poniedziałek, 11 maja 2015

Krajobraz po (pierwszej) bitwie

 Pierwsza tura wyborów prezydenckich tylko dla niektórych zadufanych w sobie funkcjonariuszy Platformy Obywatelskiej mogła stanowić zaskoczenie. Nasiliły się tendencje, które już od dłuższego czasu scharakteryzują polskie społeczeństwo, które podzieliło się na kilka grup, z których dwie stanowią większość:
1. Zawiedzionych i rozczarowanych, a tym samym zniechęconych i zobojętniałych. To największa grupa polskiego społeczeństwa, która uznaje po latach doświadczeń, że bez względu na wynik wyborów, niewiele się w Polsce zmieni a ich los się nie poprawi. W ich opinii przy władzy pozostają i pozostawać będą tylko Ci, którzy się wyrzekną realizacji poglądów a swą duszę sprzedadzą ochoczo jednej z partii (obojętnie której, wskazane jest nawet umiejętne jej zmienianie). Zdaniem tej grupy wysiłek związany z pójściem do urny jest za duży, w stosunku do możliwych do osiągnięcia skutków. Zatem nie warto, lepiej zająć się własnymi sprawami.
2. Drugą grupą niezadowolonych są ci, którzy głosowali na Pawła Kukiza. Nie reprezentują oni żadnych jednolitych poglądów, a raczej reprezentują wielką ich różnorodność. Głosowanie na Kukiza było w gruncie rzeczy głosowaniem przeciw elitom i dotychczasowym partiom i podkreśleniem, że oczekują zmian. Od pierwszej grupy rożni ich wyłącznie to, że uważają, iż wyrażanie niezadowolenia jeśli nawet niczego nie zmieni, to pozwoli je dostrzec. Ich udział w wyborach jest w gruncie rzeczy odmianą ulicznej manifestacji, w której transparentem jest wyborczy wynik.
Te dwie grupy stanowią najliczniejszą, bo liczącą ponad 70% grupę społeczeństwa, czego politycy zdają się nie dostrzegać, choć tak naprawdę po prostu niezręcznie byłoby o tym przypominać. Zmuszeni byliby wtedy przyznać, że na każdego z kandydatów największych partii głosowało nie więcej niż po 17-18% uprawnionych. A zatem w gruncie rzeczy zdecydowana mniejszość. Pozostali kandydaci, z wyłączeniem Pawła Kukiza, w zasadzie się nie liczą.
Ten ostatni też raczej niewielkie ma szanse na zbudowanie trwałego stronnictwa, nie wspominając o partii. Prawdopodobnie podzieli los innych efemeryd polskiej sceny politycznej, takich jak Stan Tymiński, Andrzej Lepper czy Janusz Palikot. Być może siłą rozpędu uda mu się wprowadzić swoich ludzi do sejmu i senatu, ale, co ciekawe, tylko w przypadku dotychczasowej ordynacji większościowej, w której wynik rozpoznawalnego lidera przekłada się na większe szanse innych kandydatów z jego listy. Jednak historia uczy, że nawet wtedy nowa partia skazana zostanie na szybki rozpad – bardziej szczegółowy program podzieli jej szeregi, a potem ci, którzy będą chcieli utrzymać się w polityce, wpadną w obszar przyciągania przez większych partii.
Niestety, tegoroczne wybory prezydenckie i parlamentarne niewiele zmienią. Politycy tak bardzo przyzwyczaili się do wygodnych i dobrze płatnych posad, że ze wszystkich sił bronić będą etatystycznego państwa i swoich przywilejów. Widać to na każdym kroku, ot choćby w mających w najbliższym czasie wejść w życie przepisach dotyczących restrykcyjnego karania za przekroczenie prędkości. Kierowca za jej przekroczenie o 50 km/godz. ma stracić prawo jazdy na trzy miesiące, chyba że... będzie posłem.

Bohater Tadeusza Konwickiego z opowiadania Ogródek z nasturcją wypowiada znamienne zdanie: „Miałem kiedyś kupę ideałów. Teraz tamto straciło wartość. Wydaje mi się nawet, że ci, którzy mi je podsuwali, zdradzili mnie”. Nic dodać, nic ująć.

środa, 6 maja 2015

Gunter Grass

 Muszę napisać coś o Gunterze Grassie, to silniejsze ode mnie, choć po jego odejściu ukazały się dziesiątki artykułów na jego temat.

