czwartek, 19 grudnia 2013

Grudzień 1970 oczami dziecka

 Siedemnastego grudnia 1970 roku miałem jedenaście lat i z samego rana szykowałem się, by pójść do szkoły. Mieszkaliśmy wtedy w Gdyni, a z okien kuchni mieliśmy rozległy widok na gdyński port i stocznię. Zanim się ubrałem, rozległ się dzwonek u drzwi – to był mój wujek,który mieszkał na Grabówku i pracował w Stoczni Remontowej w Gdańsku. Oznajmił, że nie udało mu się dotrzeć do pracy, bo nie jeździ komunikacja miejska, a w okolicach przystanku SKM Gdynia-Stocznia gromadzą się grupy gdyńskich stoczniowców portowców, którym wojsko odgrodziło drogę do zakładów pracy. Chwilę potem, pomimo zamkniętych okien, dobiegły nas odgłosy strzelaniny.
Wszyscy podeszliśmy do okna w kuchni i naszym oczom ukazał się prawdziwy horror: tłumy ludzi biegały chaotycznie po torowisku między peronem kolejki i ul. Morską (wówczas Czerwonych Kosynierów), nie wiedząc, gdzie się podziać. Chwilę potem nadleciały helikoptery. Najpierw posypały się z nich ulotki, a zaraz potem pojemniki z gazem łzawiącym. Oczywiście, babcia zabroniła mi iść do szkoły. Zazwyczaj bym się z tego ucieszył, ale tego dnia nie czułem radości. Siedziałem z wujkiem przy oknie i obserwowałem wydarzenia, niekiedy przemywając wodą łzawiące oczy, bo snujący się po ulicy i podwórku gaz przeciskał się do mieszkania.
To był dramat, którego nie potrafiłem pojąć, takie rzeczy zdarzały się tylko w filmach lub książkach o przeszłości. Wprawdzie sąsiedzi ubiegłego wieczoru opowiadali o wydarzeniach w Gdańsku, ale co innego słuchać, a co innego zobaczyć. A to się działo tu i teraz, na moich oczach. Zza okna wiało grozą, snujący się biały dym, odgłosy strzelaniny, warkot helikopterów... Od czasu do czasu przemykały w stronę dworca samochody osobowe z wywieszonymi przez okno zakrwawionymi fragmentami materiału, na znak, że wiozą rannych. Gęstniejący na ul. Czerwonych Kosynierów tłum rozstępował się przed nimi.
Źródło: http://www.grudzien70.ipn.gov.pl
Tłum narastał, sięgał schodów do kościoła św. Rodziny, a dzieliło je od wejścia na peron dobrych kilkaset metrów. Nagle wśród tłumu nastąpiło poruszenie, zza narożnika kamienicy, który przesłaniał mi widok na część ulicy, wyłoniła się grupa ludzi z drzwiami na ramionach, na których leżało ciało mężczyzny. Ludzie rozstępowali się przed nimi, a potem ruszali w ślad za tymi, którzy nieśli zwłoki Zbyszka Godlewskiego (bardziej znanego pod nazwiskiem Janka Wiśniewskiego z powstałej potem piosenki).Takiej liczby ludzi w jednym miejscu chyba wcześniej nie wiedziałem. Później dowiedziałem się, że ten osobliwy kondukt uformowany z setek czy nawet tysięcy ludzi, dotarł aż pod Urząd Miejski.
Tak zapamiętałem ostatnie dni mojego jedenastego roku życia, obraz z mojej historii, który stał się historią Polski a nawet symbolem oporu przeciw komunizmowi.
Kilka lat później przeprowadziliśmy się do Gdańska, potem do Sopotu, ale ilekroć wracam w tamto miejsce, wracają sceny z poranka 17 grudnia 1970 roku. A wraz z nimi zwrotki piosenki:

Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni,
dzisiaj milicja, użyła broni,
dzielnieśmy stali, celnie rzucali,
Janek Wiśniewski padł.

Na drzwiach ponieśli, go Świętojańską,
naprzeciw glinom, naprzeciw tankom,
Chłopcy stoczniowcy, pomścijcie druha,
Janek Wiśniewski padł.


Urodziłem się i wychowałem na Grabówku, o tym też nie zapomnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz