Trzydziesta rocznica powstania spółdzielni „Świetlik”, aż
trudno uwierzyć. Jeszcze nie czuję upływającego czasu i mam
wrażenie, jakbym nadal miał dwadzieścia kilka lat i dopiero przed
chwilą rozpoczął tę wielką przygodę.
Zaczęło się najzwyczajniej w świeci, z braku pieniędzy i bez
żadnej ideologii. Po pierwszych kilkunastu miesiącach stanu
wojennego, gdy zanurzyłem się wraz z kolegami w „konspirę”,
czyli drukowanie ulotek i, nieco później, czasopism, gdy okazało
się, że mimo wszystko wiosna nie była nasza (wypisywaliśmy po
wprowadzeniu stanu wojennego na murach hasło „Zima wasza, wiosna
nasza”), trzeba się było zastanowić, jak i z czego żyć. Wielu
z nas, mniej czy bardziej aktywnych członków NZS-u i samorządu
studenckiego, nie miało ochoty zatrudniać się w państwowych
zakładach pracy, a w zasadzie tylko taka była możliwość. Ja
przynajmniej zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Mieliśmy za
sobą coś zupełnie niezwykłego w kraju realnego socjalizmu, bo
kilkanaście miesięcy względnej wolności, a teraz po kilku
miesiącach walki z mocodawcami stanu wojennego mieliśmy się
poddać? Iść po prostu do pracy, zarabiać marne pieniądze, czekać
na mieszkanie przez dwadzieścia lat, a potem już tylko na
emeryturę? I konserwować ten absurdalny system? Stać się takim
jak miliony Polaków, którzy żyli z dnia na dzień, zadowoleni, że
mogą w kolejce wystać meblościankę czy pralkę automatyczną?
Nie, to było nie do pomyślenia! A już na pewno nie wtedy, gdy
jeszcze w więzieniach i ośrodkach internowania siedzieli nasi
koledzy.
Dla studentów ratunkiem był Techno-Service, studencka spółdzielnia
pracy. Okazało się, że tam, przy trudnych i niebezpiecznych
pracach, takich jak mycie świetlików (szklanych konstrukcji na
dachach hal produkcyjnych), można zarobić poważne pieniądze. Tak
było w zakładach „Polmo” w Tczewie, gdzie pracę podjęli m.in.
Maciek Płażyński, Roman Rojek, Irek Gust, Tomasz Chodnikiewicz,
Jurek Hall, Jarek Czarniecki i kilku jeszcze znajomych. Dołączyłem
do nich w drugiej połowie 1982 roku, bo pieniądze stawały się pod
koniec studiów coraz bardziej palącym problemem, nawet dla mnie,
chociaż mieszkałem w Gdańsku, a co dopiero dla tych, którzy
przyjechali na studia z odległych zakątków kraju. Niemniej wkrótce
okazało się, że Polmo to ostanie zlecenie, jakie przez
Techno-Service mogliśmy zrealizować, bo kończyliśmy naukę. Dla
absolwentów nie było tammiejsca. Co robić dalej? Ze sobą, i
przyszłością?
Kolejne zlecenie, które znaleźliśmy, wykonaliśmy przez
spółdzielnię „Absolwent”. Ale przy pierwszej wypłacie
zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, czemu za naszą pracę musimy
oddawać część przychodów obcej firmie? Wtedy narodził się
pomysł powołania własnej spółdzielni.
Pod konie czerwca 1993 roku jedenaście osób spotkało się na
ławeczce w pobliżu baru „Krewetka”. W gruncie rzeczy było nas
dziewięcioro, ale do założenia spółdzielni, według nowych
przepisów, potrzebnych było dziesięć osób, więc przyszedł też
Stanisław Marciszewski wraz z żoną i było nas jedenaście.
Staszek Marciszewski nigdy z nami potem nie pracował, ale dzięki
niemu udało się stworzyć spółdzielnię Świetlik.
Pierwszą siedzibą spółdzielni było mieszkanie Romana i Gosi
Rojek na ulicy Powstańców Warszawy, a pierwszym zleceniem
wykonywanym na własny rachunek mycie okien w Unimorze na ulicy
Rzeźnickiej. Główną księgową została moja mama i w jej (i
moim) mieszkaniu na Żabiance prowadzona była księgowość. Po
kilku miesiącach wynajęliśmy pokój na Poznańskiej w Oliwie.
Od pierwszych dni pojawiać się zaczęli nowi ludzie, głównie ci
związani z opozycją, którzy nie mogli się odnaleźć w wojennej
rzeczywistości albo nie mogli, na skutek szykan, znaleźć
zatrudnienia. Jednym z pierwszych był Jaś Turowiecki „Żółw”,
jedyny prawdziwy alpinista, Mirek Rybicki z Ruchu Młodej Polski,
bracia Mirek i Janusz Błaszkiewicz (członek Międzyzakładowego
Komitetu Strajkowego podczas sierpniowych strajków), Andrzej Friedel
(skazany w pierwszych miesiącach stanu wojennego przez sąd
Marynarki wojennej na 3,5 roku więzienia – potem wyrok złagodzono
do dwóch lat), Mariusz Wilk, który pracował wówczas nad książką
„Knspira” i wielu innych mniej czy bardziej znanych osób.
