poniedziałek, 23 grudnia 2013

Późna jesień

Urodziłem się ostatniego dnia jesieni. To zabawne, ale uświadomiłem sobie to dopiero kilka dni temu. Jakie ma to znaczenie? Niby żadnego, poza tym, że pojąłem, iż z jesienią, późną jesienią, przejąłem jej niektóre cechy. Na przykład nieco nostalgii, co nie jest chyba takie najgorsze. Gorzej, że nieco jej ponurości, a to już nie najlepiej. Poza tym zmienność nastrojów, jak jesienne zmienności pogody. Jesienny chłód, jesienny brak zrozumienia dla wiosennej radości, i jesienne pragnienie zrozumienia wiosny.
Późna jesień bliska jest świętu Bożego Narodzenia, czyli bliska radości, ale czegoś w niej ciągle brakuje, za czymś głęboko tęskni. Zawsze jej się wydaje, że czegoś nie dokończyła,  inni zawsze są przekonani, że mogą od niej wymagać więcej. A późna jesień nie potrafi inaczej.
Nikt nie kocha późnej jesieni.

czwartek, 19 grudnia 2013

Grudzień 1970 oczami dziecka

 Siedemnastego grudnia 1970 roku miałem jedenaście lat i z samego rana szykowałem się, by pójść do szkoły. Mieszkaliśmy wtedy w Gdyni, a z okien kuchni mieliśmy rozległy widok na gdyński port i stocznię. Zanim się ubrałem, rozległ się dzwonek u drzwi – to był mój wujek,który mieszkał na Grabówku i pracował w Stoczni Remontowej w Gdańsku. Oznajmił, że nie udało mu się dotrzeć do pracy, bo nie jeździ komunikacja miejska, a w okolicach przystanku SKM Gdynia-Stocznia gromadzą się grupy gdyńskich stoczniowców portowców, którym wojsko odgrodziło drogę do zakładów pracy. Chwilę potem, pomimo zamkniętych okien, dobiegły nas odgłosy strzelaniny.
Wszyscy podeszliśmy do okna w kuchni i naszym oczom ukazał się prawdziwy horror: tłumy ludzi biegały chaotycznie po torowisku między peronem kolejki i ul. Morską (wówczas Czerwonych Kosynierów), nie wiedząc, gdzie się podziać. Chwilę potem nadleciały helikoptery. Najpierw posypały się z nich ulotki, a zaraz potem pojemniki z gazem łzawiącym. Oczywiście, babcia zabroniła mi iść do szkoły. Zazwyczaj bym się z tego ucieszył, ale tego dnia nie czułem radości. Siedziałem z wujkiem przy oknie i obserwowałem wydarzenia, niekiedy przemywając wodą łzawiące oczy, bo snujący się po ulicy i podwórku gaz przeciskał się do mieszkania.
To był dramat, którego nie potrafiłem pojąć, takie rzeczy zdarzały się tylko w filmach lub książkach o przeszłości. Wprawdzie sąsiedzi ubiegłego wieczoru opowiadali o wydarzeniach w Gdańsku, ale co innego słuchać, a co innego zobaczyć. A to się działo tu i teraz, na moich oczach. Zza okna wiało grozą, snujący się biały dym, odgłosy strzelaniny, warkot helikopterów... Od czasu do czasu przemykały w stronę dworca samochody osobowe z wywieszonymi przez okno zakrwawionymi fragmentami materiału, na znak, że wiozą rannych. Gęstniejący na ul. Czerwonych Kosynierów tłum rozstępował się przed nimi.
Źródło: http://www.grudzien70.ipn.gov.pl
Tłum narastał, sięgał schodów do kościoła św. Rodziny, a dzieliło je od wejścia na peron dobrych kilkaset metrów. Nagle wśród tłumu nastąpiło poruszenie, zza narożnika kamienicy, który przesłaniał mi widok na część ulicy, wyłoniła się grupa ludzi z drzwiami na ramionach, na których leżało ciało mężczyzny. Ludzie rozstępowali się przed nimi, a potem ruszali w ślad za tymi, którzy nieśli zwłoki Zbyszka Godlewskiego (bardziej znanego pod nazwiskiem Janka Wiśniewskiego z powstałej potem piosenki).Takiej liczby ludzi w jednym miejscu chyba wcześniej nie wiedziałem. Później dowiedziałem się, że ten osobliwy kondukt uformowany z setek czy nawet tysięcy ludzi, dotarł aż pod Urząd Miejski.
Tak zapamiętałem ostatnie dni mojego jedenastego roku życia, obraz z mojej historii, który stał się historią Polski a nawet symbolem oporu przeciw komunizmowi.
Kilka lat później przeprowadziliśmy się do Gdańska, potem do Sopotu, ale ilekroć wracam w tamto miejsce, wracają sceny z poranka 17 grudnia 1970 roku. A wraz z nimi zwrotki piosenki:

Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni,
dzisiaj milicja, użyła broni,
dzielnieśmy stali, celnie rzucali,
Janek Wiśniewski padł.

Na drzwiach ponieśli, go Świętojańską,
naprzeciw glinom, naprzeciw tankom,
Chłopcy stoczniowcy, pomścijcie druha,
Janek Wiśniewski padł.


Urodziłem się i wychowałem na Grabówku, o tym też nie zapomnę.

niedziela, 8 grudnia 2013

Realpolitik

Polska: Postępująca degradacja obywateli traktowanych jak owce do ostrzyżenia, bo tym właśnie jest przegłosowanie w Sejmie ustawy o zagarnięciu oszczędności i uniemożliwieniu (bo tak to należy nazwać) alternatywnego odkładania pieniędzy na emerytury w OFE. Funduszom emerytalnym zostawiono ochłap, a ponadto odebrano możliwość zakupu obligacji Skarbu Państwa. Zatem państwo górą nad obywatelem, jak niegdyś, gdy władzę dzierżyli komuniści. I przykra konstatacja, że bez względu na to, kto zasiada u władzy, metody są takie same. Gdy rządzący potrzebują pieniędzy, ideologia idzie w kąt. Gdzie się podziali liberałowie Donalda Tuska? Ich hasła o obniżaniu podatków, sprzyjaniu obywatelom i wspieraniu przedsiębiorców? Ano w archiwum historii, bo już są niepotrzebne. Kiedyś ułatwiały dostanie się do parlamentu, a teraz by tylko przeszkadzały. A my? No cóż, nadal mamy zaciskać pasa i czekać na lepsze czasy i tak już od 1945 roku. Realpolitik.
Ukraina: Nie uda się powtórzyć pomarańczowej rewolucji i Ukraina zwiąże się z Rosją przynajmniej na kilka następnych lat. Lud czekający na mrozie ulegnie bez zdecydowanego wsparcia ze strony UE i przedstawicieli Zachodu, bo poza nielicznymi polskimi politykami nikt nie kwapi się pomóc, bo mogłoby to zaszkodzić interesom z Rosją i dopływowi rosyjskiego gazu. Ukraina schodzi z czołówek gazet. Realpolitik.
Służba zdrowia: Mit powszechnej opieki zdrowotnej umiera, chorzy na raka czekają po kilka miesięcy na leczenie. Liczą się znajomości bądź zasobność portfela. Polski nie stać na leczenie ludzi, bo ograniczenie narastającego długu jest ważniejsze. Realpolitik.
Smutna rzeczywistość, którą tak bardzo chcieliśmy chcieliśmy kiedyś zmienić, między innymi z obecnym Panem Premierem i wieloma innymi parlamentarzystami. Ale oni są już po drugiej stronie i mają własny punkt widzenia.

