sobota, 20 maja 2017

Za Wysokie Góry

Wysokie Góry Portugalii,
Yann Martel, wyd. Albatros, 2017
To słaba, w mojej oczywiście opinii, książka. To co sprawdziło się w „Życiu Pi" – aluzyjna metafora, zupełnie nie udało się w „Wysokich Górach Portugalii". To co tam było subtelnym nawiązaniem do życia i etyki, tu bywa denerwującą i zgrzytliwą przesadą. Odnosi się wrażenie, że trzy opowieści składające się na całość książki powstawały osobno, a dopiero gdy Martel stwierdził, że niezbyt się udały, połączył je starając się przekonać czytelnika, że mają drugie dno, co w gruncie rzeczy trąci megalomanią.
Czasem po dobrych książkach przychodzą gorsze, to się zdarza nawet największym pisarzom, ale to nie powód, by udawać, że się tego nie dostrzega.
Niemniej, jak zawsze zachęcam do czytania, by się o tym przekonać, lub przekonać mnie  i innych podobnego o książce zdania, że nie mamy racji.

środa, 17 maja 2017

Harce wokół Konstytucji

Od jakiegoś czasu staram się unikać politycznych tematów, a już szczególnie deklarowania się po jednej czy po drugiej stronie sporu, bywają jednak takie, których nie sposób uniknąć, bo budzą niepokój. Dlatego tym razem nie powstrzymam się od komentarza, bo sprawa dotyczy konstytucji.
Czego dotknie PiS, czy słusznie czy nie, rodzi ferment, bo PiS zabiera się do wszystkiego jak chłop, który wrócił z pola w uwalanych gnojem gumofilcach i stara się robić porządki na salonach. Razem z obrusem ściąga ze stołu porcelanę robiąc mnóstwo rabanu, a przy okazji uwala dywan, po którym wszyscy stąpają w eleganckich pantoflach. Jeśli ktoś myśli, że przypomina słonia w składzie porcelany,  jest w błędzie, słoń chciał dobrze, tylko mu nie wychodziło, działania PiS to już nie niezdarność, to (wszystko na to wskazuje) świadome próba wywołania burzy.
Tak jest właśnie z konstytucją, do której poprawiania z typową dla siebie „finezją” zabrali się posłowie wiodącej partii. Nie jest to ustawa doskonała, co mam prawo głosić, ponieważ podczas referendum decydującym o jej wprowadzeniu niemal równo 20 lat temu (27 maja 1997 r.) byłem jej przeciwny, bo od początku była złym kompromisem. Największym jej orędownikiem był Aleksander Kwaśniewski i będący wówczas u władzy postkomuniści (choć nie oni jedni, bo wspierał te działania także wielce dla Polski zasłużony Tadeusz Mazowiecki). Obecna konstytucja jest przegadana, reguluje sprawy, które nie powinny się w konstytucji w ogóle znaleźć, jak choćby Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, której nawet potrzeba istnienia jest wątpliwa; i nieprecyzyjna, czego mamy okazję doświadczać wysłuchując sporów o Trybunał Konstytucyjny czy Krajową Radę Sądownictwa – a wad jest znacznie więcej.
Nie byłem wówczas jedynym przeciwnikiem konstytucji w takim kształcie, wielu znanych polityków oraz poważanych autorytetów przyznawało się do głosowania w referendum przeciwko jej wprowadzeniu, niemniej, gdy za jej reformowanie zaczął się zabierać PiS, wszyscy oni (bądź niemal wszyscy) stanęli w jej obronie (gdy piszę te słowa, wypowiada się akurat w TV w tym tonie Aleksander Hall, który też obecnej konstytucji nie pochwalał).
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego rzeczy dotknięte przez PiS nabierają stygmatów świętości nawet w oczach wcześniejszych ich krytyków? Politycy PiS nie grzeszą pokorą, ale przecież arogancję potrafili okazywać także ich poprzednicy, od Leszka Balcerowicza począwszy, na Donaldzie Tusku skończywszy (a nie byli jedynymi aroganckimi premierami czy wicepremierami, którym to się zdarzało), więc to chyba nie jedyny powód.
Politykom PiS brakuje finezji i wcale się o nią nie starają – to ich partia po raz pierwszy w historii III RP osiągnęła bezwzględną większość w Sejmie i ten sukces nadmiernie zamieszał w głowach. Prominentni działacze PiS uznali, że nie tylko umizgi wobec opozycji są zbędne, ale i o zwykłej kindersztubie można zapomnieć. Donald Tusk potrafił czarować i uwodzić sojuszników i elektorat, Jarosław Kaczyński nie tylko tego nie potrafi, ale i nie chce. Świadom jest skali zwycięstwa własnej partii, umizgiwać się więc nie zamierza, a elektoratowi woli płacić (500 zł na dziecko) niż oczarowywać wdziękiem. Opozycja czyniła zresztą ostatnio wiele, by ułatwić te działania: pan Ryszard Petru, na którego partię (o zgrozo!) głosowałem, kilkakrotnie popełniał polityczne samobójstwo (i to jest spory wyczyn przy tak dobrym starcie, a odkrywanie jego nieuctwa było dla mnie wyjątkowo żenujące), a panu Grzegorzowi Schetynie daleko do wdzięku szermierza, a tym bardziej charyzmy przywódcy, więc wdaje się w wymianę ciosów z najbardziej zażartymi harcownikami PiS, nie odbiegając od ich poziomu dyskusji.
Nie sądzę, w gruncie rzeczy, by Jarosław Kaczyński liczył na to, iż uda mu się zmienić konstytucję (nawet przy wsparciu partii Kukiz), on po prostu z uwielbia przyglądać się zamieszaniu i histerii, z jaką na jego wypowiedzi reagują przeciwnicy – to taki trochę sondaż, trochę widowisko dla cesarza. Przynajmniej na razie.