Spółdzielnia była dla nich szansą, mogli pracować, a przy okazji
kontynuować działalność opozycyjną. Nie było dla nas, jako
zarządu, ani dla Rady Nadzorczej, żadnej wątpliwości, że tak
musi być, choć ludzie z zewnątrz pytali nas niejednokrotnie, czy
nie za bardzo narażamy firmę na reakcję bezpieki, która przecież
nie mogła spokojnie patrzeć, jak w jednym miejscu gromadzić się
zaczęła „śmietanka” niepokornych.
Na początku poza kilkoma linami, nielicznymi karabinkami i dobrymi
chęciami nie mieliśmy nic. Finansowym przełomem stało się
zlecenie na malowanie pierwszego dużego komina w Rafinerii
Gdańskiej, potem zlecenia realizować zaczęliśmy w Rzeszowie i w
Petrochemii Płockiej, a z czasem we wszystkich zakątkach Polski.
Ale wtedy spółdzielnia już okrzepła, pojawiało się wciąż
więcej chętnych do pracy (w lutym 1986 roku zatrudniony został
Donald Tusk, a wraz z nim pojawili się kolejni ludzie związani z
pismem „Przegląd Polityczny” – późniejsi założyciele
Kongresu Liberalno-Demokratycznego) i kolejni, których nazwisk nie
jestem w stanie wymienić, bo w sumie na etatach do końca istnienia
spółdzielni zatrudnionych było ponad 450 osób. Zleceniowców nikt
nie był w stanie policzyć.
To nie były łatwe lata. Co jakiś czas ktoś znikał w zakładzie
karnym, by po odsiedzeniu wyroku powrócić. Wciąż, przy każdej
wypłacie, zbieraliśmy pieniądze na adwokatów i pomoc dla ich
rodzin.
Spółdzielnia, pomimo trudnych czasów (a może dzięki temu) to
była niepowtarzalna przygoda, w spółdzielni nie tylko się
pracowało, nią się żyło. To była po prostu duża i prawdziwa
grupa gotowych poświęcać się dla siebie przyjaciół. Gdy wisi
się na linie na potężnej konstrukcji stalowej bądź kominie,
potrzebne jest zaufanie do partnerów z którymi się pracuje, od
nich często zależało nasze życie. To zaufanie przenosiło się
potem poza stanowisko pracy. Przez cały czas mojego funkcjonowania w
spółdzielni nigdy nie miałem wątpliwości, że nawet jeśli coś
się stanie, jeśli to mnie zatrzymałaby bezpieka, nie muszę się
martwić o rodzinę. A poza tym, cóż to były za spotkania
popołudniami po pracy (często mocno zakrapiane), jakież dyskusje o
książkach i polityce! To było jedyne chyba miejsce w Polsce, gdzie
różnice w poglądach i wykształceniu były zupełnie nieistotne,
szacunek i tolerancja to była chyba cechy najważniejsze.
Gdy w Polsce zaświtała wolność, zaczęliśmy się rozstawać i
szukać sobie nowego miejsca, jedni trafili do dziennikarstwa, inni
do polityki, jeszcze inni zajęli się biznesem, ale więzi
pozostały. Przynajmniej raz do roku, i to jest kolejny fenomen,
spotykaliśmy się na sylwestrowych meczach piłkarskich. Ta idea też
narodziła się w „Świetliku”, ale trwa do dzisiaj.
Kilka dni temu spotkaliśmy się w gronie kilkudziesięciu osób, by
upamiętnić powstanie spółdzielni. Ożyły wspomnienia, choć
przyćmiewała je pamięć o tych, którzy odeszli. Niejednemu
zawilgotniały oczy, gdy podczas mszy świętej ksiądz wymieniał
ich nazwiska, wśród których było też nazwisko Macieja
Płażyńskiego, współzałożyciela i prezesa spółdzielni od
chwili powstania, do 1990 roku, gdy powołany został na stanowisko
wojewody gdańskiego.
Posiwiały nam głowy, pomarszczyły się twarze, ale gdy się
ściemniło, gdy pełzać zaczęły po polanie oliwskiego Borodzieja
smugi światła rzucane przez płomienie ogniska, przestałem to
dostrzegać, widziałem te same młode i pełne zapału oblicza
kolegów, z którymi połączyła mnie niegdyś nie tylko wspólna
lina. To coś znacznie więcej, niż tylko wpis w SV. To wspomnienia,
które mi będą towarzyszyć do końca i jeden z najbardziej
niezwykłych rozdziałów w moim życiu.