środa, 11 maja 2016

„Asfaltowy saloon” po latach

 Na sam początek pięknej wiosennej pogody, gdy zaczęły kwitnąć bzy i kasztany, przyplątał się ból gardła i katar, więc weekend spędziłem w domu, mając nadzieję, że do poniedziałku jakoś się rozejdzie. Wprawdzie się nie rozeszło, a do pracy i tak musiałem się udać, ale ze spędzonych w domu soboty i niedzieli wynikło tyle, że przeczytałem po raz trzeci „Asfaltowy saloon” Waldemara Łysiaka. Pierwszy raz sięgnąłem po niego bodaj w 1980 bądź 1981 roku, gdy był jeszcze nowością wydawniczą, wróciłem do książki po pierwszej wizycie w Stanach Zjednoczonych, by tym razem prześledzić drogę autora z dokładnymi mapami jakie ze sobą przywiozłem i skonfrontować z własnymi spostrzeżeniami. Jednak dopiero gdy pojawiły się w Internecie mapy satelitarne i Google Street View, czytanie tzw. książek drogi stało się prawdziwie interesującą lekturą, bo można podążać za autorem i porównywać miejsca z opisami.
Moje wydanie „Saloonu” z 1980 r. wygląda jak tamta epoka, czyli rozsypało się i pożółkło, zaś jakość fotografii jest, czego niegdyś nie zauważałem, po prostu tragiczna, ale musiało mi to wystarczyć. Z laptopem i nią spędziłem dwa dni, z najróżniejszymi reelekcjami, nie zawsze korzystnymi dla tej książki i opinii autora.
Zapamiętałem książkę jako niezwykle interesującą lekturę, bo Ameryka zawsze budziła w Polsce (i nie tylko) zainteresowanie, zwłaszcza że Polacy kochali ten kraj opleciony girlandami dolarów, choć nie mieli okazji go zobaczyć, a już tym bardziej przemierzyć ją samochodem. O Ameryce pisało tak wiele osób, że można było śledzić jak się zmienia z epoki na epokę, z dekady na dekadę. Opisywanie Ameryki w czasach nowożytnych zaczął Henryk Sienkiewicz w swoich Listach z Ameryki publikowanych w Gazecie Polskiej pod koniec XIX wieku, a z dwudziestowiecznych już polskich zapisków niezapomniane są trzy książki Melchiora Wańkowicza z lat sześćdziesiątych i właśnie opowieść Łysiaka z końca siedemdziesiątych.
Przyznaję, nie znam tamtej opisywanej w „Asfaltowym saloonie” Ameryki z końca lat siedemdziesiątych, trafiłem tam po raz pierwszy w 1991 roku i miałem potem podczas kolejnych wizyt możliwość naocznego obserwowania zmian jakie w niej zachodziły. Zauroczyła mnie, nie ukrywam tego, ale po ponownej lekturze Waldemara Łysiaka, stwierdzić muszę, że różnimy się tak w ocenie jej historii, jak i wnioskach wyciąganych z obserwowanych wydarzeń.
Pierwsza ważna sprawa – Łysiak przez wiele stronic rozważa, kto pierwszy dotarł do tego kontynentu (jednym z kandydatów jest polski żeglarz Jan z Kolna), próbując odebrać palmę pierwszeństwa Kolumbowi, a ja uważam, że zdetronizować go się nie uda, ponieważ nie jest ważne, kto pierwszy dotarł (nawet jeśli to byli starożytni Egipcjanie bądź równie starożytni Chińczycy), ale ważne, kto włączył Amerykę (ściślej – obie Ameryki) do zachodniej cywilizacji. Odkrycie Kolumba rozszerzyło świat i nieodwracalnie go zmieniło, czego nie można powiedzieć o poprzednich odkrywcach, choćby dokonali tego przed setkami lat przed Kolumbem. Zasługa Kolumba jest zatem niepodważalna i nieporównywalna z poprzednikami.
