją przez kilkanaście stuleci żywotność i ekspansja. Europejczycy wyruszali w świat, by zdobywać i podbijać, czerpać z doświadczeń ludów, które stawały się od nich zależne i wprowadzać na podbitych przez siebie terytoriach swoje zwyczaje i tradycje. Europie uległy ludy Afryki, Azji, obu Ameryk i Australii. I choć wielu myślicieli oburza tamta ekspansja, nie sposób zaprzeczyć, że dopóki trwała, Europa rozwijała się i powiększała dobrobyt.
Początek XX wieku stanowił apogeum europejskiej dominacji, niemal cały świat uległ jej wpływowi. Nawet Stany Zjednoczone, choć zrzuciły polityczną dominację Europy, kontynuowały jej wyrosłą na chrześcijaństwie kulturę.
Ten stan rzeczy zaczął się zmieniać gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, a po dwóch dziesięcioleciach kolejna. Wycieńczona wewnętrznymi konfliktami Europa zaczęła tracić energię, wolała gromadzić dobra i z nich korzystać, niż borykać się z problemami na innych kontynentach. Wobec rodzących się na ruchów niepodległościowych, wycofywała się kolejno ze swoich dominiów w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Zbierała owoce cywilizacyjnej przewagi i rozkoszowała rosnącym dobrobytem. Ale dawne kolonie, po krótkiej euforii z odzyskanej niepodległości, szybko zaczęły rozumieć, że niepodległość to nie wszystko, że trzeba do niej dorosnąć, bo w przeciwnym wypadku, bez zewnętrznej kurateli, nowo powstałe państwa stają się terenem walk pozostających ze sobą w konflikcie kolejnych watażków i dyktatorów lub religijnych przywódców. Ich mieszkańcy zrozumieli, że nigdy nie osiągną europejskiego dobrobytu.
Na domiar złego, w sąsiadujących z Europą na południu i południowym wschodzie państwach (choć nie tylko), dominującą pozycję zdobył islam, najbardziej agresywna i bezkompromisowa religia ze znanych dotychczas światu, która otwarcie głosie potrzebę zabijania niewiernych. Pominę tu cytaty koraniczne, które tego dowodzą, a które część wyznawców islamu stara się tłumaczyć opacznie jako duchowe zmagania.
Uprzedzając zarzuty dodam, że świadom jestem, iż dogmatyczni wyznawcy Chrystusa także dokonali niejednego godnego potępienia czynu, niemniej było to wynaturzeniem, nie istotą chrześcijaństwa. W żadnym fragmencie Nowego Testamentu nie znalazły się słowa nawołujące do wojny. Natomiast śmiem twierdzić też odwrotnie, gdy chodzi o islam – tolerancyjni i pokojowo usposobieni jego wyznawcy są raczej (mile nam widzianym) wynaturzeniem tej religii, a nie jej istotą. Islam w swojej zasadzie jest nietolerancyjniej i agresywny, a wolność osobista i demokracja są mu całkowicie obce. Z chrześcijaństwa, po wielu wiekach fanatycznych jego interpretatorów i inkwizytorów, narodziła się tolerancja i szacunek; z islamu, po kilkunastu wiekach i religijnych wojnach, narodziło się państwo islamskie i bokaharam. Oba te islamskie twory są przerażające, destrukcyjne, teokratycznie apodyktyczne, a co najgorsze, demonicznie wynaturzone z człowieczeństwa. To z powodu islamu, śmiem twierdzić, Afrykanie, którzy kilka dziesiątków lat temu chcieli się tak bardzo pożegnać z Europejczykami w swoich ojczyznach, teraz uciekają do nich. Bo to już nie tylko zderzenie skrajnie odmiennych cywilizacji, to zderzenie, jak w telewizji już przed laty powiedział była wyznawczyni islamu Wafa Sultan, wczesnego średniowiecza z XXI wiekiem (http://www.cda.pl/video/8887397). Trzeba być naprawdę zaślepionym, by nie dostrzegać zagrożeń ze strony islamu i nie chodzi tu tylko o ukrywających się wśród nich terrorystów. Wyznawcy islamu po prostu nie są i nigdy nie będą tolerancyjni, bo zabrania im tego religia. Wykorzystują i będą wykorzystywać tolerancję i liberalizm Europy, bo widzą w nich słabość, dzięki którym z biegiem czasu będą mogli ją opanować, kontynuują to, co nie udało się w VII wieku Abd ar-Rahmanowi i XVII wezyrowi Kara Mustafa.
Europa, jak niegdyś Rzym, ulegnie imigrantom, bo stała się niewolnikiem własnego liberalizmu i niechęci do działania. Jej przywódcy wykazali się brakiem wyobraźni – najpierw nie docenili skali zjawiska, potem swymi działaniami wręcz zachęcali kolejnych imigrantów. Dziś już nikt nie jest w stanie określić, którzy z napływających przybyszów są prawdziwymi uchodźcami, a którzy postanowili skorzystać z okazji, by dostać się do lepszego świata by korzystać z jego socjalnych możliwości lub go zwalczać. Europy nie uchroni już nawet zamknięcie granic, opóźni to jedynie nieuchronne.
Europa jaką znamy odchodzi, jesteśmy świadkami początku jej końca. Może Europa zachowa swoją nazwę, może zachowa przez jakiś czas swoje struktury, ale nie minie pokolenie, najwyżej dwa, gdy o jej losie zaczną decydować dzieci imigrantów tłoczących się teraz na dworach jej stolic i u jej granic. W nich tkwi energia i determinacja, bezwzględna potrzeba zmierzania do wyznaczonego celu, których brakuje dzisiejszym Europejczykom.

