piątek, 24 czerwca 2016

Europa nowej szansy

 Choć każde rozstanie jest smutne, zwłaszcza że nie lubimy zmian, czasami nie tylko trzeba się pożegnać, ale i wyciągnąć z tego właściwe wnioski. Decyzja Brytyjczyków o opuszczeniu Unii Europejskiej nie jest końcem nowoczesnej Europy, ale (mam nadzieję) będzie początkiem końca takiej Unii, jaką dotąd budowano: bardzo zbiurokratyzowanej i scentralizowanej, z instytucjami roszczącymi sobie prawo do decydowania o wszystkich wewnętrznych regulacjach krajów członkowskich. Narody Wielkiej Brytanii jako pierwsze oświadczyły, że nie chcą należeć do takiego europejskiego superpaństwa, co wcale nie znaczy, że nie opowiadają się za wolnym rynkiem i otwartością granic dla mieszkańców Europy. Ale ich decyzja to sprzeciw wobec wizji Europy wyznawanej przez Angelę Merkel, Jeana-Claudea Junckera czy Donalda Tuska.
Co ciekawe, przyczyną tych niespodziewanych geopolitycznych turbulencji stał się David Cameron, polityk udający konserwatystę, który dla wzmocnienia swojej pozycji w Partii Konserwatywnej (a poniekąd i w UE) oraz dla pozyskania wsparcia niezadowolonych rodaków, otworzył tę puszkę Pandory, a teraz jest zdziwiony, że bawienie się zapałkami (zwłaszcza przez dzieci) może wywołać pożar.
Zostawmy jednak na razie przywódców i entuzjastów (takiej jak dotąd) UE, ciekawsze mogą być bowiem niespodziewane konsekwencje wczorajszego referendum. Ot, choćby takie, jak rozpad Wielkiej Brytanii – skoro uznała za stosowne porzucić związek państw zwanych Unią, to konsekwentnie nie powinna mieć nic przeciwko wystąpieniu z brytyjskiej wspólnoty któregoś z jej narodów, na przykład Irlandii Północnej. Nie dość na tym, skoro złamane zostało tabu opuszczania brukselskiego salonu, może się ono stać modne wśród pozostałych państw, wśród których znaleźć się może Francję a nawet Szwecja. Wiele innych państw także wolałby widzieć się w sytuacji Szwajcarii, którą wiążą z UE traktaty znoszące wszystkie ograniczenia handlu i pracy, ale która nie jest członkiem Unii.
Co do jednego nie mam wątpliwości, Europa będzie istnieć, brytyjskie wyspy nie oddalą się od kontynentu i żadne z państw nie zmieni swojego położenia. Najistotniejsze, by ta lekcja uświadomiła politykom, że ich dotychczasowe decyzje nie podobają się wyborcom. A szok i niedowierzanie europejskich urzędników jest bez wątpienia bezcennym darem. Unia musi stać się mniej apodyktyczna, szanująca różnice, bardziej otwarta na prawo do własnego zdania jej członków. Dla Europy Brexit powinien być szansą, nie zwiastunem rozwiewania się marzeń o wspólnocie narodów i otwieraniu granic.

A co z nami, zwykłymi mieszkańcami Polski? Ano, wyjazdy za zachodnią granicę będą droższe, wzrosną też ceny wielu artykułów sprowadzanych zza granicy. Przyjemniej na jakiś czas. I to jest naprawdę smutne!

wtorek, 21 czerwca 2016

Czerwiec – czyli wszystko przed nami

 Czerwiec zawsze był dla mnie jednym z najpiękniejszych i najpilniej oczekiwanych miesięcy. Czerwiec zwiastował lato, koniec szkoły i wakacje. Zazwyczaj w pierwszej połowie czerwca miały miejsce procesje z okazji świąt Bożego Ciała, które przystrajano zielonolistnymi brzozami, a to było już tuż tuż przed końcem szkolnego roku. Zazwyczaj było już słonecznie i ciepło. A zieleń i słońce to zapowiedź wakacji.
Czerwiec był piękny, bo był zapowiedzią tego co najmilsze. A oczekiwanie, zwłaszcza to tuż przed realizacją, jest najbardziej ekscytujące, często bardziej niż sam cel. Alpiniści nie dlatego idą w góry, bo chcą stanąć na szczycie, ale dlatego, że pokonują drogę, która nań prowadzi. Nawet z miłością jest podobnie, najmilej wspominamy zdobywanie, starania, dreszcze emocji towarzyszący oczekiwaniu na kolejne spotkanie, a nie spełnienie. To dlatego rozpadają się związki, że przestaje się zdobywać i w rezultacie traci tę ekscytację, która towarzyszy oczekiwaniu.
Dawno temu, aż strach pomyśleć, że żyłem w takich czasach, w soboty pracowało się tak, jak w inne dni, choć o dwie godziny krócej. Nie mówiono więc o wolnym weekendzie, tylko o wolnej niedzieli. Wtedy od jednej z pracujących koleżanek usłyszałem, że najpiękniejsza niedziela jest w sobotę po południu. Dziś powiedzielibyśmy, że najpiękniejszą częścią weekendu jest piątkowe popołudnie. Dlaczego? Bo cały weekend jest jeszcze przed nami.
I to właśnie jest istota rzeczy – najpiękniejszy jest ten czas, gdy wszystko jest jeszcze przed nami! Wprawdzie nieco potrafi to potrwać, nim naprawdę się to zrozumie (no chyba, że przeczyta się taki jak ten tekst – to tak z przymrużeniem oka), ale wreszcie ta świadomość staje się jasna i wyraźna, a dzięki temu zmienia naszą naturę i potrafi sprawiać, że radość się przedłuża. Przedłuża właśnie o oczekiwanie.
Dlatego tak lubię czerwiec. Elektryzował mnie w czasach szkolnych i studenckich, bo przecież jeszcze tylko świadectwo (albo ostatni wpis do indeksu) a potem już tylko dwa miesiące wolności od nauki, wyjazdy, wakacyjne atrakcje, nowe znajomości i przygody. Może być coś piękniejszego? A z tych dwóch miesięcy wolności najpiękniejszy był koniec czerwca, bo był czekaniem na to, co piękne, nadzieją na to, co ma się dopiero wydarzyć.
Jak sięgam pamięcią, wyjeżdżałem na wakacje zazwyczaj w lipcu – najpierw z woli rodziców, potem z własnej. Tak też planowałem wakacje, gdy jeździłem z dziećmi – jak tylko kończyła się szkoła, ruszaliśmy w podróż. I w tym roku mam zamiar podtrzymać tę tradycję (wprawdzie już nie z dziećmi, choć nadal w dobrym towarzystwie). Inaczej mówiąc – niedługo wakacje! Przecież to już czerwiec!
Co ciekawe, o ile nazwy wszystkich innych miesięcy występujące w języku polskim łatwo jest etymologicznie rozszyfrować, co do pochodzenia nazwy „czerwiec” opinie są nie tylko podzielone, ale i nie do końca przekonujące. Nie ma jednak wątpliwości, że nawiązuje ona (nazwa) do koloru czerwonego i musiała powstać dawno, bo występuje i u innych słowiańskich braci. Na tyle zatem dawno, że było to w czasach, gdy nie rozdzielały nas granice, a jeszcze łączył wspólny język (podobnym słowem określają ten miesiąc i bliscy nam Czesi i dalecy Bułgarzy). Nie sądzę, by dzieci czekały wówczas na szkolne świadectwo, ale na pewno czekały na lato. Niech zatem ta czerwień oznacza rumieńce towarzyszące oczekiwaniu na coś pięknego. Na przekór językoznawcom. I cieszmy się czerwcem.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Wolność marionetki