niedziela, 17 listopada 2013

Hair

 Wczoraj w nocy obejrzałam „Hair”, po raz kolejny zresztą, ale od poprzedniego razu minęło już conajmniej10 lat, jeśli nie więcej. Nie znam drugiego takiego filmu, z jednej strony genialnego muzycznie i reżysersko, a z drugiej tak tendencyjnego i jednostronnego w wymowie. W mojej opinii jest to musical wszech czasów, porównywalny chyba tylko ze „Skrzypkiem na dachu”, niepowtarzalny i urokliwy, jeden z dwóch, które oglądam, nie czuję sztuczności muzycznej wypowiedzi. Piosenki, w mistrzowskim zresztą wykonaniu i aranżacji, nie naruszają struktury przekazu, a wręcz ją uzupełniają. Oglądałem wcześniejsze, niegdyś bardzo modne, a dziś już nieco przestarzałe musicale z Genne Kelly (choćby „Deszczową piosenkę”) czy Fredem Astaire (choćby „Królewskie wesele”), ale wszystkie one mnie nieco rozbawiały i wydawały mi się pośledniejszym gatunkiem kina. „Hair” jest inny, unikalny, nic w nim nie przeszkadza.
Swego czasu. W początku lat siedemdziesiątych, zafascynowany byłem kulturą hippisów, atmosferą buntu, wyzwaniem, jakie rzucili światu, by żyć tak, jak zapragnęli. Byłem wtedy bardzo młody, polityka mnie nie interesowała i nie zastanawiałem się nad implikacjami, które niosła. Potem wydoroślałem na tyle, by zrozumieć, że wolność niesie konsekwencje i wymaga odpowiedzialności. Nie wystarczy się buntować, trzeba jeszcze zaproponować coś w zamian, porządek rzeczywistości, który ma zastąpić to, przeciw czemu się występuje. A co się stało z hippisami z tamtych lat? Ogromna większość z nich, gdy minął młodzieńczy okres buntu, świetnie zaaklimatyzowała się w świecie, przeciwko któremu się buntowała i zaakceptowała jego reguły. Tylko nieliczni z nich, wciąż w młodzieńczym stadium niedorozwoju, nigdy nie wydoroślała i w knajpkach na całym świecie, przesiadując przy piwie, wśród nielicznych przyjaciół, którzy chcą ich wysłuchiwać, żyje wspomnieniami o okresie buntu z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Są zawiedzeni i rozgoryczeni faktem, że nikt o nich nie pamięta i nie docenia ich wysiłków z przeszłości. Wiecznie niedorosłe dzieci żyjące w wyimaginowanym świecie.
Bunt jest cechą i atutem młodości. To on potrafi zwrócić uwagę na skostniałość struktur i w wielu przypadkach zmienić świat. Właśnie „Hair” ukazuje to w zupełnie wyjątkowy sposób, ale metodą lepszą niż młodzieżowa manifestacja, za pomocą muzyki i inteligentnej fabuły. „Hair” to już nie komedia, to część życia.
Nie maiłem okazji nigdy oglądać musicalu „Hair” na scenach Broadwayu, ale miałem okazję wysłuchać płyt z tych przedstawień. Żadna z nich nie była tak dobra, jak muzyka do filmu. Może to przyzwyczajenie, nie wiem, i godzę się z osobami, które mają odmienną opinię. Ale „Hair” to mistrzostwo reżyserskie Miolosa Formana, czeskiego reżysera, który nakręcił takie arcydzieła jak „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Amadeusza”. Dla Formana hippisowski bunt był takim samym sprzeciwem, jak Praska Wiosna z 1968 roku. Wczuwała się w tę atmosferę, choć nie do końca rozumiał różnice.
Nie zgadzam się z ideologią tego filmu, bo nie uważam, by bierność wobec wydarzeń na świecie, wobec zła, jakie dzieje się w innych krajach, miało być receptą na lepszy świat, ale, od czasu gdy obejrzałem go po raz pierwszy, jestem pod jego urokiem.
Moim zdaniem film ten był ukoronowanie filmowych musicali i zakończył ich erę. Późniejsze były tylko popłuczynami (choć znów nie będę się spierał z miłośnikami tego gatunku). Ale wybaczcie, „Mamma Mia!”, to przy „Hair” po prostu żenada.

A już tak na marginesie, większość akcji „Hair” ma miejsce w Nowym Jorku, mieście które lubię i które nieco znam. Bywałem w miejscach, gdzie bohaterowie filmu bywali, choć nieco później. A Nowy Jork, jest wyjątkowymi i niepowtarzalnym miejscem na świecie. Gdybym miał żyć gdzieś indziej, niż w Trójmieście, wybrałbym Nowy Jork. Ale to także tylko moja opinia.