To prawda, są wśród uchodźców rodziny uciekające przed wojną i w obawie o własne życie, tych powinno się identyfikować i udzielać schronienia do czasu poprawy sytuacji w ich ojczyźnie, a to możliwe jest tylko w obozach. Na pewno nie można pozwalać imigrantom na jawne łamanie obowiązującego prawa, jakim jest nielegalne przekraczanie granic i unikanie tworzonych dla nich obozów przejściowych. Polacy już w najbliższych tygodniach zapewne sami będą się musieli z tym zmierzyć, gdy uchodźcy, ze względu na zamknięcie granic węgierskiej i niemieckiej, zmienią kierunek i ruszą na Zachód przez Polskę. Już niedługo dworzec we Wrocławiu i Poznaniu wyglądać mogą jak budapesztański i monachijski. To już nie będzie teoria, to będzie prawdziwy egzamin dla polskich władz. Nie zazdroszczę.

wtorek, 18 sierpnia 2015

NowoczesnaPL

 Przyglądając się prasowym i telewizyjnym doniesieniom o peregrynacjach po Polsce Pani Premier Ewy Kopacz, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że odczuwam coś na kształt deja vu i nie było to wcale przyjemne uczucie. Swego czasu, w odległej już dla wielu przeszłości lat siedemdziesiątych, z podobnymi „gospodarskimi” wizytami pielgrzymował po naszym kraju towarzysz pierwszy sekretarz PZPR Edward Gierek. W zamierzeniu ówczesnych specjalistów od propagandy (dziś nazywanych specjalistami od public relations), miało to pomóc w ociepleniu wizerunku pierwszego sekretarza i zapewne ten sam cel przyświeca obecnie poczynaniom Pani Premier. Mam jednak obawy, że jak niegdyś w przypadku Gierka, tak i obecnie zabiegi te nie powstrzymają nieuchronnie zbliżającej się przegranej formacji Pani Premier, a jedynie nadwerężą i tak już uszczuplony absurdalnym referendum (którego ogłoszenie miało powstrzymać klęskę Bronisława Komorowskiego) budżet państwa. Zresztą, nie ma co ukrywać, Pani Ewie Kopacz nie dostaje charyzmy Donalda Tuska i jej nieporadne zabiegi budzą raczej zażenowanie niż sympatię.
Wszystko wskazuje na to, że pomimo takich pomysłów los PO w kolejnych wyborach jest przesądzony. Przegrana z PiS może sprawić, że partia zaczynie się wykruszać i dzielić. W polskiej rzeczywistości często nawet odchodzi w niebyt. Tak stało się z Unią Wolności, choć wspierała ją do końca jak mogła „Gazeta Wyborcza”, tak zakończył swój żywot Kongres Liberalno-Demokratyczny i Akcja Wyborcza „Solidarność”, pomniejszych partii nie licząc. W gruncie rzeczy, od czasu upadku komunizmu, na polskiej scenie politycznej utrzymują się nieustanie właściwie dwie tylko partie: postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe. Co nie znaczy, że nie przetrwali tego burzliwego dwudziestopięciolecia politycy. Są tacy, których lista partii jest znacznie pokaźniejsza niż lista osiągnięć. Na przykład Pan Ryszard Czarnecki, obecny europoseł, zasiadał już w ławach Unii Polityki Realnej, Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, AWS, Samoobrony, by trafić w końcu do PiS, a nie jest to przykład odosobniony. Czasem, jak w przypadku Radosława Sikorskiego (też nie jedynym), opłaca się radykalna zmiana orientacji – kiedyś PiS, dziś PO. Politycy potrafią być niezatapialni.
