Tydzień wolnego, ledwie tyle, by w chwili gdy przestałem myśleć o
pracy, już zacząłem myśleć o powrocie. Ale nie narzekam, bo
Kraków to idealne miejsce na kilka dni wakacji, a od dawna myślałem
o tym, by odwiedzić to miasto i porównać do tego, jakie pamiętam.
Ostatni raz spędziłem w nim jeden pełny dzień w 1995 roku, a
zatem w niemal innej epoce.
Dla Krakowa jednak ćwierćwiecze, to ledwie chwila, trwa przecież
na swym miejscu od setek lat. Jest w nim powaga i dostojeństwo
dawnej stolicy, jakiś rodzaj zamyślenia, dokładnie takiego jak na
twarzy Stańczyka z obrazu Matejki. I jest w nim także ciepło
słońca sprawiającego, że jeszcze przed kalendarzową wiosną
budzą się i zielenieją krzewy na Plantach.
Do Krakowa wiosna przychodzi wcześniej niż do Gdańska. Pamiętam
kwietniowy dzień 1996 roku, gdy po zmierzchu wyruszyliśmy z
Warszawy i dotarliśmy do Krakowa, gdy było już po północy. Na
tyle późno, by wystarczyło czasu na zameldowanie się w hotelu i
przespanie kilka godzin przed zaplanowanym rano spotkaniem. Ale co to
był za poranek! Gdy w Warszawie, nie wspominając o Gdańsku,
dopiero wyglądały na świat pierwsze listki na miejskich klombach,
w Krakowie wiosna była w pełnym rozkwicie. Ze zdumieniem
przecierałem oczy sycąc się zielenią obsypanych listowiem drzew.
Ale na północ wracałem z radością, bo to, co w Krakowie już
minęło, do Trójmiasta miało dopiero nadejść, więc przeżyć
mogłem tego roku dwie wiosny.
Kiedyś, w zamierzchłym roku 1989, gdy sypać się zaczął stary
komunistyczny porządek a my, na czele z Olafem Olszewskim i
pozostałą częścią filmowego zespołu Video Studio staraliśmy
się zapamiętać w obiektywie kamery minione dni niezależności i
odwagi ludzi kultury, którzy nie poddali się reżimowi stanu
wojennego i stworzyli sobie własny świat galerii i teatrów
urządzanych w przyjaznych murach kościołów, jeden z malarzy, z
którym przeprowadzaliśmy wywiad (niestety nie pamiętam, który),
powiedział do mnie: „Skoro jesteście z Gdańska, to powinniście
dobrze się czuć w Krakowie, to przecież niemal takie samo miasto”.
Nie miał na myśli krakowskiej huty ani gdańskiej stoczni noszących
wówczas miano Lenina, które stanęły w 1988 roku na czele nowej
fali strajków, jaka doprowadziła do rozmów okrągłostołowych,
tylko atmosferę zabytkowych uliczek i ciszę gotyckich kościołów.
I z pozoru miał rację, ale to raczej było powierzchowne
spostrzeżenie, bo o atmosferze miasta nie stanowią mury jego
budowli. Kraków i Gdańsk są i były inne, pierwsze z nich to
tradycja, stabilność i refleksyjny intelektualizm, drugie to pęd
ku nowości, pragnienie zmian, nieustanny ferment idei i otwarcie na
świat. Pierwsze to stara stolica, szacowny uniwersytet i umiłowanie
stabilności, drugie to port, ruch, handel i tygiel pomysłów.
Kraków, synagoga na Kazimierzu |
Nie odmawiam Krakowowi broń Boże historycznych zasług dla
polskości i wolności naszej ojczyzny. To tam, w kamienicy na
krakowskim rynku mieszkał Tadeusz Kościuszko i tam składał swą
przysięgę odziany w chłopską sukmanę. To z krakowskich Oleandrów
wyruszała do Kielc Kompania Kadrowa Komendanta Piłsudskiego z
nadzieją na wywołanie powstania w zaborze rosyjskim, z tych
Oleandrów, gdzie w 1971 roku mieszkałem w najstarszym bodaj w
Polsce schronisku młodzieżowym podczas mojego pierwszego pobytu w
Krakowie. A to tylko dwa z wielu przykładów zaangażowania tego
miasta w sprawy Polski. Nie zmienia to jednak faktu, że duszę ma
inną niż Gdańsk.
Kraków, kapliczka na Dębnikach |
Lubię odwiedzać Kraków, sprawdzać, czy się nie zmienił, wpaść
na Wawel, spacerować po uliczkach starego miast, a od niedawna
również żydowskiego niegdyś Kazimierza, który, nadrabiając czas
zaniedbań, próbuje nawiązywać teraz do swojej przeszłości.
Lubię zaglądać na stary, dziś już nieczynny dworzec, kupować
bundz i bryndzę na targowisku Kleparza i potem zagryzać je w hotelu nie mającymi sobie równych krakowskimi obwarzankami
sprzedawanymi z niebieskich wózków. Tym razem zatrzymaliśmy się
na Dębinkach, tych Dębinkach, gdzie w latach 1938 – 1944 mieszkał
Karol Wojtyła (nasz hotel był kilka minut spacerkiem od jego domu),
to nasze nowe odkrycie – nieduża stara dzielnica obok wielkiego
miasta, tuż za Wisłą naprzeciw Wawelu (Kraków odkrywać można na
nowo przy każdej wizycie). Ale zawsze jest tak, że gdy minie kilka
dni, gdy już nasycę się nobliwym Krakowem, czuję przemożną chęć
powrotu, bo coś gna mnie do domu, do Gdańska, Sopotu i Gdyni. Tu
jest chłodniej, później przychodzi wiosna i wolniej ożywa
przyroda po zimie, ale w morskiej bryzie jest głębszy oddech a nad
Bałtykiem szersza perspektywa. Gdańsk jest miastem rozmiłowanym w
niezależności, miastem buntu i dumy, nie lubiącym się
podporządkowywać i wybierającym własną drogę ku przyszłości.
Chyba dlatego tak lubię tu wracać, mimo że leży nad ciemną i
chłodną morską zatoką.
Gdańsk potrafi drzemać niemal w bezruchu przez wiele lat, ale gdy
nadchodzi taka konieczność, gdy w Polsce dzieje się coś złego,
budzi się, otrząsa i staje na czele buntu, często pozornie
skazanego na przegraną. Za to najbardziej lubię to miasto. Na jego
herbie widnieją słowa: Nec temere, nec timide – „Bez
zuchwałości, ale i bez lęku”, a na krzyżach ustawionych przy
historycznej bramie stoczni nie bez powodu wypisano strofy wiersza
Czesława Miłosza: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego,
śmiechem nad krzywdą jego wybuchając... nie bądź bezpieczny,
poeta pamięta”. Dwa bieguny Polski, północ i południe, Gdańsk
i Kraków, symbol buntu i symbol stabilizacji – z dala od
rozpolitykowanej Warszawy zaprzątniętej codziennością, stają na
straży, czuwają.