sobota, 9 listopada 2013

Minister finansów i król Władysław Jagiełło

 Pomysły ministra Rostowskiego i sekundującego mu w wyczynach drenażu kieszeni polskich obywateli premiera, zniechęcają do komentarza, tym bardziej, że napisano już na ten temat niemal wszystko. Jeszcze trzy lata temu zielona, ich zdaniem, wyspa na europejskim firmamencie, okazała się zwykłym ugorem, co zwiastowali wtedy niezależni ekonomiści niejednokrotnie. Minister Rostowski, by podtrzymać tę wizję, układał wyimaginowane budżety, aż, upss, zabrakło mu w tegorocznych przychodach, bagatela, 24 miliardów złotych. Nie pomogło zagarnianie funduszu rezerwy demograficznej, nie pomogło podnoszenie podatków i zamrażanie wynagrodzeń w sektorze budżetowym (poza premiami wypłacanymi pracownikom rządowym), jedynym rozwiązaniem było odebranie Polakom gromadzonych od 1999 roku pieniędzy w tzw. drugim filarze, które, zgodnie z obietnicami rządu premiera Buzka, miały być, w przypadku śmierci ubezpieczonego, dziedziczone przez rodzinę. Okazuje się, że najbliższą rodziną ma być Zakład Ubezpieczeń Społecznych, czyli budżet państwa.
Jest się o co starać, bo od początku istnienia OFE wpłynęło do nich 120 mld. złotych. Zagrabienie tych pieniędzy, bo tak moim zdaniem należy to określić, jest wyczynem, który miał tylko jeden precedens, jakim było zagarnięcie przez władze Cypru oszczędności zgromadzonych przez Cypryjczyków na prywatnych kontach bankowych. Furda tam obietnice poprzedników z tego czy tamtego rządu! Owieczki hoduje się po to, by je strzyc, finanse państwa roztrwaniane bez umiaru są ważniejsze, a przy okazji maleje też dług publiczny!
Każda rodzina stara się tak układać swój budżet, by nie wydawać więcej, niż zarabia, a jeśli zaciąga pożyczki, to w ten sposób, by spłacić je z przyszłych własnych dochodów. Jeśli się pomyli, nikt jej nie pomoże, przyjdzie komornik i zlicytuje to, co posiada. Ale państwo, to co innego, państwu wolno bezkarnie wydawać więcej, niż zarabia, bo w razie czego może złamać wszystkie zasady i zabrać obywatelom to, co zaoszczędzili. I nie tylko tym, którzy teraz zarabiają, również ich dzieciom i dzieciom ich dzieci. A nawet ich wnukom. Nikt rządu nie jest w stanie rozliczyć z obietnic, które zawarł z poprzednim pokoleniem, winnych nie ma. Tylko jak tu wierzyć politykom?


Mam pewien pomysł, który być może powinien minister Rostowski rozważyć. Dokładnie 601 lat i jeden dzień temu, król Władysław Jagiełło udzielił pożyczki królowi węgierskiemu i niemieckiemu, Zygmuntowi Luksemburczykowi, w kwocie 37 tys. kop groszy praskich, co równało się 7,5 tony czystego srebra. Według dzisiejszych cen to 19 mln. zł, ale ponieważ pożyczka ta nigdy nie została zwrócona, po doliczeni odsetek, przyjmijmy tylko lekko 7% rocznie i doliczaniu ich do niespłaconego długu każdego roku, zadłużenie liczone do dzisiejszego dnia wynosi, gubię się w tych rachunkach, ale jakieś 8,67769E+24 zł, czyli po ósemce są jeszcze 24 cyfry. To powinno wystarczyć nawet ministrowi Rostowskiemu. Warto by się pokusić o jej zwrot. Jedynym zadaniem ministra Rostowskiego będzie przepytania ministra spraw zagranicznych pana Sikorskiego, do kogo o zwrot tych pieniędzy należy się zwrócić, czyli jakie państwo jest spadkobiercą Zygmunta Luksemburczyka, Niemcy, Węgry, a może też Słowacja, bo w zastaw za tę pożyczkę Polska otrzymała Ziemię Spiską, która obecnie należy do Słowacji. Była pod rządami polskimi do 1769 roku, a potem Józef II Habsburg, cesarz i król Węgier zajął ją przemocą. Ziemi Spiskiej nie zalecam odbierać, ale dług zaciągnięty przez Zygmunta Luksemburczyka? Wtedy nie trzeba byłoby męczyć Polaków, a sprawę długu publicznego miałaby Polska załatwioną na wiele pokoleń. Może warto spróbować?

sobota, 2 listopada 2013

Wspomnienia o rzeczach odeszłych

 Odkąd sięgam pamięcią początek listopada był czasem, który sprawiał, że zaczynałem zastanawiać się nad przemijaniem. Każdego roku żegnamy przecież bliższych kogoś, odchodzą ludzie, którzy w ten czy inny sposób byli dla nas ważni, nawet jeśli nie znaliśmy ich osobiście. Kilka dni temu Polska pożegnała Tadeusza Mazowieckiego, nie tylko pierwszego niekomunistycznego premiera od czasów zakończenia II wojny światowej, ale i człowieka, który swoimi działaniami przyczynił się wybitnie do przemian, jakie nastąpiły w 1989 roku. Można było nie zgadzać się z jego metodami, ale nie sposób nie doceniać osiągnięć. Kilka tygodni temu odszedł autor jednej z najbardziej pamiętnych książek dla młodzieży, czyli Sposobu na Alcybiadesa – Edmund Niziurski, a jeszcze wcześniej w październiku Tom Clancy, autor sensacyjnych książek o międzynarodowej sławie, takich jak m.in. Czas Patriotów czy Polowanie na Czerwony Październik. Gdy dociera o takich wydarzeniach wiadomość, zawsze towarzyszy jej żal i coś bezpowrotnie odchodzi. Bo choć prawdą jest, że nie ma ludzi niezastąpionych, to jednak nic i nikt nie zastąpi oryginału. Zastępstwo, to już nie to samo, to tylko kopia.
Odchodzą jednak nie tylko ludzie, odchodzą także przedmioty, z tą różnicą, że bardziej dyskretnie, niemal niezauważalnie. Ot, któregoś dnia, patrząc na jakieś stare zdjęcie czy oglądając film, uświadamiamy sobie, że gdzieś zniknęły, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu były powszechnie obecne w naszym życiu. I o nich, o rzeczach które pamiętam, chciałbym dzisiaj napisać. Nie mają wprawdzie nagrobków na których stawia się świece, ale one również niegdyś były częścią naszego życia. Uświadomiłem to sobie przeglądając stary album z czasów mojego dzieciństwa. Dreptałem na jednym z nich obok dziadka w długim jesiennym płaszczu i kapeluszu. Gdzieś w tle miasta tylko architekturą przypominającego dzisiejszą Gdynię, widać postacie innych mężczyzn, też w kapeluszach.
Jeszcze pół wieku temu kapelusz był najbardziej popularnym nakryciem męskiej głowy, niemal symbolem męskości. Kapelusz był nawet głównym bohaterom filmu Kapelusz pana Anatola z niezapomnianym Tadeuszem Fijewskim w roli głównej. W kapeluszach ukazywali się na ekranie najwięksi aktorzy wszech czasów, tacy jak Humphrey Bogart, Jean Paul Belmondo, Telly Savalas, Robert Redford, Paul Newman i dziesiątki innych. A potem kapelusze zniknęły, nie wiadomo jak i kiedy i nikt tego nie obwieścił w telewizyjnych wiadomościach. Dziś tylko u ekscentryków bądź artystów można czasem dostrzec na głowie kapelusz. Męski kapelusz odszedł, cześć jego pamięci i mała wirtualna świeczka, którą zapalam, by o nim nie zapomniano.
Z polskiej rzeczywistości odeszła też szklanka do herbaty. Nie wiem dokładnie, skąd się wzięła, choć przypuszczam, że przywędrowała zza wschodniej granicy, czyli ze Związku Radzieckiego. Towarzyszył jej nieodłączny spodeczek. W szklance piło się fusiastą kawę i liściastą herbatę. Wykonana była z cienkiego szkła, więc, by nie oparzyć palców, dodawano do niej koszyczek, albo metalowy z uszkiem, albo z plecionki. Chyba nikt, poza Europą Wschodnią, nie pijał herbaty ani kawy w szklance, ale u nas w Polsce była naturalna i elegancka, a potem, po 1990 roku, odeszła w niebyt. Dziś, gdy mówimy o szklance, mamy raczej na myśli naczynie do piwa czy whiskey, nie do herbaty. Pożegnałem ją i towarzyszące jej spodeczki i koszyczki bez żalu, bo były wyjątkowo niepraktyczne, ale stawiam im drugą wirtualną świeczkę, towarzyszyła mi spory szmat czasu.
Odeszły też maszyny do pisania, ale swego czasu atrybut nowoczesności. Cudowne pod względem kształtu urządzenie, które podlegało modzie i zmieniało fason jak garnitury czy sukienki. Ich seryjną produkcję w 1986 roku rozpoczęła firma Remington, produkująca dotąd broń i było to jak proroctwo, gdyż maszyna do pisania stała się wkrótce potężnym orężem w rękach niepokornych. Maszyny pozwalały pisać i tworzyć jednocześnie w kilku kopiach! Fakt, każdy błąd wymagał skomplikowanej korekty, ale za to, jaka oszczędność czasu! Sto lat po pojawieniu się w Ameryce, maszyny do pisania stały się jednym z podstawowych narzędzi walki z komunistycznym reżimem. To dzięki nim docierały do ludzi biuletyny KOR-u, pisma KPN-u czy zakazane książki. Na maszynach do pisania wystukiwaliśmy po nocach matryce białkowe, dzięki którym pracować mgły wałki drukarskie i powielacze w czasie stanu wojennego. Ale służyły też zwyczajnym zadaniom, na maszynie do pisania powstawały przecież prace magisterskie, doktorskie i wielkie bądź mniejsze powieści – na maszynie marki Olivetti tworzył swoje kryminalne książki Joe Alex, czyli Maciej Słomczyński, i przeniósł ją nawet na karty swojej powieści. W 1988 roku głowicowej, na wskroś nowoczesnej maszynie IBM pisany był Biuletyn Strajkowy „Rozwaga i Solidarność”. A wkrótce potem pojawiły się komputery i maszyny do pisania odeszły w niebyt. Kolejna wirtualna świeczka.
Co jeszcze? Małe kina, które wspominam z rozrzewnieniem. W Gdyni, w której dorastałem, było ich kilkanaście, a każde było wyjątkowe. W śródmieściu królowało kino „Warszawa”, największe i najbardziej imponujące, ale nieopodal było też kino „Atlantic” na ulicy 3-Maja i „Goplana” w pobliżu Placu Kościuszki. Były jednak też kina w innych dzielnicach, czasem większe, jak „Fala” na Grabówku, czy maleńkie „Promień” w Leszczynkach. W małych kinach poznawałem obrazy dziś już zaliczane do klasyki kinematografii, w małych kinach spędzałem czas z kolegami ze szkoły. Były duszne, z niewygodnymi siedzeniami, nie było gastronomii (poza lodziarzami sprzedającymi przed seansem lody :Mewa”), ale było w nich coś wyjątkowego. Ileż par po raz pierwszy trzymał się tam za ręce, ileż pocałunków w nich skradziono w tylnych rzędach! W początku lat siedemdziesiątych w takim małym kinie oglądałem „Ostatni seans filmowy”, wybitny zresztą film, ale zupełnie nie przeczuwałem, że również dla mego miasta nadejdą czasy, gdy z małymi kinami trzeba się będzie pożegnać. Teraz filmy są wyświetlane w wielkich, wyposażonych w wielkich sal świątyniach dziesiątej muzy, wygodnych, przestronnych, klimatyzowanych. Ale dawnych małych kin mi szkoda. Dla nich kolejna wirtualna świeczka.

Jest takich rzeczy więcej, bi przyszło w czasach wyjątkowo dynamicznych przemian, i nie wszystkie można opisać w jednym tekście. Były przecież pióra maczane w kałamarzu z wymiennymi stalówkami, zakładowe ośrodki wczasowe, może jeszcze coś mi się przypomni?

niedziela, 27 października 2013

Rewolucja i wolność w globalnej wiosce

 Przyszło nam żyć w czasach, w których dynamika przemian na każdym niemal polu działalności człowieka uległa niespotykanemu w dziejach przyspieszeniu. W ciągu ostatnich trzech dekad świat zmienił się w niewyobrażalny dotąd sposób, a obecna rzeczywistość w niczym nie przypomina tej, w jakiej mojemu pokoleniu przyszło się urodzić i dorastać.
Po pierwsze – geopolityka. Od 1945 do 1990 roku istniały trzy odrębne grupy cywilizacyjne: sowiecka dyktatura w Europie środkowej i Wschodniej oraz części Azji; oddzielona od niej cywilizacja Zachodu, do której zaliczały się rozwinięte kraje demokratyczne Europy Zachodniej, Ameryki Północnej i kilka państw na innych kontynentach; oraz tzw. Trzeci Świat Ameryki Południowej, Afryki i Azji Wschodniej. Ten trwający wiele dziesiątków lat porządek został całkowicie odmieniony w ciągu kilku zaledwie lat. Rozpadł się nie tylko obszar wpływów Moskwy, ale podzieliło się też samo sowieckie imperium. Dziś, co niegdyś wydawało się nieprawdopodobne, niektórzy obywatele zachodnich demokracji azylu zaczynają szukać w Rosji, ot choćby Gerard Depardieu czy Edward Snowden. Chociaż każdy z nich uczynił to z odmiennych (nie rozstrzygam czy słusznych) powodów, to jednak ich ucieczka z krajów uznawanych dotąd za raj wolności i demokracji zmusza do refleksji i zastanowienia się, czy dawny Zachód na pewno rozwija się we właściwym kierunku.
Zmiany dotyczą też dawniej lekceważonych obszarów Azji, które rzuciły wyzwanie Zachodowi i już wysunęły się na czoło najbogatszych krajów świata. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie światową gospodarkę bez udziału Chin, Indii, Tajwanu, Korei czy Indonezji. Ich osiągnięcia, paradoksalnie, są wynikiem działań, które są zupełnie odmienne od recepty na sukces przyświecającej Zachodowi – nie wiążą się w federacyjne związki, nie szukają centralizacji, nie podnoszą podatków, nie przeregulowują gospodarki nadmiarem przepisów, a jednak dynamika ich rozwoju jest przyczyną zazdrości dla potęg europejskich i amerykańskich.
Po drugie – technologia, która jeszcze bardziej niż geopolityka odmieniła świat. Jeszcze nie tak znowu dawno, na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej w której przyszło mi dorastać, niemal niedoścignionym marzeniem było posiadanie w domu telefonu, a dzisiaj świat stanowi pod względem komunikacji globalną wioskę. Dzięki rozwojowi technologii informatycznych i informacyjnych, takich jak procesory, światłowody, komunikacja satelitarna, Internet czy telefonia komórkowa, dokonała się na ziemi prawdziwie rewolucyjna przemiana. W dziejach ludzkości można wyróżnić tylko trzy epokowe wynalazki, które miały istotny wpływ na rozwój komunikacji (wliczając w to transport transportu).
Pierwszym było koło. Jego wynalezienie nie było wcale taką oczywistością, jak nam się dzisiaj wydaje, bo nie poradzili sobie z tym Inkowie, którzy stworzyli przecież wielką cywilizację). Minąć musiało kilka tysięcy lat, nim pojawił się wynalazek równie rewolucyjny – maszyna mechaniczna czerpiąca ze źródła mocy innego niż siła mięśni. Najpierw pojawiła się maszyna parowa, potem silnik spalinowy. Od tego momentu wystarczyło już tylko kilkanaście dziesięcioleci, by pojawiły się kolejno radio, telewizja, satelity, komputery i Internet.
Kilkanaście dekad w porównaniu z kilkoma tysiącami to niewiele, ale prawdziwe przyspieszenie nastąpiło z chwilą pojawiania się układu scalonego w 1958 roku. Odtąd wystarczyło już tylko czterdzieści lat, by komputery stały się tak powszechnym domowym sprzętem jak lodówka. Gdy studiowałem, komputer był wielkim urządzeniem przechowywanym za zamkniętymi drzwiami i dostępnym tylko dla wtajemniczonych, obecnie na każdym niemal biurku spoczywa niewielka maszyna (taka jak ta, na której piszę te słowa), której moc obliczeniowa jest kilkaset tysiące (jeśli nie miliony) razy większa, niż łączna moc obliczeniowa komputerów, które kierowały lotami statków Apollo na Księżyc.
Efekt tych przemian jest niebotyczny, acz niedostrzegalny dla osób, które się w dobie tych przemian urodziły (bo dla nich smartfon, tablet i laptop to rzeczy, które towarzyszyły im niemal od dzieciństwa). Z drugiej strony dla wielu osób z pokolenia mojego i wcześniejszych, trudny do przyswojenia i niemało jest ludzi, choćby z pokolenia naszych rodziców, którym sprawia trudność posługiwanie się wymyślnymi telefonami komórkowymi, portalami bankowymi. O uruchomieniu Skypa nie wspominając. Musimy im w tym pomagać, bądź, najzwyczajniej na świcie, robić to za nich, bo natłok nowych wynalazków jest wręcz przytłaczający, w każdej niemal chwili pojawiają się informacje o ulepszeniach, nowych modelach, większych prędkościach przekazu itd.
Pytanie, jakie się rodzi, od czasu gdy na świecie pojawiać się zaczęły wynalazki, jest zawsze takie samo: czy te przemiany są dobre czy złe? Pomagają czy przeszkadzają? Uczynią świat lepszym czy gorszym? Jedni wskazują, że internet sprawia, iż ludzie żyć zaczynają w wyimaginowanym świecie, że nie wychodzą z domu, nie zawierają przyjaźni, że rozpadają się rzeczywiste więzi międzyludzkie, że brak ruchu, choroby oczu itd., inni wychwalają możliwość zapoznawania się z informacjami z całego świata natychmiast po ich pojawieniu się, możliwość robienia zakupów i załatwiana spraw bez wychodzenia z domu, nowe przestrzenie działalności w publicznym świecie sieci społecznościowych, a to tylko nikła część argumentów. Kto ma rację?​