Dlatego Polacy zniechęceni są już do partyjniactwa i demokracji i rozczarowani systemem. Głównie z tego powodu, że czują się lekceważeni przez polityków, traktowani jak wyborcze pospólstwo, do którego raz na kilka lat, przy okazji wyborów, politycy czynią umizgi a władza sypie obietnicami bez pokrycia. A potem stają się stadem owiec do strzyżenia, bo państwu wciąż brakuje pieniędzy. Obalenie komunizmu miało upodmiotowić Polaków, sprawić, że poczują się szanowani, że będą ważni dla polityków a najważniejsi dla rządu. Bo to na ludziach skupiać się powinien wzrok rządu i parlamentu, nie na państwie i jego strukturach. To z perspektywy losu pojedynczego człowieka powinny być oceniane ustawy i rozporządzenia. Państwo powstało po to, by lepiej zadbać o swoich członków niż czyniła to plemienna grupa. Państwo nie musi rozdawać, wystarczy, by nie odbierało.
Moje osobiste rozczarowanie obecnym stanem rzeczy jest równie głębokie, bo od kilkunastu lat nie widzę partii, na którą chciałbym głosować. Żadna nie spełniła moich ideowych oczekiwań, w związku z tym od lat nie chadzam na parlamentarne wybory. I nie mam z tego powodu żadnego poczucia winy, a zarzut, że nie jest to postawa obywatelska, odrzucam jak zupełnie nietrafiony, podobnie jak opinię, że ten kto nie głosuje, nie ma prawa potem krytykować. Przeciwnie, samo powstrzymanie się od głosowania, jest najbardziej miażdżącą krytyką polityki. To właśnie wybieranie spośród partii, którym się nie ufa, jest nieetyczne. Jeśli mam wybierać między dżumą i cholerą, wolę pozostać zdrowy. Dzięki temu mam zawsze czyste sumienie, bo nie muszę się zamartwiać, że głosowałem na partię, która szkodzi obywatelom. Co więcej, mogę z pełną odpowiedzialnością, patrząc na jej działania, powiedzieć tym, którzy głosowali: „A nie mówiłem, że tak będzie?!”.
Na kolejne wybory chyba jednak pójdę i zagłosuję na ugrupowanie, które na pewno nie zwycięży, ale mam nadzieję, że wprowadzi nieco głosu rozsądku do Sejmu, czyli na ugrupowanie nowoczesnaPL stworzone przez ekonomistę Ryszarda Petru. To jeszcze nie partia, ale najbardziej zbliżone do moich poglądów na państwo i gospodarkę ugrupowanie. Opowiada się za liberalizmem gospodarczym, nakierowane jest na przedsiębiorców, jako najistotniejszą, bo stwarzającą przychody i miejsca pracy grupę społeczną, głosi ograniczenie roli państwa w ekonomii, upodmiotowienie obywateli. Zresztą wszystko to można znaleźć tutaj https://nowoczesnapl.org

Jestem większym niż oni liberałem, ale w porównaniu z pozostałymi partiami, to i tak ogromna różnica.