Kolejna ze spraw, które inaczej oceniam, to kolonizacja kontynentu przez Europejczyków. Waldemar Łysiak darzy sympatią prekolumbijskich mieszkańców Ameryki i te jego uczucia podzielam, jak każdy chyba człowiek, które wychował się na książkach Maya, Coopera czy Fiedlera. Zupełnie odmiennie oceniam jednak mechanizm przemian, jaki nastąpił po jej odkryciu. Dla Waldemara Łysiaka jest to starcie dobra i szlachetności (Indianie) ze złem i nikczemnością (biali), a dla mnie nieuchronne starcie cywilizacji – zwycięża w nim ta, która jest bardziej rozwinięta. Jestem przekonany, że gdyby sytuacja była odwrotna, rdzenni Amerykanie odkryli by Europę i podbijaliby ją równie skutecznie i z podobną zajadłością, takimi prawami rządził się wówczas świat i nie można przykładać do tego starcia mieszkańców obu stron Atlantyku współczesnych norm. Nie przeczę, że stosowane przez zdobywców metody dalekie są od akceptacji i nie bez powodu budzą odrazę i potępienie, ale z podobną zajadłością toczono wojny w Europie i Azji i niestety, Indianie nie są jednym smutnym tego przykładem.
Nie potrafię także zaakceptować języka jakim się autor „Saloonu” posługuje, gdy ocenia czy opisuje ludzi, ot choćby słów, którymi skwitował życie Antoniego Pułaskiego (brata słynnego Kazimierza, bohatera Polski i Ameryki), o którym napisał, że „zachorował na miłość do Targowicy i chociaż przeżył tę weneryczną chorobę, to jednak przez nią zdechł w niesławie”. Nie godzi się tak pisać o nikim, nawet przy bardzo krytycznym stosunku do poglądów i działalności, a wybór strony po której należało się opowiedzieć nie był wówczas wcale taki jednoznaczny, jak dziś próbują nam wmówić historycy.
Nie odpowiada mi powierzchowność osądów, jak choćby tę na temat czynu Romana Polańskiego i wszczętego z tego powodu procesu, w którym Polański oskarżony został o gwałt na trzynastolatce (sam miał wtedy 44 lata). Choć sprawa była świeża i niewyjaśniona, Waldemar Łysiak nie miał wątpliwości, że Polański był niewinny, a stosunek dorosłego mężczyzny z trzynastolatką niczym niewłaściwym. Z radością napisał, że Polański „zwiał do Europy. Tam, wiedząc już, że zhańbione dziewczę od ósmego roku życia uprawiało intensywny seks [ciekawe skąd wiedział, że uprawiało, a do tego intensywny? – uwaga MHK], odszczeknął się z sarmackim wdziękiem [Żyd Sarmatą? To ciekawe – MHK] w wywiadzie dla New York Post”. Następnie autor z lubością przytacza passus z wywiadu, który pozwolę sobie skrócić do dwóch zdań świadczących o kondycji moralnej i Polańskiego, i autora „Saloonu”, a zwłaszcza o stosunku tego pierwszego do swojego czynu: „Chcieli przygwoździć moje jaja do ściany. Nie dostaniecie ich s...syny, macie za krótkie pazury! […] ...ani ta mała kurewka, ani prawo Kalifornii nie zdołają mi odebrać wolności”. Nie będę cytował więcej z tego wywiadu, dodam, że jest równie niesmaczny. Natomiast jeśli chodzi o fakty (znane dziś powszechnie), Polański pod pretekstem sesji fotograficznej zwabił dziewczę do domu Jacka Nicholsona pod nieobecność gospodarza, odurzył alkoholem i tabletkami, a potem zgwałcił, wiedząc przy tym ile ma lat i że jest to czyn karalny. Nawet gdyby uprawiała wcześniej seks (dobrowolnie!), jego czyn byłby równie niemoralny i równie niemoralne jest tego akceptacja.
Trochę mi te wszystkie spostrzeżenia psuły lekturę, bo wcześniej, przyznam, po prostu nie zwracałem na to uwagi. Byłem młody, ciekawy świata, interesowała mnie narracja, przygoda i kulturowe oraz historyczne odniesienia, bo nie ma wątpliwości, że książka napisana jest wartko i zawiera wiele do dziś interesujących informacji (a wówczas nie istniał Internet i Wikipedia!).

Ameryka zmieniła się ogromnie od czasu tamtej podróży Waldemara Łysiaka, zmieniłem się ja i wierzę, że zmieniła się też optyka postrzegania świata przez autora „Asfaltowego saloonu”. I ciekaw jestem, jak dzisiaj odniósłby się sam autor do swojej książki z 1980 roku. A jeśli ktoś chce się przejechać, choćby wirtualnie, po Starym Zachodzie i Południu Stanów Zjednoczonych razem z autorem, to mimo wszystko polecam, jeśli tylko ostrożnie traktować się będzie jego opinie.

niedziela, 8 maja 2016

Wino i poezja

 Są tylko dwie rzeczy stworzone przez człowieka, które dotykają niebios: wino i poezja. W winie jest coś arystokratycznego, nawet gdy spożywa się je przy stole kuchennym na wsi. Wiktor Hugo napisał, że „Bóg stworzył wodę, ale człowiek wynalazł wino”. Chyba miał na myśli, że jest to jeden z niewielu wynalazków, który dorównał w jakiejś niewielkiej cząstce aktowi stworzenia. Jest w tym coś z prawdy gdy się pamięta, że Jezus, syn Boga, wodę stworzoną przez Ojca przemienił w Kanie Galilejskiej w wino, a istotą jego misji była przemiana rzeczy gorszych w lepsze.
Jest też najstarszym znanym ludziom napojem, które spożywano od zamierzchłych czasów zarówno na co dzień, jak i w chwilach szczególnie ważnych. Trafiło na pogańskie bachanalie, ale i na chrześcijańskie ołtarze.
W średniowieczu szybko dostrzeżono, że spożywanie wina chroni przed chorobami, więc pito je na dworach szlachty i w klasztorach. Woda mogła wywoływać choroby, wino nigdy (chyba że te krótkie po nadmiernym spożyciu). Wino oczyszczało, zabijało bakterie i zacierało troski. A ponadto uwznioślało ducha. Pod wpływem wina powstawały najpiękniejsze strofy poezji i długie stronice prozy. Bo wino jest i było poezją i prozą.
 Po dwóch kieliszkach czerwonego wina w sobotni wieczór nachodzą mnie refleksje o życiu i sięgam po poezję. Bo życie to miłość, a miłość to poezja. Dzisiaj Williama Butlera Yeats'a, bo stoi zawsze na podręcznej półce u wezgłowia (choć nie on jeden). Na języku cierpka głębia Bordeaux a przed oczyma wyznanie irlandzkiego poety, i nie wiem, co bardziej jest przejmujące.
Wydawnictwo: C&T, Toruń
Gdybym miał niebios haftowane szaty,
Złotym i srebrnym przetykane światłem,
Błękitne, ciemne, przydymione szaty
Nocy i światła, i półświatła,
Rozpostarłbym je pod twoje stopy.
Lecz jestem biedny, mam tylko sny,
Moje sny ścielę pod twoje stopy,
Stąpaj więc lekko, bo stąpasz po snach.


