Na sam początek pięknej wiosennej pogody, gdy zaczęły kwitnąć
bzy i kasztany, przyplątał się ból gardła i katar, więc weekend
spędziłem w domu, mając nadzieję, że do poniedziałku jakoś się
rozejdzie. Wprawdzie się nie rozeszło, a do pracy i tak musiałem
się udać, ale ze spędzonych w domu soboty i niedzieli wynikło
tyle, że przeczytałem po raz trzeci „Asfaltowy saloon”
Waldemara Łysiaka. Pierwszy raz sięgnąłem po niego bodaj w 1980
bądź 1981 roku, gdy był jeszcze nowością wydawniczą, wróciłem
do książki po pierwszej wizycie w Stanach Zjednoczonych, by tym
razem prześledzić drogę autora z dokładnymi mapami jakie ze sobą
przywiozłem i skonfrontować z własnymi spostrzeżeniami. Jednak
dopiero gdy pojawiły się w Internecie mapy satelitarne i Google
Street View, czytanie tzw. książek drogi stało się prawdziwie
interesującą lekturą, bo można podążać za autorem i porównywać
miejsca z opisami.
Moje wydanie „Saloonu” z 1980 r. wygląda jak tamta epoka,
czyli rozsypało się i pożółkło, zaś
jakość fotografii jest, czego niegdyś nie zauważałem, po prostu
tragiczna, ale musiało mi to wystarczyć. Z laptopem i nią
spędziłem dwa dni, z najróżniejszymi reelekcjami, nie zawsze
korzystnymi dla tej książki i opinii autora.
Zapamiętałem książkę jako niezwykle interesującą lekturę, bo
Ameryka zawsze budziła w Polsce (i nie tylko) zainteresowanie,
zwłaszcza że Polacy kochali ten kraj opleciony girlandami dolarów,
choć nie mieli okazji go zobaczyć, a już tym bardziej przemierzyć
ją samochodem. O Ameryce pisało tak wiele osób, że można było
śledzić jak się zmienia z epoki na epokę, z dekady na dekadę.
Opisywanie Ameryki w czasach nowożytnych zaczął Henryk Sienkiewicz
w swoich Listach z Ameryki publikowanych w Gazecie Polskiej pod
koniec XIX wieku, a z dwudziestowiecznych już polskich zapisków
niezapomniane są trzy książki Melchiora Wańkowicza z lat
sześćdziesiątych i właśnie opowieść Łysiaka z końca
siedemdziesiątych.
Przyznaję, nie znam tamtej opisywanej w „Asfaltowym saloonie”
Ameryki z końca lat siedemdziesiątych, trafiłem tam po raz
pierwszy w 1991 roku i miałem potem podczas kolejnych wizyt
możliwość naocznego obserwowania zmian jakie w niej zachodziły.
Zauroczyła mnie, nie ukrywam tego, ale po ponownej lekturze
Waldemara Łysiaka, stwierdzić muszę, że różnimy się tak w
ocenie jej historii, jak i wnioskach wyciąganych z obserwowanych
wydarzeń.
Pierwsza ważna sprawa – Łysiak przez wiele stronic rozważa, kto
pierwszy dotarł do tego kontynentu (jednym z kandydatów jest polski
żeglarz Jan z Kolna), próbując odebrać palmę pierwszeństwa
Kolumbowi, a ja uważam, że zdetronizować go się nie uda, ponieważ
nie jest ważne, kto pierwszy dotarł (nawet jeśli to byli
starożytni Egipcjanie bądź równie starożytni Chińczycy), ale
ważne, kto włączył Amerykę (ściślej – obie Ameryki) do
zachodniej cywilizacji. Odkrycie Kolumba rozszerzyło świat i
nieodwracalnie go zmieniło, czego nie można powiedzieć o
poprzednich odkrywcach, choćby dokonali tego przed setkami lat przed
Kolumbem. Zasługa Kolumba jest zatem niepodważalna i
nieporównywalna z poprzednikami.