czwartek, 16 lipca 2015

Siwy

 To zawsze najtrudniejsze pytanie: co napisać o koledze, który odszedł? Żadne słowa już przecież tego faktu nie zmienią. Że kochał wolność? I psy? Że lubił żeglować? Że był przychylny ludziom, choć niczego sam osobiście od nich nie oczekiwał poza sympatią? Że był wiecznym wędrowcem, zawsze w drodze, anarchistą, który nie lubił systemu i żył na jego obrzeżach? To wszystko wydaje się miałkie, bo żaden opis nie podoła rzeczywistości. Marek Gąsiorowski, a dla przyjaciół „Siwy”, to była postać wyjątkowa nawet na niezwykle barwnym „świetlikowym” firmamencie. Do spółdzielni ściągnął go Maciej Płażyński, z którym kiedyś koczowali razem w ośrodku żeglarskim AZS w Górkach Zachodnich.
Ja poznałem go bezpośrednio na zleceniu w Petrochemii Płockiej, była wiosna, rok 1984. Malowaliśmy najpierw kominy, potem instalacje przeciwpożarowe na wieżach reformingowych. Z przerwami spędziliśmy w Płocku trzy miesiące, w upale, oparach chemikaliów i farby. Wtedy się zaprzyjaźniliśmy na tyle, że zmówiliśmy się na wspólny wypad na Jeziorak.
Siwy był pełnokrwistym żeglarzem morskim, nieobce mu były oceany, ale Jeziorak lubił w sposób szczególny. Podczas wspólnej pracy w Płocku, gdy wieczory wypełniały nam długie rozmowy, a za dnia wspomagaliśmy się wisząc obok siebie na linie, wciąż opowiadał o Siemianach, Iławie, Wieprzu, złowionych sandaczach i węgorzach. Kilka dni przed końcem zlecenia, zaproponował mi wspólną tam wyprawę. Dopiero po jakimiś czasie zrozumiałem, że jego zaproszenie było przywilejem. Tak się zaczęła nasza przyjaźń.
W połowie sierpnia wróciłem do domu, zostawiłem worek brudnych rzeczy i następnego dnia wsiadłem w pociąg jadący do Iławy, ku wielkiemu niezadowoleniu mojej żony, która została w domu sama z kilkumiesięczną naszą córką. Do dziś mi to czasem wypomina. Ale żony nie rozumieją, że mężczyźnie, zwłaszcza po ciężkiej pracy, czasami potrzebne jest kilka dni oddechu poza domem z kumplami.
Z Iławy autobusem dostałem się do Siemian i na przystani obok knajpki czekałem na Siwego. W plecaku miałem dwie półlitrówki i nieco prowiantu. Położyłem się na trawie i wygrzewałem w promieniach słońca, starając się zapomnieć o pracy, kominach i smrodzie rozpuszczalników. Chwilę później podpłynął niewielki kabinowy jacht, za sterem którego siedział Siwy. Za jachtem, przymocowany liną, podskakiwał na falach kajak. Wszedłem na pokład, a reszta należała już do Siwego – nie miałem ochoty nic planować, zdałem się na to, co mi zaproponuje.
Po dwóch, może trzech godzinach walki z niesprzyjającym wiatrem przybiliśmy do brzegu gdzieś nieopodal wyspy Czaplak, między trawiastym brzegiem a kępami szuwarów zasłaniających nas od strony jeziora. Zagajnik porośnięty gęstymi krzewami oddzielał nas z drugiej strony od ludzi błąkających się po lądzie. Ot, skrawek polany na brzegu jeziora.
Spędziliśmy tam kilka dni nie ruszając się nigdzie, nie licząc wędkarskich niedalekich wypadów kajakiem. Wieczorami zastawialiśmy wędki, a rano zbieraliśmy połów, czasem były to węgorze, czasem trafił się sandacz, częściej jednak okonie, płocie i leszcze. Nie gardziliśmy niczym, wszystko przyrządzaliśmy na ognisku uzupełniając dietę (bo prowiant szybko się skończył), zebranymi na okolicznych polach kolbami kukurydzy, które piekliśmy w popiele ogniska. Rozmawialiśmy o wszystkim, kolegach, dziewczynach, żeglarstwie, życiu i historii. Tylko polityki nie trzeba było poruszać, bo sprawa wtedy była jasna: oni i my.
Wtedy właśnie, razem z Siwym okrywałem historię okolicy Jezioraka. A może raczej, on odkrywał ją przede mną, snuł opowieści o niemieckich mieszkańcach tych ziem, którzy musieli uciekać lub zostali do tego zmuszenie w 1945 r. W Matytach, już w dniu naszego wyjazdu, pokazał mi pomnik postawiony ku pamięci mieszkańców wioski, którzy oddali swe życie podczas I wojny światowej w obronie niemieckiej ojczyzny. To była rzadkość, ponieważ w tamtych czasach ludowa władza gorliwie likwidowała wszelkie dowody pobytu na ziemiach odzyskanych niemieckiej ludności.
Po kilku dniach wróciliśmy do rzeczywistości i do domu, ale przyjaźń trwała. Gdy nie mogliśmy się spotkać bezpośrednio, piliśmy... przez telefon. Tę historię Siwy lubił przypominać chyba najbardziej, bo rzeczywiście była raczej wyjątkowa. Siedzieliśmy przy słuchawkach w dwóch rożnych miejscach, rozmawialiśmy, a co jakiś czas wznosiliśmy toast.

Potem świat się zmienił, oddaliliśmy się od spółdzielni i jej czasów. Ale podczas promocji książki o „Świetliku”, Siwy zaprosił mnie do Radogoszczy. Byłem, zobaczyłem. Widzieliśmy się potem jeszcze kilka razy, kolejnych kilkanaście rozmawialiśmy przez telefon. Od trzech lat, gdy tylko wracał do Polski, bo dzielił życie między Dortmund i Pomorze, wybierałem się do niego, ale już nie dojechałem.

piątek, 26 czerwca 2015

James Horner, kolejny nieobecny

 Niedawna tragiczna śmierć Jamesa Hornera, to ogromna strata dla świata muzyki i filmu. Zazwyczaj, gdy ktoś mnie pyta o ulubiony film, książkę, pisarza, utwór, kapelę czy coś tam jeszcze, irytuje mnie to, bo mogę podać ich dziesiątki, a jedne nazwiska czy tytuły prześcigają inne. Bo jak porównać „Eine kleine Nachtmusik” Mozarta z, na przykład, „Stairway to Heaven” Led Zeppelin? Albo „Ostatni dzień lata” Konwickiego z, na przykład, „Żądłem” Hilla? To niemożliwe, każde z takich dzieł jest doskonałe na swój sposób, ale nieporównywalne. Jest jednak wyjątek – gdy pytano mnie o kompozytorów muzyki filmowej, wymieniałem zawsze dwa polskie i dwa zagraniczne nazwiska: Komedę i Kilara, Morricone i Hornera.
Pozostawię dziś bez komentarza polskich kompozytorów muzyki filmowej (choć można o nich napisać wiele) i wytłumaczę, czym uwiedli mnie Morricone i Horner. Może się mylę, bo nie jestem specjalistą, ale w moim odczuciu do czasów zaistnienia Morricone, muzyka była tłem filmu, miała działać na podświadomość, być niezauważalna. Jej rolą było podkreślać obrazy, napięcie, dramatyzm czy romantyzm sceny. Wychodziło się z kina nie pamiętając muzyki, tylko film. Zmienił to Morricone, sprawił, że zapamiętywało się nie tylko filmowe sceny, ale i muzykę, słuchało się jej z równym zainteresowaniem, jak śledziło filmową fabułę. Dlaczego? Morricone wprowadził do filmowej muzyki nowe i nietypowe instrumenty, a ich przejmujące, nieco zawodzące dźwięki stały się dla widza (czy raczej w tym przypadku słuchacza) nie mniej istotne, niż wydarzenia na ekranie. Wymienić przykłady? Pierwsze naprawdę ważne w historii filmu były spaghetii westerny z Clintem Eastwoodem, a ich następcami arcydzieła takie jak „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Dawno temu w Ameryce” czy „Misja”, a to tylko wybrane przykłady.
Horner był jego następcą (ale nie naśladowcą). W „Walecznym sercu”, który to film pozwalał widzowi rozkoszować się długimi scenami ukazującymi scenerie szkockich wrzosowisk, muzyka była równie ważna, jak fabuła. Muzyka do tego filmu była pierwszym soundtrackiem, jaki kupiłem na CD i do dziś słucham tego z równym zainteresowaniem. Kocham tę muzykę. Fletnię Pana czy organki wprowadzone przez Morricone, zastąpiły tu dudy, ale ich brzmienie jest równie przejmujące. Zresztą czyż nie dudy są najbardziej odpowiednią formą wyrazu dla szkockich krajobrazów? James Horner wypełnił też muzyką inne niezapomniane filmy, takie jak, wymieniając tylko kilka: „Imię Różny”, „Titanic”, „Apocalypto”, „Avatar”, „Apollo 13”, „Willow”, „Maska Zorro”.