Jeśli jednak, porzucając żartobliwy nieco ton,  w istocie miałoby się w konstytucji coś zmienić (a kiedyś powinno), to wolałbym poczekać na nieco spokojniejsze czasy, gdy polityczni oponenci ze sobą dyskutują, a nie obrzucają się inwektywami. Tylko czy to w ogóle w tym kraju możliwe?

wtorek, 2 maja 2017

Tannenberg 1914

Świadom jestem, że pisanie o książkach monograficzno-historycznych, a już szczególnie traktujących o tak odległych i „niemodnych” wydarzeniach jak pierwsza wojna światowa, jest nieco kameralne, ale czasem warte wysiłku nawet dla kilku czytelników. Biorąc to jednak pod uwagę postaram się uczynić to jak najkrócej.
Tannenberg 1914, Piotr Szlanta,
wyd. Bellona, 2005
Bitwa pod Tannenbergiem była najistotniejszą bitwą pierwszego miesiąca wojny, bo chociaż była niewątpliwie wielkim sukcesem cesarskich Niemiec i osobiście marszałka (później prezydenta Republiki Weimarskiej) Paula von Hindenburga i jego szefa sztabu Ericha Ludendorffa, to jednak właśnie ona przyczyniła się do przegranej Niemiec w pierwszej bitwie nad Marną i ocaliła Paryż, a być może nawet zadecydowała, że pierwsza wojna nie zakończyła się już w 1914 roku. Stało się tak dlatego, że w decydującym momencie bitwy o Paryż odesłano na pomoc Hindenburgowi dwa korpusy z frontu zachodniego, co zaważyło o losach Paryża.
Tyle o szerszym kontekście bitwy pod Tannenbergiem (Stębarkiem), a teraz już o książce. Spełniła moje oczekiwania, podawała istotne fakty bez nadmiernej ilości szczegółów (istnieją obszerne opracowania, gdzie można je znaleźć), ale zabrakło mi jednej refleksji na temat istoty bitwy i manewru, jakie dokonała niemiecka armia, a to był najważniejszy jej aspekt. Ósmą armię niemiecką po początkowych starciach na północy Prus Wschodnich z rosyjską armią wileńską w okolicach Gąbina (zakończonych niepomyślnie dla Niemców), zdołano w sposób jak na ówczesne czasy umiejętny i niezauważalny dla przeciwnika przegrupować, znaczną część oddziałów kolejami przewieźć na południowy zachód i zaatakować lewe skrzydło wkraczającej od południa do Prus drugiej rosyjskiej armii (tzw. warszawskiej lub narwiańskiej) gen. Aleksandra Samsonowa, doszczętnie ją po kilku dniach niszcząc i biorąc do niewoli niemal 100 tys. jeńców. Warto dodać, że niemal bliźniaczy manewr z wycofaniem z frontu części oddziałów i uderzeniem na odsłoniętą flankę nieprzyjaciela zastosował Piłsudski w 1920 roku, rozbijając nacierającą armię bolszewików.
Tej refleksji mi zabrakło w książce Piotra Szlanta, więc gdyby była to pierwsza moja lektura na ten temat, zabrakłoby mi tej istotnej informacji wyjaśniającej, na czym polegał finezyjny manewr Hindenburga. Uważam, że niedościgniona w analizie pierwszego miesiąca wielkiej wojny, jej przyczyn i implikacji, jest książka „Sierpniowe salwy” Barbary W. Tuchman.