Chciałbym zacząć nieco inaczej inaczej, ale nie mam wyjścia, zacznę tak jak wszyscy: najpierw oczarował mnie „Blaszany bębenek”. To był rok 1982, stan wojenny, podziemna drukarnia, bibuła, kumple w Strzebielinku (obóz internowania) lub więzieniach – tym żyłem. I wtedy wpadło mi w ręce dwutomowe, offsetowe wydanie wydawnictwa „NOW-a”, zachowałem je do dziś, choć większość innych książek z drugiego obiegu oddałem do archiwum. Czemu? Nie wiem, po prostu nie potrafiłem się z nim rozstać. Czytałem tę powieść z jednej strony jak przewodnik po Gdańsku, którego już nie ma, ale którego sceneria nadal pozostała nieminiona, z drugiej z każdą stroną uświadamiając sobie, jak trudne niekiedy losy dotykały mieszkańców tego miasta, a jednak zawsze potrafiło przeczekać trudne chwile, pokonać trudności i wrócić do życia. To niosło nadzieję.
Grass potrafił rozkochać w swojej prozie, w życiorysie i poglądach już niekoniecznie. W wydanych w ostaniach latach życia wspomnieniach przyznał, że jako ochotnik wstąpił do Waffen-SS, co wywołało natychmiast znaczne kontrowersje. Część oburzonych, w tym m.in. Lech Wałęsa, zażądali nawet pozbawienia go honorowego obywatelstwa Gdańska. Mnie aż tak bardzo to nie wzruszyło, rożne bywają błędy młodości (miał wtedy 17 lat), a gdyby alianci po wojnie mieli karać wszystkich Niemców swego czasu otumanionych hitlerowską ideologią, w jednej chwili opustoszałyby ulice Niemiec a zabrakłoby miejsca w więzieniach. Wyznanie Grassa było dla mnie ciekawe o tyle, że pozwalało po części zrozumieć, skąd potem wzięło się w nim zamiłowanie do marksistowskich dyktatur i lewicowej ideologii. Musiał to być rodzaj odreagowania na wyrzuty sumienia spowodowane młodzieńczą akceptacją narodowo-socjalistyczną odmianą faszyzmu.
Gunter Grass niełatwo poddaje się ocenie jako człowiek, ale jego życiorysem i oceną politycznych sympatii niech się zajmują historycy, mnie przede wszystkim interesowała i interesuje jego twórczość literacka, a ta, w drugiej połowie XX w. niewiele miała sobie równych. Mimo to podejrzewam, że większość współczesnych Polaków raczej o Grassie słyszało, niż go czytało, a jeśli już, to zazwyczaj kończyli poznawanie jego twórczości na wspomnianym „Blaszanym bębenku”, czasem jeszcze na drugiej części Trylogii Gdańskiej, noszącej tytuł „Kot i mysz”. Ja jednak jego prozą karmiłem się przez lata, każdą ukazującą się nową jego książkę traktując jak prawdziwą ucztę.
Grass był wirtuozem prozy, mistrzem słów i tematu. Cyzelował każde zdanie j każdy akapit jak rzeźbiarz każdy detal swego dzieła, był poetą prozy. Język pod jego piórem stawał się surowcem równie łatwo poddającym się jego myśli, jak plastelina podaje się rękom dziecka. A gdy stawiał ostatnią kropkę twardniał jak marmur i stawał się wiekopomnym dziełem, którego doskonałości nie sposób już było poprawiać, tak jak nie sposób porazić dzieła dłuta Fidiasza czy Michała Anioła. Gdy chciał, pisał lekkie i wciągające, acz poruszające istotne historycznie sentymenty i resentymenty, powieści obyczajowe osadzone w historii i współczesności, takie jak „Kot i mysz” czy „Wróżby kumaka”. Gdy była potrzeba, do rzeczowej narracji o wielkiej historycznie wadze związanej z tożsamością mieszkańców Gdańska włączał elementy fantastyczne, tak jak miało to miejsce w najbardziej sławnym „Blaszanym bębenku”. Ale też tworzył dzieła niepoddające się łatwej ocenie, w której tworzył nowe, baśniowe wersje historii przemieszane z faktami. Taki był na przykład „Turbot”, moja ulubiona i mniej znana jego książka. Nie do końca rozumiem, czemu tak mi się podoba i dlatego podoba mi się jeszcze bardziej. Powtórzę tu opinię wypowiedzianą przeze mnie wcześniej w jednym z artykułów napisanych dla dwumiesięcznika „Prowincja”, „Turbot” jest antytezą „Wiatru od morza” Żeromskiego, dużo jednak bardziej wyrafinowaną, nie tak jednoznaczną i, co tu dużo mówić, dla wielu obrazoburczą, bo naruszającą katolicki kanon. Smętkiem jest w niej turbot, flądrowata ryba, wprowadzająca ferment w losy ludu żyjącego nad ujściem Wisły. Czczeni przez katolików św. Wojciech i bł. Dorota z Mątowów, ulegli w tej książce desakralizacji; pierwszy ogarnięty chucią zginął pod ciosem żelaznej chochli kobiety, którą próbował posiąść po zjedzeniu zaprawianej bursztynem zupy (podobno wzmagającej pożądanie); druga ukazana została jako fanatyczka, która dla swych religijnych imaginacji doprowadziła do śmierci własnych dzieci. U Żeromskiego dylemat sprowadza się do prostego dylematu: Polacy czy Niemcy, dobro czy zło. U Grassa dylemat dobro i zło ma znacznie głębszy wymiar, jest dylematem moralnym, nie tylko narodowościowym. Można się oburzać, udawać, że tej książki nie było, ale nie sposób nie ulec jej urokowi, jeśli tylko w literaturze nie szuka się wyłącznie prostej fabuły. Wracałem do niej wielokrotnie i będę do niej wracał jeszcze nie raz.
Nie sposób pisania o Grassie zamknąć na dwóch stronach maszynopisu. Dodam zatem tylko na koniec, że w Trylogii Gdańskiej – poza „Blaszanym bębenkiem” i „Kotem i myszą” – znalazła się jeszcze jedna jego powieść, nosi tytuł „Psie lata”. To druga z moich ulubionych książek Grassa, chyba także mniej znana, bo trudniejsza. Jest czystą, choć opowiadaną przez wyimaginowanych bohaterów, historią Żuław i Gdańska XX wieku, opisywaną z perspektywy losów przedwojennych mieszkańców tych okolic. Można się w niej przejechać od Dworca Żuławskiego w Gdańsku (nieistniejącego już), koleją wąskotorową na Mierzeję Wiślaną. Przyjrzeć się życiu menonitów i katolików. Dramatom i wzlotom mieszkańców wiślanej delty. Historię tamtych mieszkańców zakończyła wojna, kolejny rozdział Żuław i miasta piszą nowi osadnicy polskiego pochodzenia.