Przekład: Ludmiła Marjańska

wtorek, 3 maja 2016

Blaski i cienie Konstytucji 3 Maja

 Przedziwną i niezwykłą legendą obrosła Konstytucja 3 Maja w zbiorowej świadomości Polaków, stając się symbolem wolności i i demokracji, choć w istocie swojej była właśnie czymś zupełnie przeciwnym, gdyż nie tylko wolność ograniczała, ale i oddawała władzę królewską w ręce niemieckiej dynastii (a dokładniej saskiej od Fryderyka Augusta poczynając), która przejąć miała władzę po śmierci Stanisława Augusta. Nie dość na tym, saskiej dynastii zapewniała wieczystą władzy królewskiej nad Polską dziedziczność. Znoszono zatem istniejącą od 1573 roku obieralność (elekcję) królów Polski, co było widomym przykładem odstąpienia od zasad demokracji.
Źródło: Wikipedia
W Wikipedii można wyczytać: Powszechnie przyjmuje się, że Konstytucja 3 maja była pierwszą w Europie i drugą na świecie (po konstytucji amerykańskiej z 1787 r.) nowoczesną, spisaną konstytucją”. Na czym zatem polega nowoczesność tej i amerykańskiej konstytucji, skoro jedna zasadniczo rożni się od drugiej? Konstytucja amerykańska wprowadzała demokrację w każdym aspekcie, trzeciomajowa przeciwnie, od demokracji uciekała, bo polskie elity tamtych czasów przekonane były, że ratunkiem dla kraju jest odejście od obieralności w wyborach głównego władcy.
A jakby tego było mało, przypomnieć należy, że konstytucja trzeciomajowa była nietolerancyjna. W pierwszym artykule, przyjmując dzisiejszą terminologię, oznajmiała: „Religią narodową panującą jest i będzie wiara święta rzymska katolicka ze wszystkimi jej prawami; przejście od wiary panującej do jakiegokolwiek wyznania jest zabronione pod karami apostazji”.
Co zatem się stało, że tak bardzo bliska jest wszystkim partiom i ludziom, zwolennikom rządzących i opozycji, ten dokument sprzed ponad 200 lat? Jedynym wyjaśnieniem zdaje się być fakt, że większość ludzi po prostu nie zna jej treści, a jedynie przyklaskuje powielanym w środkach przekazu i podręcznikach sformułowaniom typu: „wielka konstytucja”, „zniesienie liberum veto”, „pierwsza w Europie” i tak dalej.
Kierujemy się obiegowymi stwierdzeniami, zakorzenionymi poglądami przekazywanymi przez innych i nie staramy się ich weryfikować. Nie świadczy to o nas najlepiej, bez zastrzeżeń wierzymy opiniom autorytetów, zamiast sprawdzać, czy są prawdziwe.
Nie znaczy to, by Konstytucja 3 Maja nie była wartościowym dokonaniem, jednak jej wartości szukać należy nie tam, gdzie dzisiaj próbuje się je wskazywać. Jej wielkość polega właśnie na sztuce rezygnacji z własnych uprawnień elit i szlachty na rzecz skutecznie sprawowanej władzy, odejściu od demokracji na rzecz silnej władzy wykonawczej (wtedy jeszcze w osobie króla), a przy tym dziedzicznej, a nie jak dotąd obieranej przez szlachtę. Takie rozwiązanie zapewniało jej ciągłość, a przy tym niezależność od nastrojów społecznych.
Konstytucja wówczas napisana ma jeszcze jedną wielką zaletę, o której zapomniano pisząc obecnie w Polsce obowiązującą, czyli powoływała senat nie w wyborach (znów odstępstwo od demokracji) ale złożony „z biskupów, wojewodów, kasztelanów i ministrów pod prezydencyją króla”. Ten sposób stanowienia Izby Senatorskiej miał trzy niepodważalne zalety: pozwalał senatorom patrzeć na uchwalane dokumenty z perspektywy własnych doświadczeń w sprawowaniu urzędów i bez konieczności przypodchlebiania się wyborcom; uodparniał je na zmiany nastrojów społecznych, gdy w sejmu większość zdobywało opozycyjne dotąd stronnictwo, a co za tym idzie zapewniał ciągłość działania urzędów.
Konstytucja 3 Maja w zasadzie nie została nigdy wypróbowana w działaniu, nie było więc okazji przyjrzeć się jej słabościom, więc stała się mitem, piękną przypowieścią o pięknym ustroju, który mógłby zapanować. Ale świętując tradycję jej ustanowienia nie można też zapominać, że właśnie jej uchwalenie stało się przyczyną jej upadku i ostatniego etapu zaborów, który całkowicie pozbawił Polskę niepodległości. Bo o jednym wówczas zapomniano, tak jak i dzisiaj się zapomina, o kompromisie z opozycją, która stanęła w obronie poprzedniego ustroju, zmiany uważając za despotyczne. Seweryn Rzewuski napisał o tym akcie, że: „kajdany nasze są zawsze kajdanami, a włożone ręką obcą lub domową równie ciężą”. Srogą Polska zapłaciła cenę za manipulację, jakiej dopuszczono się przy uchwalaniu ustawy zasadniczej (w zasadzie dokonano tego przez zamach stanu, przyspieszając dzień uchwalenia, by nie zdążyli przybyć posłowie sprzeciwiający się jej treści). Zasiano wiatr i w rezultacie zebrano burzę, co nieuchronni nasuwa skojarzenia z ze współczesnością, a ściślej działaniami poprzedniego sejmu, który zmieniał ustawę o Trybunale Konstytucyjnym na swoją modłę, a dziś protestuje, gdy obecna większość postępuje tak samo (nie rozstrzygam tu słuszności zmian, a jedynie przypominam działania). Tamta pierwsza Polska konstytucja przypominać powinna, że tylko kompromis może uchronić przed kłopotami i zapewnić powodzenie, co wziąć powinni sobie do serca wszyscy politycy, bez względu na wyznawane poglądy. Ale obawiam się, że w te opinii jestem odosobniony.