poniedziałek, 10 lipca 2017

Kolejny podatek drogowy, czyli jak PiS odbiera to co daje

Był sobie podatek drogowy, który być może starci kierowcy jeszcze pamiętają. Płaciło się określoną z góry kwotę roczną za posiadany pojazd, pieniądze trafiały do lokalnego budżetu gminnego z przeznaczeniem na utrzymanie i budowę dróg.
Pod koniec lat 90. zniesiono podatek drogowy i wliczono go koszty akcyzy, argumentując, że będzie to rozwiązanie uczciwsze, ponieważ więcej do budżetu będą płacili Ci, którzy więcej jeżdżą, a zatem więcej tankują. Wszystkim to rozwiązanie bardzo się spodobało, choć sam osobiście ostrzegałem, że pieniądze te rozpłyną się w budżetowym worku, co też zresztą nastąpiło, a o drogach nikt nie myślał.
W 2003 roku jaśnie nam panująca koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej z Unią Pracy i PSL-em na wszelkie sposoby próbowała poradzić sobie z problemem polskich dróg, bo stare niszczały a nowe nie powstawały i po odrzuceniu pomysłu wicepremiera Marka Pola dotyczącego wprowadzenia winiet (zyskał nawet przydomek Winietu), utworzono począwszy od 2004 roku opłatę paliwową, która zasila Krajowy Fundusz Drogowy, choć 20% tej kwoty przeznaczana jest na drogi, ale… kolejowe.
Minęło bez mała 15 lat, większość dróg o znaczeniu krajowym pobudowano z funduszy europejskich, ale obecnej władzy rozbudowującej do granic wytrzymałości programy socjalne (Rodzina 500 Plus, Mieszkanie Plus, bezpłatne leki dla seniorów),  brakuje pieniędzy na kontynuowanie programu poprawy stanu dróg, zwłaszcza o znaczeniu lokalnym, więc sięga po wypróbowany sposób – drenowanie kieszeni podatnika. Właśnie pod obrady Sejmu trafił projekt opłaty drogowej (podatek nie brzmi najlepiej), która ma dostarczyć budżetowi 25 groszy z każdego litra sprzedanego paliwa, czyli łącznie w okresie jednego roku ok. 5 mld. zł. Tak historia zatoczyła koło, gminom zabrano wpływy z podatku drogowego, by je teraz wspierać podatkami na budowę dróg.
Inaczej rzecz ujmując, rząd PiS jedną ręką rozdaje, drugą zabiera. Ja, przyznaję, z dobrodziejstw opiekuńczego państwa PiS nie korzystam i korzystać nie chcę, ale żadnej władzy oddawać już nic nie mam ochoty. Platforma Obywatelska odebrała Polakom Fundusz Rezerwy Demograficznej i pieniądze zgromadzone na Funduszu Emerytalnym, co mnie osobiście dotknęło, bo pieczołowicie gromadziłem tam składki licząc na to, że odzyskam je ja bądź moi spadkobiercy. Wyczynów wcześniejszej władzy, tej z prawa i tej z lewa, przypominać nie będę, bo szkoda czasu.
Jeśli jednak władza, bez względu na proweniencję, wyciąga po raz kolejny do mnie rękę po pieniądze, choć wysokość obciążeń podatkami i quasi-podatkami jest już i tak ogromna, to popierać jej nie mogę. Zmienić tego też nie jestem w stanie, ale przynajmniej, tak jak teraz, wyrażać mogę swoją opinię, co niniejszym czynię. Dziś wysłuchałem w Radiu Gdańsk wiceministra infrastruktury Kazimierza Smolińskiego, który z zapałem tłumaczył, że ceny paliwa z tego powodu wzrosną jedynie nieznacznie. No cóż, nie skomentuję. Obawiam się tylko, że kolejna władza znów podniesie tę czy inną opłatę podatkową czy podobną, bo władza zawsze jest nienasycona. Oczywiście uczyni to dla naszego dobra. Nie pytaj zatem podatniku, co rząd może dla ciebie zrobić, zapytaj lepiej, czy mógłby tego nie robić!

niedziela, 9 lipca 2017

Tryumf wolności i dolara

Polacy kochają Amerykę miłością trwałą, chociaż bywało, że nieodwzajemnianą. Donald Trump to zrozumiał i wykorzystał, w dobrym tego słowa zaznaczeniu. Polska i Polacy poczuli się wreszcie docenieni przez największe światowe mocarstwo. Od dwudziestu niemal lat Polska i Polacy byli albo besztani, albo pouczani przez zachodnioeuropejskich przywódców. Jacques Chirac w 2003 roku wsparcie rządu polskiego dla wojny w Iraku skomentował słowami: „Stracili dobrą okazję do milczenia”, szantażując go akcesją do Unii Europejskiej. Zarzucał jednocześnie ówczesnym kandydatom do Unii infantylizm i lekkomyślność, a miał na myśli Polskę Czechy i Węgry. Już po przystąpienie strofowała i pouczała Polaków cała plejada europejskich przywódców, w tym Gerhard Schröder, Frans Timmermans, Martin Schultz i Angela Merkel. Pomimo iż polska gospodarka poradziła sobie całkiem dobrze z kryzysem zapoczątkowanym w 2008 roku, nadal traktowana była nie jak pełnoprawny członek UE, lecz jak petent i ubogi krewny otrzymujący pokaźny zasiłek, co niewątpliwie było prawdą, ale wypominanie tego nie jest dla otrzymującego pomoc rzeczą przyjemną, a dla udzielającej go chlubną. Tym bardziej, że Polska udowodniła i udowadnia, że mimo drobnych potknięć, znacznie lepiej potrafi wykorzystywać europejskie pieniądze niż wielu starszych członków Unii, z Grecją i Cyprem na czele.
W dziejach najnowszych Polska nie miała dobrych doświadczeń z zachodnioeuropejskimi sojusznikami, którzy poza werbalnym wsparciem, frymarczyli nią na lewo i prawo. Pozostawili Polskę samą wobec najazdu Niemiec i sowieckiej Rosji, porzucili, gdy po upadku III Rzeszy trafiła po raz kolejny pod but Moskwy, jeszcze bezwzględniejszej niż podczas zaborów, bo komunistycznej. Polsce, najwierniejszemu sojusznikowi wolnego świata, Polsce, której żołnierze walczyli na wszystkich frontach II wojny światowej Europy i Afryki, odmówiono cynicznie udziału w paradzie zwycięstwa, choć oddziały jej armii: dywizjonów lotniczych w Anglii, Brygady Strzelców Karpackich, armii Andersa, dywizji Maczka,  brygady Sosabowskiego i Armii Krajowej poświęcały swoich żołnierzy wszędzie, gdzie tylko przyszło im walczyć.
Nie miały też najlepszych doświadczeń z amerykańskimi prezydentami od Franklina Delano Roosevelta poczynając. Wszyscy, aż do chwili objęcia władzy przez Ronalda Reagana, uznawali Polskę i pozostałe kraje Europy Wschodniej za konieczną ofiarę, zapewniającą spokój i dobrobyt Zachodowi.
To prawda, Polacy potrafią być niesubordynowani, ale jak żaden naród na świecie, gotowi są ponosić ofiary w imię wolności i wierności sojusznikom. Nikt z dawnych sojuszników o tym nie pamiętał, nie chciał pamiętać. Niemcy i Rosja stały się ważniejsze dla handlu, przemysłu i dobrobytu. A Polacy pozostali wierni swej miłości, wierząc, że zostanie doceniona, że ktoś dostrzeże i ogłosi światu ich zasługi.
I doczekali się takiego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który po objęciu władzy najpierw przyjechał do nich, nie do kogokolwiek innego w Europie; który do nich przysłał swoje wojska, który światu przypomniał, jak wiele dla wolności Polacy uczynili. Prezydenta, którego opluwała cała lewica świata, jak niegdyś Ronalda Reagana; prezydenta, który ponownie uświadomił światu, że choćby cała Unia Europejska napinała się do granic możliwości, prężyła muskuły i wydawała najwznioślejsze oświadczenia, nadal niewiele znaczy bez Stanów Zjednoczonych Ameryki. Siła Europy, wolnej i zasobnej Europy, związana jest nierozerwalnie ze Stanami Zjednoczonymi.
Nie lubię ogólnej euforii, nie podoba mi się ukazywanie wizyty w Polsce Donalda Trumpa, jako sukcesu tylko i wyłącznie polityki PiS, ale.. w gruncie rzeczy, taka jest prawda. Można sobie prywatnie pozałatwiać dobre posady i dobre pieniądze w Unii Europejskiej, ale wolna zachodnia Europa nie przetrwałaby bez wsparcia Ameryki, bo to jej armia walczyła w Europie w podczas pierwszej i drugiej wojny, jej budżet podniósł ją ze zgliszcz, choć o planie Marshalla już niewiele osób pamięta. I nie inaczej będzie przez następnych kilkadziesiąt lat. Może się ktoś zżymać, ale o tym, czy wolny świat i jego idee przetrwają, jeszcze długo decydować będą wybory w Stanach Zjednoczonych Ameryki.
A Donald Trup całemu światu oznajmił coś, co można zamknąć w jednym zdaniu: „Stany Zjednoczone doceniają Polskę i będą jej wierne, póki ja jestem prezydentem”. Na razie to wprawdzie tylko słowa, ale słowa, które mają na tyle dużą wagę, że dostrzeżone zostały na całym świecie i powszechnie były komentowane.
Tyle z Polski, smutniejsze komentarze z Hamburga.