Siedemnastego grudnia 1970 roku miałem jedenaście lat i z samego
rana szykowałem się, by pójść do szkoły. Mieszkaliśmy wtedy w
Gdyni, a z okien kuchni mieliśmy rozległy widok na gdyński port i
stocznię. Zanim się ubrałem, rozległ się dzwonek u drzwi – to
był mój wujek,który mieszkał na Grabówku i pracował w Stoczni
Remontowej w Gdańsku. Oznajmił, że nie udało mu się dotrzeć do
pracy, bo nie jeździ komunikacja miejska, a w okolicach przystanku
SKM Gdynia-Stocznia gromadzą się grupy gdyńskich stoczniowców
portowców, którym wojsko odgrodziło drogę do zakładów pracy.
Chwilę potem, pomimo zamkniętych okien, dobiegły nas odgłosy
strzelaniny.
Wszyscy podeszliśmy do okna w kuchni i naszym oczom ukazał się
prawdziwy horror: tłumy ludzi biegały chaotycznie po torowisku
między peronem kolejki i ul. Morską (wówczas Czerwonych
Kosynierów), nie wiedząc, gdzie się podziać. Chwilę potem
nadleciały helikoptery. Najpierw posypały się z nich ulotki, a
zaraz potem pojemniki z gazem łzawiącym. Oczywiście, babcia
zabroniła mi iść do szkoły. Zazwyczaj bym się z tego ucieszył,
ale tego dnia nie czułem radości. Siedziałem z wujkiem przy oknie
i obserwowałem wydarzenia, niekiedy przemywając wodą łzawiące
oczy, bo snujący się po ulicy i podwórku gaz przeciskał się do
mieszkania.
To był dramat, którego nie potrafiłem pojąć, takie rzeczy
zdarzały się tylko w filmach lub książkach o przeszłości.
Wprawdzie sąsiedzi ubiegłego wieczoru opowiadali o wydarzeniach w
Gdańsku, ale co innego słuchać, a co innego zobaczyć. A to się
działo tu i teraz, na moich oczach. Zza okna wiało grozą, snujący
się biały dym, odgłosy strzelaniny, warkot helikopterów... Od
czasu do czasu przemykały w stronę dworca samochody osobowe z
wywieszonymi przez okno zakrwawionymi fragmentami materiału, na
znak, że wiozą rannych. Gęstniejący na ul. Czerwonych Kosynierów
tłum rozstępował się przed nimi.
|
Źródło: http://www.grudzien70.ipn.gov.pl |
Tłum narastał, sięgał schodów do kościoła św. Rodziny, a
dzieliło je od wejścia na peron dobrych kilkaset metrów. Nagle
wśród tłumu nastąpiło poruszenie, zza narożnika kamienicy,
który przesłaniał mi widok na część ulicy, wyłoniła się
grupa ludzi z drzwiami na ramionach, na których leżało ciało
mężczyzny. Ludzie rozstępowali się przed nimi, a potem ruszali w
ślad za tymi, którzy nieśli zwłoki Zbyszka Godlewskiego (bardziej
znanego pod nazwiskiem Janka Wiśniewskiego z powstałej potem
piosenki).Takiej liczby ludzi w jednym miejscu chyba wcześniej nie
wiedziałem. Później dowiedziałem się, że ten osobliwy kondukt
uformowany z setek czy nawet tysięcy ludzi, dotarł aż pod Urząd
Miejski.
Tak zapamiętałem ostatnie dni mojego jedenastego roku życia, obraz
z mojej historii, który stał się historią Polski a nawet symbolem
oporu przeciw komunizmowi.
Kilka lat później przeprowadziliśmy się do Gdańska, potem do
Sopotu, ale ilekroć wracam w tamto miejsce, wracają sceny z poranka
17 grudnia 1970 roku. A wraz z nimi zwrotki piosenki:
Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni,
dzisiaj milicja, użyła broni,
dzielnieśmy stali, celnie rzucali,
Janek Wiśniewski padł.
Na drzwiach ponieśli, go Świętojańską,
naprzeciw glinom, naprzeciw tankom,
Chłopcy stoczniowcy, pomścijcie druha,
Janek Wiśniewski padł.
Urodziłem
się i wychowałem na Grabówku, o tym też nie zapomnę.