 O tej porze roku właściciel gospody „Pod nowym dzbanem” stojącej nad jeziorem Wannsee nieopodal Poczdamu cieszył się z każdego przybywającego gościa. Z tym większą radością przywitał parę młodych ludzi, którzy przybyli 20 listopada i zamówili dwa pokoje. Przez całą noc nie gasło w nich światło. Następnego dnia uraczyli się lekkim śniadania składającym się z bulionu i kawy. Potem wyszli przed gospodę i dzielili się wrażeniami o urokach okolicy. Następnie poprosili żonę gospodarza, by zechciano im podać kawę na polanie widocznej na przeciwległym brzegu jeziora. Uczyniono zadość ich prośbie i dostarczono na polanę stolik, krzesła, dzbanek kawy i dwie filiżanki. Byli spokojni a nawet radośni, śmiali się, żartowali i ciskali kamienie do wody. Potem służąca usłyszała dwa starzały. Gdy wróciła na polanę, oboje już nie żyli. Tak właśnie 21 listopada 1811 roku Henrich von Kleist oraz jego przyjaciółka, Adolfina Henrietta Vogel, dokonali aktu jednego z najbardziej spektakularnych samobójstw w historii.
Henrich von Kleist był poetą i pisarzem, tworzył sztuki teatralne, pisał eseje i nowele, ale nie stronił też od filozofii, którą przemycał w swoich utworach. Dziś uznaje się go za jednego z najwybitniejszych niemieckich autorów, wówczas jednak, gdy wraz z Henriettą Vogel popijali kawę nad brzegiem Kleiner Wannasee, jego twórczość nie cieszyła się zainteresowaniem, choć nie to było powodem decyzji o odebraniu życia przyjaciółce i sobie (najpierw strzelił jej w serce, potem sobie w usta). Jego głównym problemem była konieczność wybierania między oczekiwaniami bliskich, a własnymi potrzebami i zamiłowaniem do pisania, co prowadziło do wewnętrznych konfliktów, z którymi sobie nie radził. W chwili śmierci miał zaledwie trzydzieści jeden lat, a w swoim życiu zdążył już być oficerem pruskiej armii, studentem matematyki, urzędnikiem w dwóch ministerstwach, wydawcą i redaktorem, a nawet więźniem cesarstwa Francji (podejrzenia o szpiegostwo). Wszystko to czynił jednak wbrew sobie (poza pracą redaktora), tęsknił za pisaniem i wolnością, nigdzie nie potrafił ani zaznać spokoju, ani porzucić marzeń. Miotał się między wymaganiami stawianymi mu przez rodzinę narzeczonej, Wilhelminy von Zeuge (zaręczył się w 1800 roku), a swoimi marzeniami. Dla jej ojca, generała, a także pozostałej części ich rodziny, marzenia Henricha o pisaniu były niedorzecznością, tylko urzędowe stanowisko mogło być podstawą stabilizacji.
Heinrich próbował się dostosować, ale nie trwało to długo, nie był w stanie żyć wbrew sobie. Rozpoczął podróżowanie po Europie, odwiedził Paryż, Szwajcarię, w Weimarze odwiedził Goethego i Schillera, spędził nieco czasu w Königsbergu (znów jako urzędnik) i Pradze.
Nie potrafił znaleźć sobie miejsca targany sprzecznymi uczuciami. To było męczące, przygnębiało i kazało zastanawiać się nad istotą życia i spokojem sumienia, której próżno poszukiwał. W rezultacie wolał umrzeć, niż żyć tak nadal. Jedyną osobą, która zdawała się go rozumieć, była Henrietta, która towarzyszyła mu do końca, a nawet dalej.
