poniedziałek, 21 listopada 2016

Zabłąkany Kanadyjczyk, czyli pożegnanie Leonarda Cohena

W świetle literackiej nagrody Nobla przyznanej Bobowi Dylanowi zbladła nieco gwiazda innego nadzwyczajnego poety i barda, zmarłego przed kilkunastu dniami kanadyjskiego piosenkarza Leonarda Cohena. Cohen dla mnie osobiście, ale przypuszczam, że też dla całego naszego pokolenia, był postacią wyjątkową, na tyle wyjątkową, że nawet jego samego  zdziwiła podczas pierwszego pobytu popularność jaką cieszył się w Polsce.
Cohena słuchaliśmy podczas domowych imprez urządzanych w czasach gierkowskiej komuny i stanu wojennego, jego monotonny baryton sączący się z głośników sprawiał wrażenie, jakby śpiewał o naszym życiu. Jego głos koił i uspokajał, śpiewał o rzeczach trudnych i niepokojących, ale zawsze pogodzony z losem.
Swą popularność w Polsce Cohen w dużej mierze zawdzięczał Maciejowi Zębatemu, on go odkrył, pokochał i rozpowszechniał. Jako pierwszy przełożył jego piosenki i wyśpiewał je po polsku z towarzyszeniem gitary Johna Portera. Ta płyta stała się prawdziwym wydarzeniem i choć niepowtarzalnego głosu Cohena nie potrafił zastąpić swoim, pozwolił zrozumieć słowa jego poezji. Teraz już nie tylko słuchaliśmy, sami zaczęliśmy śpiewać i grać jego piosenki wyśpiewując tęsknotę za dziewczyną, z którą „nie wolno się żegnać w ten sposób” bądź pełną nadziei wiarę w nadejście wolności do słów piosenki „Partyzant”:

Wicher wieje, wicher wieje
Nad grobami wicher wieje
Wolność musi przyjść
A my wyjdziemy z cienia.

Tacy byliśmy, pochyleni nad ukrytymi w piwnicach powielaczami, przemykający ulicami z ulotkami w kieszeniach, czytający wieczorami drobny druk przemyconej z Zachodu paryskiej „Kultury” bądź kiepskiej jakości powieści drukowane w podziemnych drukarniach. Smutni, ale starający się dać sobie radę w szarej codzienności. I pełni nadziei, że coś się zmieni.
A w międzyczasie, bez względu na politykę, przeżywaliśmy swoje małe życiowe i nikomu nieobce tragedie i zwycięstwa, pierwsze uniesienia i związki, pierwsze rozstania, a Cohen jak nikt inny potrafił śpiewać o trudnej miłości:

Kochałem cię dziś rano, ust naszych ciepła słodycz,
Jak senna złota burza, nade mną twoje włosy,
Przed nami na tym świecie, już inni się kochali,
I w mieście albo w lesie, też tak się uśmiechali.
A teraz trzeba zacząć, rozłączać się po trochu,
Twe oczy posmutniały,
Maleńka, nie wolno się żegnać w ten sposób.

(Przekład M. Zembaty).

„Smutny Leon”, tak go nazywaliśmy słuchając przygnębiającej Famous Blue Raincoat czy przenikającej dreszczem Dance Me To The End of Love.
Minęły lata, zmienił się świat dokoła, partyzant z piosenki mógł wrócić do domu, ale Cohen towarzyszył mi nadal. Nie tylko mnie, a przynajmniej nie najbardziej - moja żona do dziś trzyma jego płyty na podręcznej półeczce wśród swoich najcenniejszych. Cohen też szukał, błąkał się po świecie wciąż na nowo próbując odnaleźć sens życia. Kanadyjski Żyd walczący z depresją, wieczny tułacz szukający odpowiedzi na pytania, które ludzkość zadaje sobie od tysiącleci, ale na które nie zna odpowiedzi. Czas go nie oszczędzał, więc wycofał się ze sceny na jakiś czas, ale nie oszczędzało go też życie – zdradziła go jego menedżerka, najbliższa przyjaciółka i swego czasu także kochanka. Stracił pieniądze mające być funduszem emerytalnym i znów musiał ruszyć w trasę koncertową, by mieć z czego żyć – trwała niemal pięć lat bez przerwy, a prowadziła też przez Polskę.
Po 2013 roku wycofał się do swego domu w Los Angeles. Kilka miesięcy temu dotarły do niego wieści, że w Norwegii umiera największa muza jego życia, Marianne Ihlen. Choć rozstali się przed kilkoma dziesiątkami lat, nigdy o sobie nie zapomnieli. On o niej napisał dwie przynajmniej piękne piosenki, w tym poruszającą „So long, Marianne”, ona w 2005 roku wyznała w norweskiej telewizji, że Leonard śni jej się od czterdziestu lat. Schorowany i cierpiący z powodu uszkodzenia kręgosłupa Cohen napisał do niej przepiękny list, w którym zapewniał, że jest z nią cały czas. Kilka dni po jego odczytaniu, odeszła. Leonard Cohen chyba zrozumiał, że dla niego świat też się kończy. Pożegnał się z nim niezwykle wzruszającą płytą, w której swoje rozliczenie z życiem wyśpiewał po raz ostatni. Głos już nie tak donośny, zbolały, ale słowa są czystą poezją smutku, ukoronowaniem jego twórczości, jego życia. W Leaving The Table śpiewa: Odchodzę od stołu, wypadłem z gry…
Nie, nie będę tłumaczył, nim spróbuję, muszę w oryginale przeczytać je jeszcze kilkanaście razy. Do głowy przychodzą mi słowa jednej z pieśni o zabłąkanym Kanadyjczyku, które mogłyby być jego pożegnaniem:

O days so full of charms,
you have vanished
And my native land, alas!
I will see it no more.

A swojego NOBLA, gdybym go posiadał, za całokształt twórczości, przyznałbym najsmutniejszemu bardowi wśród piosenkarzy – Leonardowi.

czwartek, 10 listopada 2016

I znowu Naród przegłosował Demokrację!

Wypada coś napisać o wyborach w Stanach Zjednoczonych, ale podkreślę od razu, że felieton ten stanowi konstatację wynikającą z obserwacji i nie jest w najmniejszym stopniu jego intencją wyrażaniem sympatii do kogokolwiek i czegokolwiek, a zwłaszcza wspominanych partii, polityków i działaczy. A teraz do rzeczy.
Prof. Jacek Bartyzel w bardzo odległych już czasach napisał felieton zatytułowany „Lament nad koleżanką Demokracją”. Przyglądając się wydarzeniom ostatniego roku (czy nieco ponad), nie sposób znaleźć równie trafnego określenia dla co jakiś czas pojawiającej się histerii u tzw. obrońców demokracji. Wybór na czterdziestego piątego prezydenta USA Donalda Trumpa stworzył kolejną okazję do lamentu, bo po raz kolejny okazuje się, że demokracja rozkwita w pełni tylko wtedy, gdy wygrywa „właściwy” kandydat, a tu na nieszczęście Jaśnie Oświecona Koleżanka Demokracja została przegłosowana przez naród! A co gorsza, w uczciwych wyborach, co ze smutkiem przyznać musieli nawet obserwatorzy OBWE (to zabawne, że do ojczyzny współczesnej demokracji pojechali europejscy urzędnicy, sprawdzać, czy Amerykanie nie oszukują). Ale i tak polamentować warto, bo przecież znowu przegrała Demokracja!
W nagłówkach portali czytam zatem dzisiaj: „Nowy Jork jeszcze się nie otrząsnął”, „Amerykanie wyszli na ulicę”, „Czy wybory prezydenckie w USA były uczciwe?”, „Protest przeciw Trumpowi. Ludzie na ulicach”, „W USA wrze po wyborze Donalda Trumpa” – to tylko kilka polskich przykładów, podobnie jest na stronach obcojęzycznych.
Przypomina mi się podobny atak histerii, gdy w 2000 roku w wyborach w Austrii 26% głosów  zdobyła Partia Wolności (dokładniej: Freiheitliche Partei Österreichs), której przewodniczył Jörg Haider. Doprowadziło to do trwającego przez rok bojkotu Austrii przez Unię Europejską, bez szczególnego, należy dodać, powodu, ot w ramach skarcenia Austriaków.
Podobny atak medialnej histerii i wspieranych przez media polityków i działaczy miał miejsce w Polsce po zwycięstwie Andrzeja Dudy i PiS, następny po niewłaściwym głosowaniu Brytyjczyków w sprawie wystąpienia z Unii. Wszędzie tam przegrała Demokracja!
Ameryka miała już najróżniejszych prezydentów, a nadal ma się lepiej niż niejeden kraj Unii Europejskiej, a nawet wszystkie one razem, Austria też przetrwała i dobrze sobie radzi, w Polsce nikt za poglądy nie trafia do więzień i nie powstają obozy internowania dla „Demokratów”, co do przyszłości Wielkiej Brytanii mniej mam obaw, niż co do przyszłości Unii Europejskiej w obecnym kształcie i pod obecnymi rządami. 
Panie i Panowie Jaśnie Oświeceni, musicie zaufać koleżance Demokracji i jej wyborom, albo przestać się do niej umizgiwać, bez względu na to, z kim w danej chwili ogłosiła zaręczyny. I uświadomić sobie, że nie bywa stała w uczuciach – równie często wiąże się z kimś, jak i rozwodzi, taką ma osobowość. Mnie Panna (lekkich obyczajów) Demokracja nie bardzo się podoba, wolę dziewczyny z charakterem.