Kolejna ze spraw, które inaczej oceniam, to kolonizacja kontynentu
przez Europejczyków. Waldemar Łysiak darzy sympatią
prekolumbijskich mieszkańców Ameryki i te jego uczucia podzielam,
jak każdy chyba człowiek, które wychował się na książkach
Maya, Coopera czy Fiedlera. Zupełnie odmiennie oceniam jednak
mechanizm przemian, jaki nastąpił po jej odkryciu. Dla Waldemara
Łysiaka jest to starcie dobra i szlachetności (Indianie) ze złem i
nikczemnością (biali), a dla mnie nieuchronne starcie cywilizacji –
zwycięża w nim ta, która jest bardziej rozwinięta. Jestem
przekonany, że gdyby sytuacja była odwrotna, rdzenni Amerykanie
odkryli by Europę i podbijaliby ją równie skutecznie i z podobną
zajadłością, takimi prawami rządził się wówczas świat i nie
można przykładać do tego starcia mieszkańców obu stron Atlantyku
współczesnych norm. Nie przeczę, że stosowane przez zdobywców
metody dalekie są od akceptacji i nie bez powodu budzą odrazę i
potępienie, ale z podobną zajadłością toczono wojny w Europie i
Azji i niestety, Indianie nie są jednym smutnym tego przykładem.
Nie potrafię także zaakceptować języka jakim się autor „Saloonu”
posługuje, gdy ocenia czy opisuje ludzi, ot choćby słów, którymi
skwitował życie Antoniego Pułaskiego (brata słynnego Kazimierza,
bohatera Polski i Ameryki), o którym napisał, że „zachorował na
miłość do Targowicy i chociaż przeżył tę weneryczną chorobę,
to jednak przez nią zdechł w niesławie”. Nie godzi się tak
pisać o nikim, nawet przy bardzo krytycznym stosunku do poglądów i
działalności, a wybór strony po której należało się
opowiedzieć nie był wówczas wcale taki jednoznaczny, jak dziś
próbują nam wmówić historycy.
Nie odpowiada mi powierzchowność osądów, jak choćby tę na temat
czynu Romana Polańskiego i wszczętego z tego powodu procesu, w
którym Polański oskarżony został o gwałt na trzynastolatce (sam
miał wtedy 44 lata). Choć sprawa była świeża i niewyjaśniona,
Waldemar Łysiak nie miał wątpliwości, że Polański był
niewinny, a stosunek dorosłego mężczyzny z trzynastolatką niczym
niewłaściwym. Z radością napisał, że Polański „zwiał do
Europy. Tam, wiedząc już, że zhańbione dziewczę od ósmego roku
życia uprawiało intensywny seks [ciekawe skąd wiedział, że
uprawiało, a do tego intensywny? – uwaga MHK], odszczeknął się
z sarmackim wdziękiem [Żyd Sarmatą? To ciekawe – MHK] w
wywiadzie dla New York Post”. Następnie autor z lubością
przytacza passus z wywiadu, który pozwolę sobie skrócić do dwóch
zdań świadczących o kondycji moralnej i Polańskiego, i autora
„Saloonu”, a zwłaszcza o stosunku tego pierwszego do swojego
czynu: „Chcieli przygwoździć moje jaja do ściany. Nie
dostaniecie ich s...syny, macie za krótkie pazury! […] ...ani ta
mała kurewka, ani prawo Kalifornii nie zdołają mi odebrać
wolności”. Nie będę cytował więcej z tego wywiadu, dodam, że
jest równie niesmaczny. Natomiast jeśli chodzi o fakty (znane dziś
powszechnie), Polański pod pretekstem sesji fotograficznej zwabił
dziewczę do domu Jacka Nicholsona pod nieobecność gospodarza,
odurzył alkoholem i tabletkami, a potem zgwałcił, wiedząc przy
tym ile ma lat i że jest to czyn karalny. Nawet gdyby uprawiała
wcześniej seks (dobrowolnie!), jego czyn byłby równie niemoralny i
równie niemoralne jest tego akceptacja.
Trochę mi te wszystkie spostrzeżenia psuły lekturę, bo wcześniej,
przyznam, po prostu nie zwracałem na to uwagi. Byłem młody,
ciekawy świata, interesowała mnie narracja, przygoda i kulturowe
oraz historyczne odniesienia, bo nie ma wątpliwości, że książka
napisana jest wartko i zawiera wiele do dziś interesujących
informacji (a wówczas nie istniał Internet i Wikipedia!).
Ameryka zmieniła się ogromnie od czasu tamtej podróży Waldemara
Łysiaka, zmieniłem się ja i wierzę, że zmieniła się też
optyka postrzegania świata przez autora „Asfaltowego saloonu”. I
ciekaw jestem, jak dzisiaj odniósłby się sam autor do swojej
książki z 1980 roku. A jeśli ktoś chce się przejechać, choćby
wirtualnie, po Starym Zachodzie i Południu Stanów Zjednoczonych
razem z autorem, to mimo wszystko polecam, jeśli tylko ostrożnie
traktować się będzie jego opinie.