Jednym z ostatnich tekstów, które napisał, był esej „Teatr marionetek”. W powszechnym mniemaniu kukiełka na sznurkach pociąganych przez kogoś innego jest przykładem zniewolenia – pozbawiona wyboru musi wykonywać ruchy narzucane przez innych. Henrich von Kleist spojrzał jednak na sytuację marionetki inaczej i postawił zaskakującą tezę, że posiada więcej wdzięku niż jakikolwiek tancerz. Z tego powodu, że sama nie kieruje własnymi ruchami, a jedynie, dzięki wysiłkowi marionetkarza, odtwarza odwieczną naturę świata podporządkowując się grawitacji. Ten stan doskonałości jest możliwy tylko wtedy, gdy, jak konkluduje von Kleist, nie posiada się świadomości w ogóle, lub „posiada się świadomość nieskończoną, a zatem jest się albo mechaniczną zabawką, albo Bogiem”. Zdaniem von Kleista, ludzkość utraciła ten wdzięk (czyli stan łaski) w chwili, gdy świadomie skosztowała owocu z drzewa poznania – odtąd skazana jest na niedoskonałość tak ciała, jak i duszy. Co gorsza, nic tego nie jest w stanie zmienić, bo by stan łaski przywrócić, konieczne byłoby ponowne zjedzenie owocu drzewa wiedzy. Ale raj został zamknięty i ludzkość bezowocnie błąka się po tym świecie szukając tylnego doń wejścia.
Ten esej Heinricha von Kleista (tytuł oryginalny: Über das Marionettentheater) przywołał na wstępie swej wydanej w 2015 roku książki John N. Gray, angielski filozof i politolog znany w Polsce przede wszystkim z książek dotyczących liberalizmu. I nawiązując do von Kleista, nadał jej tytuł The Soul of the Marionette. A Short Inquiry into Human Freedom (Dusza marionetki. Krótkie dochodzenie w sprawie ludzkiej wolności). Gray już na początku swego „śledztwa” stwierdza, że Heinrich von Kleist w swym eseju stawia przewrotną tezę, iż „lalki reprezentują rodzaj wolności, którego ludzkie istoty nie będą w stanie nigdy osiągnąć”.
Nie jestem do końca przekonany, czy dokładnie to von Kleist wyrażał w swym opowiadaniu, ale i tak od września ubiegłego roku, gdy trafiła mi w ręce książka Graya, nie mogę uwolnić od niej myśli. Autor Duszy marionetki nie tylko zmusił mnie do przeczytania eseju von Kleista, który wcześniej znałem tylko z nawiązań bądź cytatów, ale też zapędził ponownie w przestrzeń rozważań o wolności i zmusił do innego jej postrzegania. Dawno się nad tym nie zastanawiałem, nie dlatego, bym w zadufaniu uważał, że wolność przestała kryć przede mną tajemnice, ale dlatego, że sądziłem, iż poznałem jej podstawowe zasady, a reszta to już tylko zadanie dla filozofów. Gray zmienił to moje nastawienie.
Prawdę mówiąc, chyba czekałem na ten impuls, bo po 1989 roku, gdy pod postacią częściowo wolnych wyborów parlamentarnych zawitała do Polski pierwsza jaskółka nadchodzącej niepodległości, zacząłem przyglądać się rzeczywistości z odmiennej, wkrótce całkowicie niepodległej perspektywy i, ku swemu zaskoczeniu zauważyłem, że większość Polaków (jak się miałem przekonać, również przedstawicieli innych narodów), zupełnie inaczej odnajdywało się w kraju uwolnionym od komunizmu. W swej naiwności przekonany byłem, że stęsknieni za długo oczekiwaną wolnością, zechcą wziąć swój los we własne ręce, zdecydują się samemu o sobie decydować, ponosić ryzyko i odpowiedzialność za własne decyzje.
Nic bardziej mylnego. Choć było to dla mnie niezrozumiałe, większość zatrzymała się na werbalnej pochwale wolności, a w codziennym życiu chętnie z niej rezygnowała. Ta ucieczka od wolności okazała się niemal powszechna – nawet ludzie, którzy niedawno ryzykowali osobistą wolność a nawet życie w celu jej odzyskania, chętnie oddawali los w cudze ręce w zamian za pewność zaspokojenia życiowych potrzeb. Nie chcieli ryzyka, rozstrzygania wątpliwości ani wyboru, przeciwnie – oddawali wolność za bezpieczeństwo; szanse na lepszy los, za zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Nie byłem pierwszym zdziwionym. Swego czasu w bajce Mickiewicza chudy wilk zachwycony sadełkiem „Brysia jegomości” już marzył o pańskiej służbie, gdy dostrzegł na jego szyi ślad po obroży i natychmiast zrezygnował z tego pomysłu, ku zdziwieniu tłustego psiska, który wszak tylko musiał:

Przybycie gości szczekaniem głosić,
Na dziada warknąć, żyda potarmosić,
Panom pochlebiać ukłonem,
Sługom wachlować ogonem.
A za toż, bracie, niczego nie braknie:
Od panów, paniątek, dziewek,
Okruszyn, kostek, polewek,
Słowem, czego dusza łaknie.

Wilk nie dał się namówić, w las czmychnął czym prędzej, wyżej ceniąc sobie swobodę od dobrobytu. Ale, jak dziś wiadomo, wilków już nieliczne ostały się watahy, gdy usłużnych psów pełno wszędzie.
Tyle bajka, którą traktowałem jako rodzaj żartu, a która żartem nie była, tylko wnikliwą obserwacją. Okazuje się, że wolność pojmować można na różne sposoby, a jedną z nich jest ucieczka od niej. Milton Friedman, laureat Nobla w dziedzinie ekonomii, napisał książkę o wolności wyboru i taki jej nadał tytuł. Wolność wyboru stanowiła dla niego wartość największą, a ja podzielałem (i podzielam) jego opinię. Okazuje się jednak, że niektórzy czują się wolni dopiero wtedy, gdy nie muszą wybierać. Innymi słowy, wybierają wolność od wolności. Właśnie w ten sposób esej von Kleista interpretuje John Gray. W jego opinii niemiecki pisarz uważał, iż marionetka, mechaniczny przedmiot z drewna i materiału, może być bardziej wolna od ludzkiej istoty. Przekonuje, że „automatyzm lalki daleki jest od stanu niewoli”.

Jeśli von Kleist zmęczony był koniecznością nieustanego podejmowania decyzji i związanymi z tym konfliktami sumienia, inaczej rzecz ujmując, zmęczony był wolnością i to stało się powodem jego samobójstwa, być może w napisanym niedługo przed śmiercią eseju właśnie to miał na myśli – zazdrościł marionetkom, że nie muszą o niczym decydować. Jest to w istocie rodzaj stanu pożądany przez wiele osób od zarania dziejów: w zamian za służenie innym, pozwala się im dbać o swoje potrzeby i im pozostawia podejmowanie decyzji. Zdejmuje to z własnych barków zmartwienia i pozwala żyć w błogości beztroski. Na przestrzeni wieków zmieniali się tylko mecenasi poddanych, bywali nimi królowie, arystokraci i szlachta, obecnie najczęściej jest nim socjalne (by nie powiedzieć socjalistyczne) państwo. Państwowym strukturom współcześni obywatele najchętniej powierzają troskę o siebie: państwo zapewnić ma im pracę, odpowiedni poziom życia (czyli zarobki), bezpłatną (czyli opłacaną przez innych) opiekę zdrowotną, a potem wypłacać emeryturę.
Czy tak właśnie należy interpretować wspomnianą wolność marionetek? Nie do końca. Marionetka nie wybiera swego stanu, jest przedmiotem sterowanym przez innych. „Taki stan byłby nie od zniesienia – pisze John Gray – gdyby nie fakt, że kukiełka jest obiektem nieożywionym (inanimate object). By odczuwać brak wolności, musi istnieć byt posiadający samoświadomość. Ale kukiełka jest rzeczą z drewna i materiału, ludzkim artefaktem bez uczuć i świadomości. Kukiełka nie ma duszy. W konsekwencji nie może wiedzieć, że nie jest wolna”.
Wynika z tego, że różnica między człowiekiem podporządkowującym swój los innym (pojedynczemu człowiekowi, grupie ludzi bądź instytucji) a marionetką polega na tym, że samemu podejmuje się decyzję dobrowolnego wyrzeczenia się wolności oraz świadomości, że można z tego wyrzeczenia zrezygnować i znów stać się wolnym (przynajmniej w teorii, bo nie zawsze się to udaje), gdy marionetka nie może tego uczynić. Zdaniem Graya, dla von Kleista nie jest to jednak przewaga, raczej właśnie powód do rozterek, niepokoju, a wolność powinna polegać na osiąganiu stany ducha wolnego od lęków i wątpliwości.
Ale nie tylko dla von Kleista. Gray przypomina, że mistycy zawsze uważali, iż świadomość jest przeszkodą w osiąganiu wolności. Dla nich wolność jest stanem wewnętrznym, gdzie świadomość przekracza zwykłe ograniczenia. Mnie osobiście jednak wolność osiągana przez mistyczne medytacje nie interesuje, nie mam ochoty szukać kontemplacyjnego spokoju ducha, a żyć normalnie w otaczającym mnie świecie. Moja wolność, a także wolność większości mieszkańców tego globu, umiejscowiona jest w ludzkim społeczeństwie i jego wzajemnych relacjach. Gray o tym też wie, pisze, że istnieją rożne pojęcia czy rodzaje wolności. Dla większości ludzi wolność jest „brakiem stwarzanych przez ludzi przeszkód w uczynieniu tego, co chcemy zrobić”. Inaczej u von Kleista i podzielających jego poglądy, dla nich wolność nie jest brakiem przeszkód w czynieniu tego, czego się pragnie, a „stanem ducha, w którym konflikt został zupełnie wyeliminowany”.
Joseph Gray przypomina, że w starożytności stoiccy filozofowie twierdzili, że niewolnik jest bliższy wolności, niż rozdzierany rozterkami jego właściciel. Dodaje, że wyznawcy monoteizmu także wierzą, że podporządkowanie się woli Boga umożliwia osiągnięcie wolności. Dla nich wolności nie ma dawać możliwość wyboru, a przeciwnie, uwolnienie się od konieczności wybierania.
I to jest dla mnie najistotniejsze spostrzeżenie wyjaśniające zachowanie większości ludzi w społeczeństwie i ich zamiłowanie do pokładaniu wszystkich oczekiwań w państwowych strukturach. Jest taka, stanowiąca większość społeczeństwa grupa ludzi, która decyzji podejmować nie chce, ciąży jej to, szuka wolności od wyboru i powierza go innym, czasem Bogu, czasem państwu, często obojgu jednocześnie.
Istnieje też druga grupa ludzi, która przed potrzebą wolności stawia inne potrzeby, przede wszystkim materialne, niezbędne do życia, ot choćby jedzenie i mieszkanie. Dla nich nie jest istotne, kto panuje i jak sprawuje rządy, byle zaspokajał te potrzeby.
Podobnie jest z tymi, i oni stanowią trzecią, choć mniej liczną grupę, którzy wolności poszukują w wewnętrznym stanie ducha, ale dla nich też nie ma znaczenia forma sprawowania rządów, akceptują tak demokrację, jak i autokrację, liberalizm i autorytaryzm. Akceptują ją tak długo, jak długo nie przeszkadza im w pielęgnowaniu swojej wewnętrznej drogi.
Tym samym istnieją trzy grupy ludzi, dla których wolność (rozumiana jako możliwość dokonywania wyboru) nie jest pożądana: pierwsza – pragnąca się uwolnić od wewnętrzny konfliktów związanych z wyborem (których przedstawicielem był zdaniem Graya von Kleist); druga – odstępująca możliwość wyboru innym w zamian za dostatki (klienci państwa opiekuńczego); oraz trzecia – mistycy, którzy szukają spokoju w medytacji i których nie interesuje doczesność. Gdy w państwie większość stanowią te trzy grupy, rodzi się socjalizm i otwierają drzwi dla państwowego centralizmu. Jak pokazuje historia i współczesne czasy – ci, którzy opowiadają się za samodzielnym wyborem i chcą ponosić tego konsekwencje, stanowią zazwyczaj mniejszość.
Nie uda się, bo nigdy i nikomu się nie udało, przekonać ludzi do wolnego wyboru, tej jedynej i prawdziwej, nie tylko moim zdaniem, formy wolności. Zrozumiałem to po lekturze von Kleista i Graya i nie liczę już na zmianę. Pozostaje mi przyzwyczaić się do myśli, że będziemy w mniejszości, i do tego, że przyszłość świata to socjalizm. Wierzę jednak, że choć będzie nas niewielu, będziemy przypominać o prawdziwej wolności.