Odszedł za wcześnie, nie tylko mi będzie brakowało jego muzyki na filmowym ekranie. Szkoda.

sobota, 20 czerwca 2015

Waterloo – ostatnie zwycięstwo Napoleona

 Jeśli kogoś zdziwił ten tytuł, pozostaje mi go zaprosić do dalszej lektury, bo nie jest to pomyłka. Ale o tym potem.
Trudno byłoby nie nawiązać dzisiaj do bitwy pod Waterloo, która miała miejsce równo 200 lat temu – 18 czerwca 1815 roku. Sama bitwa była ostatnim aktem trwającej od piętnastu lat wojny, wojny, która toczyła się od Lizbony po Moskwę, od Szwecji, po Włochy. Wojny okrutnej i pochłaniającej ogromną ilość ofiar, ponieważ ówczesna taktyka przewidywała przeprowadzanie manewrów zwartymi formacjami, które stanowiły doskonały cel dla salw karabinowych i artyleryjskiego ostrzału, a jej elementem była też walka wręcz z użyciem bagnetów i szabel. Wojny, dodajmy, wyjątkowo zajadłej i w samych żołnierzach budzącej krwawe instynkty. Do historii bitwy pod Waterloo, o czym raczył przypomnieć Waldemar Łysiak w rocznicowym artykule zamieszczonym w tygodniku „Do Rzeczy”, przeszedł Dick Tomlinson, angielski piechur, który rzucił karabin, „wyciągnął ręce ku szlachtującym się tłumom i krzyczał: – Ludzie!... Dlaczego my zabijamy się jak zwierzęta?!... Przecież my się nawet nie znamy!!... Ludzie!!!”.
Lew z Waterloo
Pomnik na polach Waterloo
(źródło: Wikipedia)
Bitwa w istocie była wyjątkową rzezią nawet jak na tamte krwawe czasy – w ciągu dziesięciu godzin jej trwania po obu stronach zginęło łącznie 47 tysięcy żołnierzy. Nawet jednak ta imponująca liczba ofiar, które poległy na tak niewielkiej powierzchni, przestaje budzić zdziwienie, gdy porówna się ją do liczby ofiar poniesionych podczas wszystkich wojen napoleońskich. Podczas samej wyprawy na Moskwę w roku 1812 poległo 200 tys. żołnierzy armii napoleońskiej i niemal drugie tyle po stronie rosyjskiej. Wojny toczyły się tak długo i pochłaniały takie ilości ofiar, że we Francji po moskiewskiej eskapadzie nie było już mężczyzn w wieku poborowym i Napoleon przed kampanią w 1813 roku wcielał do wojska chłopców w wieku 13 i 14 lat.
Straty poniesione przez walczące armie najprościej było policzyć, ale to nie wszystkie ani ofiary ani skutki wojen Napoleona. Nieustane przemarsze wojsk po zasianych polach, konfiskaty żywności i grabieże były na porządku dziennym, a ich konsekwencją był głód i choroby, które pochłaniały kolejne dziesiątki tysięcy ofiary, głównie wśród dzieci i kobiet. Na wsiach nie było też rąk do pracy, bo kolejne roczniki chłopów po obu walczących stronach, wcielane były przymusowo do wojska. W wielu miejscach Europy, zwłaszcza tam, gdzie toczyły się najintensywniejsze działania, ogromne połacie ziemi leżały odłogiem i dziczały, wymierały wsie i pustoszały miasteczka. Za klęskami głodu postępowały zarazy, zwłaszcza tyfus zbierał największe żniwo, ale nie mniej uciążliwa była dyzenteria. Wszystko to pochłaniało kolejne tysiące ofiar, które w skali Europy liczyć można było każdego roku w setki tysięcy.
A sprawcą tej gehenny był Napoleon, zakompleksiały z powodu pochodzenia (uboga szlachta korsykańska) i postury bufon z brakiem wyobraźni i o psychotycznych skłonnościach, aale też niepozbawiony militarnego talentu. Potrafił być cierpliwy i służalczy, gdy piął się w górę podczas francuskiej rewolucji, a gdy już zdobył władzę, nie liczył się już z nikim i z niczym. Nie interesował się niczyim losem, nie był wrażliwy na cierpienie innych, dla niego wojna była partią szachów, której szachownicą były europejskie państwa i państewka. Rozstawiał na niej swoje figury: członków rodziny, uległych władców i marszałków. Kreślił granice nowych tworów państwowych na swoją własną modłę, nie licząc się z historycznymi podziałami, etniczną przynależnością jej mieszkańców i budzącym się wśród mieszczan i chłopów poczuciem przynależności narodowej. Ten brak politycznej wyobraźni przyczynił się w końcu do jego ostatecznej klęski.
W życiu Napoleona było wiele niechlubnych czynów i wiele okrucieństwa. Już podczas swojej pierwszej prywatnej wojny, na jaką wyruszył do Egiptu, najpierw bez wahania kazał rozstrzelać trzy tysiące wziętych do niewoli jeńców, którym wcześniej zagwarantowano życie w zamian za złożenie broni, a potem, gdy poniósł klęskę, porzucił swoich żołnierzy i potajemnie uciekł do Europy. Nie lepiej traktował też Polaków, najpierw Legiony Dąbrowskiego walczące pod jego rozkazami we Włoszech wysłał na Haiti, by tłumili bunt niewolników, potem przez dziesięć lat traktował ich jak źródło dobrego, bo walczącej za ojczyznę, mięsa armatniego, a z traktowanego z bałwochwalczą czcią przez Polaków, a utworzonego dla doraźnych celów i całkowicie uległego woli Napoleona Księstwa Warszawskiego bezlitośnie wysysał pieniądze i rekruta, nie dając w zasadzie nic w zamian.
Pomnik Bitwy Nardów pod Lipskiem
(źródło: Wikipedia)

