Trudno byłoby wymyślić dla książki lepszą historię promocyjną,
niż tę, którą dla „Idź, postaw wartownika” napisało samo
życie. Autorka jednej, i zdawało się, że jedynej jak dotąd
powieści, odnalazła maszynopis książki, którą napisała pół
wieku temu i który miał być pierwszą jej pisarską wprawką, na
podstawie której powstała ciesząca się zasłużoną (choć dziś
już nieco zapomnianą) sławą powieść „Zabić drozda”. Więcej
szczegółów o niezwykłych okolicznościach powstawania tych
książek znaleźć można na kulturalnym portalu wyborcza.pl.
Mógłbym to skomentować: „niesamowita historia” i na tym
skończyć, gdyby nie fakt, że takie sensacyjne odkrycia zawsze
budzą moje wątpliwości – za dużo w nich zaskakujących odkryć
i zbiegów okoliczności. Ale jest coś, co skłania mnie do dania
wiary tej snutej przez bez mała dziewięćdziesięcioletnią już
dziś autorkę opowieści – sama książka. W „Idź, postaw
wartownika” odnalazłem bowiem nie tylko ten sam styl, atmosferę,
wrażliwość autorki i tę samą wnikliwą zdolność obserwacji,
ale co najważniejsze niepoprawność polityczną, która byłaby nie
do pomyślenia w czasach obecnych, w czasach, gdy znaleziono
odpowiedzi na większość przedstawionych w niej dylematów. Nie, te
dwie książki nie mogły powstać w odstępie półwiecza, zostały
napisane rzeczywiście w tym samym mniej więcej czasie, w epoce, gdy
na Południu Stanów Zjednoczonych droga do pełnego równouprawnienia
Murzynów była jeszcze daleka. Zresztą, jakie to ma znaczenie,
kiedy ją napisano? Najważniejsze, że odnalazłem w lekturze to, na
co miałem nadzieję, gdy ujrzałem ją na półce w księgarni –
kilkaset stron bardzo dobrej prozy.
Główną bohaterką książki, podobnie jak w „Zabić drozda”,
jest Jean Louise Finch, choć teraz jest już dorosłą,
dwudziestosześcioletnią kobietą, która do swego rodzinnego
miasteczka w Alabamie przyjeżdża z Nowego Jorku, dokąd przed kilku
laty przeniosła się na stałe. Przekonana do postępowych poglądów
abolicjonistka, pełna popularnych w wielkich miastach na Północy
idei wolności i równości, zderza się z zupełnie odmienną
atmosferą południowej prowincji, a co gorsza odkrywa, że
zachowawcze poglądy wyraża nawet dotąd niezłomny w jej oczach
bohater – ojciec – Atticus. Odważny obrońca oskarżonego o
morderstwo czarnoskórego Toma Robinsona (co jest jednym z dwóch
głównych wątków poprzedniej powieści Lee), ku jej zaskoczeniu, z
dezaprobatą wyraża się o właśnie ogłoszonym orzeczeniu Sądu
Najwyższego Stanów Zjednoczonych uznającym za niezgodne z
Konstytucją prawo segregacji w szkołach, obowiązujące w
większości stanów Południa. Oburzona tym faktem Jean odkrywa
dodatkowo, że Atticus nie jest w swych poglądach odosobniony,
podzielają je mieszkańcy, których uważała dotąd za najbardziej
oświeconych, nawet jej rodzina i narzeczony. Prowadzone przez nią
pełne emocje dyskusje są tyleż zaskakujące dla współczesnego
czytelnika, co pouczające. W najbardziej gorącym starciu poglądów
Atticus przytacza przynajmniej dwie istotne wątpliwości: pierwszą
– czy Sąd Najwyższy, wbrew dziesiątej poprawce, ma prawo wtrącać
się w prawodawstwo stanowe; i drugą – lecz tu może przytoczę
jego wypowiedź skierowaną do córki: „Mam nadzieję, że
rozumiesz, iż populacja Murzynów w naszym kraju jest w pewien
sposób opóźniona? […] Rozumiesz, że ogromna większość
czarnych z Południa nie jest w stanie w stu procentach wypełniać
zobowiązań wynikających z obywatelstwa?”. To tylko wyjątki,
bywa goręcej i równie ciekawie podczas toczących się między nimi
dyskusji.
Poglądy wyrażane przez oddanego sprawiedliwości Atticusa wydają
się z obecnej perspektywy rasistowskie, ale czy można do nich
przykładać dzisiejszą miarę i oceniać według dzisiejszych
standardów? Ten cieszący się ogromnym autorytetem, również wśród
czarnych mieszkańców Alabamy, doświadczony prawnik, wyraża swoją
opinię w trosce o dobro swojego miasta, hrabstwa i stanu. To, co
mówi, nie jest rasizmem, tylko naturalną obawą, by nagłe i
bezwarunkowe wprowadzanie nowych zwyczajów nie przypominało
wrzucania nie potrafiących pływać dzieci na głęboką wodę. Nie
jest przeciwny zmianom, uważa jedynie, że taki proces powinien być
wprowadzany stopniowo. „Naprawdę chcesz widzieć tłumy Murzynów
w naszych szkołach, kościołach i teatrach?” – zadaje córce
pytanie. „Chciałabyś, żeby nasze dzieci uczyły się w szkołach,
w których poziom nauczania zostanie obniżony, by murzyńskie dzieci
dały sobie radę?”. Oburzające? Być może dzisiaj tak, ale też
nie do końca. W gruncie rzeczy wszystkie nowoczesne społeczeństwa
potwierdzają te poglądy nakładając ograniczenia, choćby wiekowe,
na pełnię praw obywatelskich w demokratycznym państwie. W Polsce,
na przykład, prawo wybierania członków parlamentu otrzymuje się
po ukończeniu osiemnastu lat, ale posłem można zostać po
ukończeniu dwudziestu jeden, a prezydentem trzydziestu pięciu lat.
Czy oznacza to dyskryminację ludzi młodych? Chyba niewiele osób
byłoby tego zdania.
Nie będę pisał, jaką ostatecznie daje odpowiedź na takie pytania
autorka i czy jej bohaterka dała się przekonać czy nie. Zresztą,
toczone w powieści dyskusje, choć bez wątpienia ważne i
interesujące, nie są powieści jedynym atutem. Jest w niej jeszcze
obraz Południa z lat sześćdziesiątych i młodzieńcze rozterki, a
wszystko opisywane obrazową, wartką prozą. To jedna z ciekawszych
książek, jaką w ostaniach latach udało mi się przeczytać i
polecam ją z pełnym przekonaniem wszystkim, którzy znużeni są
kryminałami i romansami. Każdemu, kto lubi obyczajowe książki,
dobrze napisane i dobrze przetłumaczone polecam sięgnięcie także
po „Zabić drozda”. A czym mam rację? Nie wiem, de gustibus
non est disputandum. No, może czasami, ale to już, parafrazując
nieco Kiplinga, inna dyskusja.