W świetle literackiej nagrody
Nobla przyznanej Bobowi Dylanowi zbladła nieco gwiazda innego nadzwyczajnego
poety i barda, zmarłego przed kilkunastu dniami kanadyjskiego piosenkarza
Leonarda Cohena. Cohen dla mnie osobiście, ale przypuszczam, że też dla całego
naszego pokolenia, był postacią wyjątkową, na tyle wyjątkową, że nawet jego samego zdziwiła podczas pierwszego pobytu popularność
jaką cieszył się w Polsce.
Cohena słuchaliśmy podczas
domowych imprez urządzanych w czasach gierkowskiej komuny i stanu wojennego,
jego monotonny baryton sączący się z głośników sprawiał wrażenie, jakby śpiewał
o naszym życiu. Jego głos koił i uspokajał, śpiewał o rzeczach trudnych i
niepokojących, ale zawsze pogodzony z losem.
Swą popularność w Polsce Cohen w
dużej mierze zawdzięczał Maciejowi Zębatemu, on go odkrył, pokochał i rozpowszechniał.
Jako pierwszy przełożył jego piosenki i wyśpiewał je po polsku z towarzyszeniem
gitary Johna Portera. Ta płyta stała się prawdziwym wydarzeniem i choć
niepowtarzalnego głosu Cohena nie potrafił zastąpić swoim, pozwolił zrozumieć
słowa jego poezji. Teraz już nie tylko słuchaliśmy, sami zaczęliśmy śpiewać i
grać jego piosenki wyśpiewując tęsknotę za dziewczyną, z którą „nie wolno się
żegnać w ten sposób” bądź pełną nadziei wiarę w nadejście wolności do słów piosenki
„Partyzant”:
Wicher wieje, wicher
wieje
Nad grobami wicher
wieje
Wolność musi przyjść
A my wyjdziemy z
cienia.
Tacy byliśmy, pochyleni nad ukrytymi w piwnicach powielaczami, przemykający
ulicami z ulotkami w kieszeniach, czytający wieczorami drobny druk przemyconej
z Zachodu paryskiej „Kultury” bądź kiepskiej jakości powieści drukowane w podziemnych
drukarniach. Smutni, ale starający się dać sobie radę w szarej codzienności. I
pełni nadziei, że coś się zmieni.
A w międzyczasie, bez względu na politykę, przeżywaliśmy swoje małe życiowe
i nikomu nieobce tragedie i zwycięstwa, pierwsze uniesienia i związki, pierwsze
rozstania, a Cohen jak nikt inny potrafił śpiewać o trudnej miłości:
Kochałem cię dziś rano, ust
naszych ciepła słodycz,
Jak senna złota burza, nade mną
twoje włosy,
Przed nami na tym świecie, już
inni się kochali,
I w mieście albo w lesie, też tak
się uśmiechali.
A teraz trzeba zacząć, rozłączać
się po trochu,
Twe oczy posmutniały,
Maleńka, nie wolno się żegnać w
ten sposób.
(Przekład M. Zembaty).
„Smutny Leon”, tak go nazywaliśmy
słuchając przygnębiającej Famous Blue
Raincoat czy przenikającej dreszczem Dance
Me To The End of Love.
Minęły lata, zmienił się świat
dokoła, partyzant z piosenki mógł wrócić do domu, ale Cohen towarzyszył mi
nadal. Nie tylko mnie, a przynajmniej nie najbardziej - moja żona do dziś
trzyma jego płyty na podręcznej półeczce wśród swoich najcenniejszych. Cohen
też szukał, błąkał się po świecie wciąż na nowo próbując odnaleźć sens życia.
Kanadyjski Żyd walczący z depresją, wieczny tułacz szukający odpowiedzi na
pytania, które ludzkość zadaje sobie od tysiącleci, ale na które nie zna
odpowiedzi. Czas go nie oszczędzał, więc wycofał się ze sceny na jakiś czas,
ale nie oszczędzało go też życie – zdradziła go jego menedżerka, najbliższa przyjaciółka
i swego czasu także kochanka. Stracił pieniądze mające być funduszem
emerytalnym i znów musiał ruszyć w trasę koncertową, by mieć z czego żyć –
trwała niemal pięć lat bez przerwy, a prowadziła też przez Polskę.
Po 2013 roku wycofał się do swego
domu w Los Angeles. Kilka miesięcy temu dotarły do niego wieści, że w Norwegii umiera
największa muza jego życia, Marianne Ihlen. Choć rozstali się przed kilkoma
dziesiątkami lat, nigdy o sobie nie zapomnieli. On o niej napisał dwie
przynajmniej piękne piosenki, w tym poruszającą „So long, Marianne”, ona w 2005
roku wyznała w norweskiej telewizji, że Leonard śni jej się od czterdziestu
lat. Schorowany i cierpiący z powodu uszkodzenia kręgosłupa Cohen napisał do
niej przepiękny list, w którym zapewniał, że jest z nią cały czas. Kilka dni po
jego odczytaniu, odeszła. Leonard Cohen chyba zrozumiał, że dla niego świat też
się kończy. Pożegnał się z nim niezwykle wzruszającą płytą, w której swoje
rozliczenie z życiem wyśpiewał po raz ostatni. Głos już nie tak donośny,
zbolały, ale słowa są czystą poezją smutku, ukoronowaniem jego twórczości, jego
życia. W Leaving The Table śpiewa:
Odchodzę od stołu, wypadłem z gry…
Nie, nie będę tłumaczył, nim
spróbuję, muszę w oryginale przeczytać je jeszcze kilkanaście razy. Do głowy przychodzą
mi słowa jednej z pieśni o zabłąkanym Kanadyjczyku, które mogłyby być jego
pożegnaniem:
O days so full of
charms,
you have vanished
And my native land,
alas!
I will see it no more.
A swojego NOBLA, gdybym go
posiadał, za całokształt twórczości, przyznałbym najsmutniejszemu bardowi wśród
piosenkarzy – Leonardowi.