Choć nie chciałem napisać recenzji ani książki Johna Nicolasa Graya (nadal na język polski nie przetłumaczonej i nie wydanej), ani tym bardziej eseju Heinricha von Kleista, obie prace polecam. Zważywszy, że Teatr marionetek jest lepiej znany, tym bardziej warto zerknąć w Duszę marionetki Graya, który od rozważa na temat pracy von Kleista zaczyna, ale na niej nie poprzestaje. Można u niego znaleźć odniesienia nawet do pochodzących z Polski autorów: Bruno Schultza i Stanisława Lema, co czyni jego książkę jeszcze ciekawszą dla polskiego czytelnika.

sobota, 4 czerwca 2016

4 czerwca 1989 – pierwszy krok do wolności

 Nie chcę się opowiadać ani po jednej, ani po drugiej stronie, bez względu na to kiedy i kto pozostaje u władzy ani kto jest w opozycji. Jednak jedno wiem na pewno, każda droga rozpoczyna się od pierwszego kroku, a wybory 4 czerwca 1989 roku, nawet jeśli jeszcze ułomne i nie do końca w pełni wolne, były tym pierwszym krokiem i uczynionym we właściwym kierunku. On w rezultacie doprowadził do całkowitego odzyskania niepodległości przez Polskę i do wolności. Właśnie dzięki tamtym wyborom, dzisiaj, jedni mogą przypominać tamten dzień na ulicy, a drudzy się na to oburzać. Ale obie strony powinny sobie uświadomić, że bez tamtych wyborów sprzed lat nie byłoby to możliwe.
Porozumienie w sprawie częściowo wolnych wyborów 4 czerwca przed niemal trzydziestu laty było najważniejszym i najbardziej znaczącym osiągnięciem ugrupowań demokratycznej opozycji w komunistycznych czasach. Dokonano tego przy Okrągłym Stole i tego też nie sposób negować. Każdy krok, nawet niewielki, ale prowadzący w stronę wolności, jest krokiem zasługującym na podziw. Mimo zadawnionych i słusznych uraz, mimo nie budzących wątpliwości pretensji do rządzących, potrafiono wnieść się ponad resentymenty i doprowadzić do consensusu. Rządzący i opozycja w tamtym czasie, w szczególnych warunkach (jeszcze istniał Związek Radziecki, jeszcze nie runął berliński mur, jeszcze nie było bezpiecznie w Europie), potrafili osiągnąć porozumienie. Dla obu stron było ono wyrzeczeniem, władza ustąpiła nieco miejsca opozycji, opozycja wyrzekła się (na jakiś czas) słusznych roszczeń do pełni demokracji. Zwyciężył rozsądek, dialog i kompromis.
Nie mam zamiaru usprawiedliwiać wielu późniejszych zaniechań, jestem świadom, że mnóstwo spraw, między innymi w rozliczaniu winnych zbrodni czy pozostawianie przywilejów niezasłużonym, zostało zaniedbanych. Ale nie były temu winne ani obrady Okrągłego Stołu, ani tamte wybory, tylko politycy, którzy dostali się do władzy, a to już zupełnie inna sprawa.
Nie roztrząsając szczegółów, nie uczestnicząc w marszach, ale też nie komentując wypowiedzi ich przeciwników, chcę tylko jednoznacznie wyrazić swoją własną opinię: bez 4 czerwca 1989 roku i ówczesnych wyborów, nie mógłbym żyć teraz w wolnej Polce, bez względu na to, za jak ułomną ją uważa ta czy inna strona sceny politycznej.