Muszę napisać coś o Gunterze Grassie, to silniejsze ode mnie, choć
po jego odejściu ukazały się dziesiątki artykułów na jego
temat.
Chciałbym zacząć nieco inaczej inaczej, ale nie mam wyjścia,
zacznę tak jak wszyscy: najpierw oczarował mnie „Blaszany
bębenek”. To był rok 1982, stan wojenny, podziemna drukarnia,
bibuła, kumple w Strzebielinku (obóz internowania) lub więzieniach
– tym żyłem. I wtedy wpadło mi w ręce dwutomowe, offsetowe
wydanie wydawnictwa „NOW-a”, zachowałem je do dziś, choć
większość innych książek z drugiego obiegu oddałem do archiwum.
Czemu? Nie wiem, po prostu nie potrafiłem się z nim rozstać.
Czytałem tę powieść z jednej strony jak przewodnik po Gdańsku,
którego już nie ma, ale którego sceneria nadal pozostała
nieminiona, z drugiej z każdą stroną uświadamiając sobie, jak
trudne niekiedy losy dotykały mieszkańców tego miasta, a jednak
zawsze potrafiło przeczekać trudne chwile, pokonać trudności i
wrócić do życia. To niosło nadzieję.
Grass potrafił rozkochać w swojej prozie, w życiorysie i poglądach
już niekoniecznie. W wydanych w ostaniach latach życia
wspomnieniach przyznał, że jako ochotnik wstąpił do Waffen-SS, co
wywołało natychmiast znaczne kontrowersje. Część oburzonych, w
tym m.in. Lech Wałęsa, zażądali nawet pozbawienia go honorowego
obywatelstwa Gdańska. Mnie aż tak bardzo to nie wzruszyło, rożne
bywają błędy młodości (miał wtedy 17 lat), a gdyby alianci po
wojnie mieli karać wszystkich Niemców swego czasu otumanionych
hitlerowską ideologią, w jednej chwili opustoszałyby ulice Niemiec
a zabrakłoby miejsca w więzieniach. Wyznanie Grassa było dla mnie
ciekawe o tyle, że pozwalało po części zrozumieć, skąd potem
wzięło się w nim zamiłowanie do marksistowskich dyktatur i
lewicowej ideologii. Musiał to być rodzaj odreagowania na wyrzuty
sumienia spowodowane młodzieńczą akceptacją
narodowo-socjalistyczną odmianą faszyzmu.
Gunter Grass niełatwo poddaje się ocenie jako człowiek, ale jego
życiorysem i oceną politycznych sympatii niech się zajmują
historycy, mnie przede wszystkim interesowała i interesuje jego
twórczość literacka, a ta, w drugiej połowie XX w. niewiele miała
sobie równych. Mimo to podejrzewam, że większość współczesnych
Polaków raczej o Grassie słyszało, niż go czytało, a jeśli już,
to zazwyczaj kończyli poznawanie jego twórczości na wspomnianym
„Blaszanym bębenku”, czasem jeszcze na drugiej części Trylogii
Gdańskiej, noszącej tytuł „Kot i mysz”. Ja jednak jego prozą
karmiłem się przez lata, każdą ukazującą się nową jego
książkę traktując jak prawdziwą ucztę.
Grass był wirtuozem prozy, mistrzem słów i tematu. Cyzelował
każde zdanie j każdy akapit jak rzeźbiarz każdy detal swego
dzieła, był poetą prozy. Język pod jego piórem stawał się
surowcem równie łatwo poddającym się jego myśli, jak plastelina
podaje się rękom dziecka. A gdy stawiał ostatnią kropkę
twardniał jak marmur i stawał się wiekopomnym dziełem, którego
doskonałości nie sposób już było poprawiać, tak jak nie sposób
porazić dzieła dłuta Fidiasza czy Michała Anioła. Gdy chciał,
pisał lekkie i wciągające, acz poruszające istotne historycznie
sentymenty i resentymenty, powieści obyczajowe osadzone w historii i
współczesności, takie jak „Kot i mysz” czy „Wróżby
kumaka”. Gdy była potrzeba, do rzeczowej narracji o wielkiej
historycznie wadze związanej z tożsamością mieszkańców Gdańska
włączał elementy fantastyczne, tak jak miało to miejsce w
najbardziej sławnym „Blaszanym bębenku”. Ale też tworzył
dzieła niepoddające się łatwej ocenie, w której tworzył nowe,
baśniowe wersje historii przemieszane z faktami. Taki był na
przykład „Turbot”, moja ulubiona i mniej znana jego książka.
Nie do końca rozumiem, czemu tak mi się podoba i dlatego podoba mi
się jeszcze bardziej. Powtórzę tu opinię wypowiedzianą przeze
mnie wcześniej w jednym z artykułów napisanych dla dwumiesięcznika
„Prowincja”, „Turbot” jest antytezą „Wiatru od morza”
Żeromskiego, dużo jednak bardziej wyrafinowaną, nie tak
jednoznaczną i, co tu dużo mówić, dla wielu obrazoburczą, bo
naruszającą katolicki kanon. Smętkiem jest w niej turbot,
flądrowata ryba, wprowadzająca ferment w losy ludu żyjącego nad
ujściem Wisły. Czczeni przez katolików św. Wojciech i bł. Dorota
z Mątowów, ulegli w tej książce desakralizacji; pierwszy
ogarnięty chucią zginął pod ciosem żelaznej chochli kobiety,
którą próbował posiąść po zjedzeniu zaprawianej bursztynem
zupy (podobno wzmagającej pożądanie); druga ukazana została jako
fanatyczka, która dla swych religijnych imaginacji doprowadziła do
śmierci własnych dzieci. U Żeromskiego dylemat sprowadza się do
prostego dylematu: Polacy czy Niemcy, dobro czy zło. U Grassa
dylemat dobro i zło ma znacznie głębszy wymiar, jest dylematem
moralnym, nie tylko narodowościowym. Można się oburzać, udawać,
że tej książki nie było, ale nie sposób nie ulec jej urokowi,
jeśli tylko w literaturze nie szuka się wyłącznie prostej fabuły.
Wracałem do niej wielokrotnie i będę do niej wracał jeszcze nie
raz.
Nie sposób pisania o Grassie zamknąć na dwóch stronach
maszynopisu. Dodam zatem tylko na koniec, że w Trylogii Gdańskiej –
poza „Blaszanym bębenkiem” i „Kotem i myszą” – znalazła
się jeszcze jedna jego powieść, nosi tytuł „Psie lata”. To
druga z moich ulubionych książek Grassa, chyba także mniej znana,
bo trudniejsza. Jest czystą, choć opowiadaną przez wyimaginowanych
bohaterów, historią Żuław i Gdańska XX wieku, opisywaną z
perspektywy losów przedwojennych mieszkańców tych okolic. Można
się w niej przejechać od Dworca Żuławskiego w Gdańsku
(nieistniejącego już), koleją wąskotorową na Mierzeję Wiślaną.
Przyjrzeć się życiu menonitów i katolików. Dramatom i wzlotom
mieszkańców wiślanej delty. Historię tamtych mieszkańców
zakończyła wojna, kolejny rozdział Żuław i miasta piszą nowi
osadnicy polskiego pochodzenia.
Dzięki Grassowi Gdańsk znalazł się w gronie miast, które
doczekały się swego piewcy i znanych na całym świecie książek.
Jest nim jeden z największych pisarzy drugiej połowy XX wieku,
noblista, i długo jeszcze nikt go nie prześcignie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz