środa, 6 maja 2015

Gunter Grass

 Muszę napisać coś o Gunterze Grassie, to silniejsze ode mnie, choć po jego odejściu ukazały się dziesiątki artykułów na jego temat.

Chciałbym zacząć nieco inaczej inaczej, ale nie mam wyjścia, zacznę tak jak wszyscy: najpierw oczarował mnie „Blaszany bębenek”. To był rok 1982, stan wojenny, podziemna drukarnia, bibuła, kumple w Strzebielinku (obóz internowania) lub więzieniach – tym żyłem. I wtedy wpadło mi w ręce dwutomowe, offsetowe wydanie wydawnictwa „NOW-a”, zachowałem je do dziś, choć większość innych książek z drugiego obiegu oddałem do archiwum. Czemu? Nie wiem, po prostu nie potrafiłem się z nim rozstać. Czytałem tę powieść z jednej strony jak przewodnik po Gdańsku, którego już nie ma, ale którego sceneria nadal pozostała nieminiona, z drugiej z każdą stroną uświadamiając sobie, jak trudne niekiedy losy dotykały mieszkańców tego miasta, a jednak zawsze potrafiło przeczekać trudne chwile, pokonać trudności i wrócić do życia. To niosło nadzieję.
Grass potrafił rozkochać w swojej prozie, w życiorysie i poglądach już niekoniecznie. W wydanych w ostaniach latach życia wspomnieniach przyznał, że jako ochotnik wstąpił do Waffen-SS, co wywołało natychmiast znaczne kontrowersje. Część oburzonych, w tym m.in. Lech Wałęsa, zażądali nawet pozbawienia go honorowego obywatelstwa Gdańska. Mnie aż tak bardzo to nie wzruszyło, rożne bywają błędy młodości (miał wtedy 17 lat), a gdyby alianci po wojnie mieli karać wszystkich Niemców swego czasu otumanionych hitlerowską ideologią, w jednej chwili opustoszałyby ulice Niemiec a zabrakłoby miejsca w więzieniach. Wyznanie Grassa było dla mnie ciekawe o tyle, że pozwalało po części zrozumieć, skąd potem wzięło się w nim zamiłowanie do marksistowskich dyktatur i lewicowej ideologii. Musiał to być rodzaj odreagowania na wyrzuty sumienia spowodowane młodzieńczą akceptacją narodowo-socjalistyczną odmianą faszyzmu.
Gunter Grass niełatwo poddaje się ocenie jako człowiek, ale jego życiorysem i oceną politycznych sympatii niech się zajmują historycy, mnie przede wszystkim interesowała i interesuje jego twórczość literacka, a ta, w drugiej połowie XX w. niewiele miała sobie równych. Mimo to podejrzewam, że większość współczesnych Polaków raczej o Grassie słyszało, niż go czytało, a jeśli już, to zazwyczaj kończyli poznawanie jego twórczości na wspomnianym „Blaszanym bębenku”, czasem jeszcze na drugiej części Trylogii Gdańskiej, noszącej tytuł „Kot i mysz”. Ja jednak jego prozą karmiłem się przez lata, każdą ukazującą się nową jego książkę traktując jak prawdziwą ucztę.
Grass był wirtuozem prozy, mistrzem słów i tematu. Cyzelował każde zdanie j każdy akapit jak rzeźbiarz każdy detal swego dzieła, był poetą prozy. Język pod jego piórem stawał się surowcem równie łatwo poddającym się jego myśli, jak plastelina podaje się rękom dziecka. A gdy stawiał ostatnią kropkę twardniał jak marmur i stawał się wiekopomnym dziełem, którego doskonałości nie sposób już było poprawiać, tak jak nie sposób porazić dzieła dłuta Fidiasza czy Michała Anioła. Gdy chciał, pisał lekkie i wciągające, acz poruszające istotne historycznie sentymenty i resentymenty, powieści obyczajowe osadzone w historii i współczesności, takie jak „Kot i mysz” czy „Wróżby kumaka”. Gdy była potrzeba, do rzeczowej narracji o wielkiej historycznie wadze związanej z tożsamością mieszkańców Gdańska włączał elementy fantastyczne, tak jak miało to miejsce w najbardziej sławnym „Blaszanym bębenku”. Ale też tworzył dzieła niepoddające się łatwej ocenie, w której tworzył nowe, baśniowe wersje historii przemieszane z faktami. Taki był na przykład „Turbot”, moja ulubiona i mniej znana jego książka. Nie do końca rozumiem, czemu tak mi się podoba i dlatego podoba mi się jeszcze bardziej. Powtórzę tu opinię wypowiedzianą przeze mnie wcześniej w jednym z artykułów napisanych dla dwumiesięcznika „Prowincja”, „Turbot” jest antytezą „Wiatru od morza” Żeromskiego, dużo jednak bardziej wyrafinowaną, nie tak jednoznaczną i, co tu dużo mówić, dla wielu obrazoburczą, bo naruszającą katolicki kanon. Smętkiem jest w niej turbot, flądrowata ryba, wprowadzająca ferment w losy ludu żyjącego nad ujściem Wisły. Czczeni przez katolików św. Wojciech i bł. Dorota z Mątowów, ulegli w tej książce desakralizacji; pierwszy ogarnięty chucią zginął pod ciosem żelaznej chochli kobiety, którą próbował posiąść po zjedzeniu zaprawianej bursztynem zupy (podobno wzmagającej pożądanie); druga ukazana została jako fanatyczka, która dla swych religijnych imaginacji doprowadziła do śmierci własnych dzieci. U Żeromskiego dylemat sprowadza się do prostego dylematu: Polacy czy Niemcy, dobro czy zło. U Grassa dylemat dobro i zło ma znacznie głębszy wymiar, jest dylematem moralnym, nie tylko narodowościowym. Można się oburzać, udawać, że tej książki nie było, ale nie sposób nie ulec jej urokowi, jeśli tylko w literaturze nie szuka się wyłącznie prostej fabuły. Wracałem do niej wielokrotnie i będę do niej wracał jeszcze nie raz.
Nie sposób pisania o Grassie zamknąć na dwóch stronach maszynopisu. Dodam zatem tylko na koniec, że w Trylogii Gdańskiej – poza „Blaszanym bębenkiem” i „Kotem i myszą” – znalazła się jeszcze jedna jego powieść, nosi tytuł „Psie lata”. To druga z moich ulubionych książek Grassa, chyba także mniej znana, bo trudniejsza. Jest czystą, choć opowiadaną przez wyimaginowanych bohaterów, historią Żuław i Gdańska XX wieku, opisywaną z perspektywy losów przedwojennych mieszkańców tych okolic. Można się w niej przejechać od Dworca Żuławskiego w Gdańsku (nieistniejącego już), koleją wąskotorową na Mierzeję Wiślaną. Przyjrzeć się życiu menonitów i katolików. Dramatom i wzlotom mieszkańców wiślanej delty. Historię tamtych mieszkańców zakończyła wojna, kolejny rozdział Żuław i miasta piszą nowi osadnicy polskiego pochodzenia.

Dzięki Grassowi Gdańsk znalazł się w gronie miast, które doczekały się swego piewcy i znanych na całym świecie książek. Jest nim jeden z największych pisarzy drugiej połowy XX wieku, noblista, i długo jeszcze nikt go nie prześcignie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz