Od jakiegoś czasu staram się
unikać politycznych tematów, a już szczególnie deklarowania się po jednej czy
po drugiej stronie sporu, bywają jednak takie, których nie sposób uniknąć, bo
budzą niepokój. Dlatego tym razem nie powstrzymam się od komentarza, bo sprawa
dotyczy konstytucji.
Czego dotknie PiS, czy słusznie
czy nie, rodzi ferment, bo PiS zabiera się do wszystkiego jak chłop, który
wrócił z pola w uwalanych gnojem gumofilcach i stara się robić porządki na salonach.
Razem z obrusem ściąga ze stołu porcelanę robiąc mnóstwo rabanu, a przy okazji
uwala dywan, po którym wszyscy stąpają w eleganckich pantoflach. Jeśli ktoś
myśli, że przypomina słonia w składzie porcelany, jest w błędzie, słoń chciał dobrze, tylko mu
nie wychodziło, działania PiS to już nie niezdarność, to (wszystko na to
wskazuje) świadome próba wywołania burzy.
Tak jest właśnie z konstytucją,
do której poprawiania z typową dla siebie „finezją” zabrali się posłowie
wiodącej partii. Nie jest to ustawa doskonała, co mam prawo głosić, ponieważ podczas
referendum decydującym o jej wprowadzeniu niemal równo 20 lat temu (27 maja
1997 r.) byłem jej przeciwny, bo od początku była złym kompromisem. Największym
jej orędownikiem był Aleksander Kwaśniewski i będący wówczas u władzy
postkomuniści (choć nie oni jedni, bo wspierał te działania także wielce dla
Polski zasłużony Tadeusz Mazowiecki). Obecna konstytucja jest przegadana, reguluje
sprawy, które nie powinny się w konstytucji w ogóle znaleźć, jak choćby Krajowa
Rada Radiofonii i Telewizji, której nawet potrzeba istnienia jest wątpliwa; i
nieprecyzyjna, czego mamy okazję doświadczać wysłuchując sporów o Trybunał
Konstytucyjny czy Krajową Radę Sądownictwa – a wad jest znacznie więcej.
Nie byłem wówczas jedynym
przeciwnikiem konstytucji w takim kształcie, wielu znanych polityków oraz
poważanych autorytetów przyznawało się do głosowania w referendum przeciwko jej
wprowadzeniu, niemniej, gdy za jej reformowanie zaczął się zabierać PiS,
wszyscy oni (bądź niemal wszyscy) stanęli w jej obronie (gdy piszę te słowa,
wypowiada się akurat w TV w tym tonie Aleksander Hall, który też obecnej
konstytucji nie pochwalał).
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego
rzeczy dotknięte przez PiS nabierają stygmatów świętości nawet w oczach wcześniejszych
ich krytyków? Politycy PiS nie grzeszą pokorą, ale przecież arogancję potrafili
okazywać także ich poprzednicy, od Leszka Balcerowicza począwszy, na Donaldzie
Tusku skończywszy (a nie byli jedynymi aroganckimi premierami czy
wicepremierami, którym to się zdarzało), więc to chyba nie jedyny powód.
Politykom PiS brakuje finezji i
wcale się o nią nie starają – to ich partia po raz pierwszy w historii III RP
osiągnęła bezwzględną większość w Sejmie i ten sukces nadmiernie zamieszał w
głowach. Prominentni działacze PiS uznali, że nie tylko umizgi wobec opozycji
są zbędne, ale i o zwykłej kindersztubie można zapomnieć. Donald Tusk potrafił
czarować i uwodzić sojuszników i elektorat, Jarosław Kaczyński nie tylko tego
nie potrafi, ale i nie chce. Świadom jest skali zwycięstwa własnej partii,
umizgiwać się więc nie zamierza, a elektoratowi woli płacić (500 zł na dziecko)
niż oczarowywać wdziękiem. Opozycja czyniła zresztą ostatnio wiele, by ułatwić
te działania: pan Ryszard Petru, na którego partię (o zgrozo!) głosowałem,
kilkakrotnie popełniał polityczne samobójstwo (i to jest spory wyczyn przy tak
dobrym starcie, a odkrywanie jego nieuctwa było dla mnie wyjątkowo żenujące), a
panu Grzegorzowi Schetynie daleko do wdzięku szermierza, a tym bardziej
charyzmy przywódcy, więc wdaje się w wymianę ciosów z najbardziej zażartymi
harcownikami PiS, nie odbiegając od ich poziomu dyskusji.
Nie sądzę, w gruncie rzeczy, by
Jarosław Kaczyński liczył na to, iż uda mu się zmienić konstytucję (nawet przy
wsparciu partii Kukiz), on po prostu z uwielbia przyglądać się zamieszaniu i
histerii, z jaką na jego wypowiedzi reagują przeciwnicy – to taki trochę
sondaż, trochę widowisko dla cesarza. Przynajmniej na razie.
Jeśli jednak, porzucając żartobliwy
nieco ton, w istocie miałoby się w
konstytucji coś zmienić (a kiedyś powinno), to wolałbym poczekać na nieco
spokojniejsze czasy, gdy polityczni oponenci ze sobą dyskutują, a nie obrzucają
się inwektywami. Tylko czy to w ogóle w tym kraju możliwe?