Jakim sposobem taki maluczki człowiek, stał się tak wielką legendą? Skąd cześć, jaką otaczają go nie tylko Francuzi, ale i Polacy? Jego legendę budowało dziesiątki mniejszego i większego formatu wieszczów i pisarzy, na czele których stał mistrz nad mistrze – Adam Mickiewicz. Sączy się też ona ze szkolnych podręczników nieco bezrefleksyjnie, przynajmniej wtedy, gdy ja się z nich uczyłem. Wiem, bo żyłem nią otoczony a pierwsze zdziwienie przyszło, gdy odwiedziłem, jeszcze za czasów NRD, pola przegranej przez Napoleona wielkiej bitwy pod Lipskiem. Podczas zwiedzania monumentalnego Pomnika Bitwy Narodów z głośnika popłynęły zaskakujące wówczas mnie informacje, w których Napoleon Bonaparte określany był mianem agresora, a jego przeciwnicy, armie Rosji, Austrii, Prus i Szwecji, jako obrońcy pokoju. To skłoniło mnie do przyjrzenia się postaci Bonaparte i jego dziejom dokładniej, co całkowicie, mimo nieustających wysiłków jego apologetów, w tym współcześnie najbardziej mu oddanego Waldemara Łysiaka, zmieniło mój do niego stosunek.
A jednak megaloman Napoleon, któremu marzyło się być większym wodzem od Aleksandra, pozostanie jedną z najlepiej rozpoznawalnych postaci historii ludzkości. Jego czciciele wychwalać będą jego zalety takie jak zamiłowanie do badań naukowych i koncepcję prawa cywilnego, a nade wszystko wojskowy geniusz. Arthur Wellesley, bardziej znany jako książę Wellington, wszedł do historii tylko z tego powodu, że pokonał Napoleona, a nie z powodu swych innych zasług. Tak bitwa pod Waterloo w gruncie rzeczy okazała się mimo wszystko ostatnim zwycięstwem Napoleon – takie paradoksy mają czasem miejsce w dziejach.


poniedziałek, 1 czerwca 2015

Krajobraz po (drugiej) bitwie

 Przegrana Bronisława Komorowskiego w prezydenckich wyborach nie wynika z nagłego wzrostu miłości do PiS a ze spadku zaufania do PO i rozpadu ich dotychczasowego elektoratu na mniejsze grupy. Paweł Kukiz i Ryszard Petru ich przejęli znaczną część, kto wie, czy nawet nie połowę. Liderzy Platformy za mocno wzięli sobie do serca stare urzędnicze powiedzenie: „Rzecz nie w działaniu a w sprawozdaniu”. Przez kilka ostatnich lat trudno było nie odnieść wrażenia, że w uprawianiu propagandy sukcesu i pokazywaniu, jak Polska świetnie się rozwija, czerpała swoje wzorce z epoki Edwarda Gierka. I tak jak wtedy, przez kilka lat się udawało i podobnie jak wtedy komunistyczni specjaliści, tak teraz spin-doktorzy wyglądali na bardzo zaskoczonych, że mechanizm przestał działać. A w gruncie rzeczy wystarczyło, by wyborcy zadali sobie pytanie: skoro jet tak dobrze Polsce, to dlaczego mi się nie poprawia? Nowe drogi i stadiony nie przekładają się na dostatniejsze życie. Polacy chcą, by ktoś pomyślał także o nich, nie tylko o Polsce. Chociaż młodzi ludzie są w stanie skutecznie konkurować ze swoimi zachodnimi rówieśnikami, nie chcą wyjeżdżać za pracą, woleliby pracować w Polsce i zarabiać jak ich znajomi z Niemiec czy Wielkiej Brytanii.
Postawa młodych, dobrze wykształconych Polaków daleka jest od roszczeniowej, oni nie chcą niczego dostać za nic, chcą tylko szansy, by mogli wykorzystać to, czego się nauczyli i co docenić potrafią pracodawcy, których nie stać jednak na płacenie im tyle, ile płacą firmy zza zachodniej granicy. Po pierwsze dlatego, że większość czasu zarządy polskich spółek muszą poświęcać na borykanie się z urzędniczym państwem, gdzie nikt nie docenia ich roli, po drugie dlatego, że zaspokajać muszą podatkami i odpisami na ZUS nienasycone państwo, w którym podatki wciąż wzrastają pomimo powracających obietnic o ich obniżaniu. Tu już nie chodzi o to, by dostać dwieście złotych podwyżki, ale by dostać tyle, by żyć na poziomie równym rówieśnikom z Zachodu. I ci młodzi ludzie mają rację, są tego warci! A poza tym chcą zmiany politycznej warty, nowych twarzy, nowej szansy.
Nie mam złudzeń, jeśli w najbliższych wyborach parlamentarnych wygra PiS, sytuacja Polaków wiele się nie zmieni, bo PiS jest lewicowo-społeczny, tyle że bardziej chrześcijański i narodowy. A miejsc pracy i wzrostu zarobków nie zapewnią nowe pomniki dawnej chwały i dawnych tragedii, nawet jeśli staną na Krakowskim Przedmieściu. Zresztą wszystko wskazuje na to, że PiS, nawet jeśli zwycięży w biegu po parlamentarne fotele, nie będzie w stanie rządzić w pojedynkę. Nawet koalicji nie będzie łatwo zmontować. Ugrupowanie Pawła Kukiza, które ma szansę na dobry wynik, to twór raczej efemeryczny i nie wróżę mu istnienia dłuższego niż jedna kadencja, tym bardziej, że jak dotąd nie podjęto w nim dyskusji o istnych dla kraju zmianach – wprowadzenie jednomandatowych okręgów, czego by o nich nie myśleć, niczego nie załatwi. Obawiam się, że szybko podzielą zwolenników Kukiza poglądy na naprawdę ważne elementy programu: konstytucję, prawo podatkowe i wysokość podatkowych stawek, reformę ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych, gospodarczą wolność i rolę w państwie urzędów skarbowych. A to tylko kilka spraw, na które trzeba będzie wyrazić opinię. Paweł Kukiz zdaje sobie z tego sprawę, dlatego jak na razie nie wypowiada się na ten temat, zamykając wszystko w ogólnikach o potrzebie zmian.
Bardziej wyrazista zdaje się być niedawno powołana Nowoczesna Polska Ryszarda Petru, która ma szansę przyciągnąć do siebie zwolenników liberalnej gospodarki, w tym dużą część przedsiębiorców, głównie tych najliczniejszych, czyli małych i średnich. Jest nadzieja, że jej założyciel zdecyduje się przekształcić dotychczasowe stowarzyszenie w polityczną partię i skutecznie konkurować z dotychczasowym układem politycznej sceny.

Tak czy inaczej, nie ma sensu zbytnio się tym emocjonować, doświadczenie pokazuje, że obietnice, nawet te padające z ust najbardziej eleganckich polityków, mają ten brzydki zwyczaj, że obietnicami pozostają. Czas pokaże, czy coś się zmieni, ale nadzieję trzeba mieć zawsze. A na razie po prostu trzeba robić swoje, bo Polska to taki kraj, który nie rządem stoi, a ludźmi, którzy wbrew wszystkim i wszystkiemu robią swoje. I nadal wierzą, że kiedyś coś się zmieni na lepsze.