Dzięki Grassowi Gdańsk znalazł się w gronie miast, które doczekały się swego piewcy i znanych na całym świecie książek. Jest nim jeden z największych pisarzy drugiej połowy XX wieku, noblista, i długo jeszcze nikt go nie prześcignie.

niedziela, 3 maja 2015

Literatura obca (niektórym)

 W porze lunchu wszedłem niedawno do Galerii Bałtyckiej i nie powstrzymałem się od wizyty w Empiku oraz księgarni Matras. Podczas takich wizyt grzebię w leżących na stojakach i poupychanych w regałach książkach raczej z przyzwyczajenia, niż w nadziei znalezienia czegoś niezwykłego. To już od dawna nie te czasy, gdy książki sprzedawano nie tylko po to, by zarobić, ale również dlatego, że się je lubi, a tym samym coś na ich temat wie. Doświadczenie ostatnich lat nauczyło mnie, że prawdziwie wartościowe pozycje trafiają do księgarń dopiero na zamówienie, a na co dzień krzyczą w nich kolorowymi okładkami tylko te najczęściej reklamowane i najbardziej znanych autorów. Innymi słowy mnogość książek, a niedostatek literatury (choć absolutnie nie mam zamiaru dyskredytować literatury popularnej, którą uważam za doskonałą rozrywkę, ale przecież nie samym chlebem człowiek żyje). Podczas gdy przeglądałem regały, jedna z pań zapytała mnie uprzejmie, czy może w czymś pomóc? Odparłem równie grzecznie i zgodnie z prawdą, że nie, że tylko się przyglądam, ale bardzo dziękuję. I przesuwałem się dalej wzdłuż półek najpierw literatury pięknej polskiej, jak głosiły napisy na regałach, potem literatury równie pięknej, ale obcej, na których ani tytuły ani nazwiska niewiele mi w większości mówiły. Aż w którymś momencie wzrok mój padł na książkę z widocznym na grzbiecie tytułem: „Sklepy cynamonowe”. Przetarłbym pewnie oczy ze zdumieniem, gdybym nie nosił okularów, ale na wszelki wypadek raz jeszcze spojrzałem na umieszczoną na regale tabliczkę – nie przywidziało mi się, napis głosił, że stoję przed regałem z literaturą obcą. A bo to jednemu psu Burek? – przypomniałem sobie ludowe powiedzenie i by się upewnić wyjąłem tomik i na wszelki wypadek sprawdziłem autora, bo przecież, choć to mało prawdopodobne, jakiś obcokrajowiec mógł napisać książkę o takim samum tytule. Ale, jak się należało spodziewać, był nim nadal Bruno Schulz.
Bruno Schulz miał żydowskie pochodzenie, ale nie to zadecydowało. Kosiński też był pochodzenia żydowskiego, a na półkę literatury obcej nie trafił. Po prostu pani z księgarni nic to nazwisko nie mówiło, a obco brzmiało, więc powędrowało tam, gdzie jej zdaniem było jego miejsce. Była to w istocie literatura obca, obca jednak tylko pani ekspedientce, która ją tam umieściła. Zgroza!