Większość mimo wszystko uzna jednak, że każdy wynalazek jest dobry, a pytanie brzmi: jak ludzkość jako całość i każdy z osobna człowiek je wykorzysta? Można dzięki wynalazkom zmienić świat na lepsze, ale można też wykorzystać je do odebrania innym wolności i prawa do prywatności. Można zdobyć wiedzę, podnieść kwalifikacje i ułatwić sobie codzienne czynności, ale można szkodzić innym, rozsiewać fałszywe informacje czy kraść hasała bądź zgromadzone dane. Pokusy są poważne, nie tylko zresztą dla pojedynczego użytkownika, ale chyba jeszcze silniejsze dla rządów państw. Powszechny przekaz informacji krążący w bezimiennej przestrzeni Internetu, to idealna okazja by podglądać, sprawdzać i kontrolować własnych lub cudzych podwładnych. Nie oparł się tej pokusie nawet prezydent Obama. Wierzę, że z tym problemem z czasem ludzkość też sobie poradzi bez ograniczania dostępu do wynalazków, choć podglądające nas wszędzie kamery, dostęp do informacji gdzie, co i za ile kupiłem, a tym samym gdzie jestem, bardzo mi przeszkadza i z radością przywitałbym ograniczenia praw każdego rządu, nawet kosztem mniejszego osobistego bezpieczeństwa. Jeśli obywatele świata woleć będą opiekę i wszechobecność państwa od wolności, nic na to nie będzie można poradzić. Ale o to niech się już martwi kolejne pokolenie.

środa, 16 października 2013

Mimozami jesień się zaczyna

Aura tego roku uszczęśliwiła nas nie tylko pięknym latem, ale i prawdziwą złotą polską jesienią, czyli babim latem. Ale tak naprawdę nie jest to polski wynalazek, istnieje przecież również Indian Summer, tłumacząc dosłownie – indiańskie lato, ale dokładnie odzwierciedlające polskie pojęcie. Dlaczego indiańskie? Nie wiem. Dlaczego babie? Też nie wiem. Niemcy nazywają taką porę roku Altweibersommer, tłumacząc dosłownie „lato starych bab”. Skąd wzięły się baby? Chyba nikt już nie będzie w stanie dociec, ale podobno mają coś wspólnego z pajęczynami (tak wywodzą to pojęcie językoznawcy ze staroniemieckiego). Czy z Niemiec przywędrowały „baby” do Polski, nie wiadomo, ale wynika z tego, że „baby”, to pajęczyny, przynajmniej za naszą zachodnią granicą.
Według rodzimych starych ludowych podań, pajęczyny snujące się wczesną jesienią są nićmi z wrzeciona Matki Boskiej, które mają przypomnieć gospodyniom czas roboty koło przędziwa i potrzebę okrycia biednych sierot na zimę.
W góralskiej gwarze, która jest podobno najbliższa staropolszczyzny (tak uważał między innymi Sienkiewicz, choć nie tylko on), baba, to po prosu kobieta. Wywołało to i wywołuje wiele kontrowersji, zwłaszcza wśród hierarchów kościelnych, którzy protestują przeciwko głoszeniu kazań w gwarze góralskiej. Bo jakże to głosić, że „baba porodziła syna”.
Zostawmy jednak baby i pajęczyny, bo nie one stanowią o urokach jesieni. Jesień taka jak tego roku jest piękna, bo pełna kolorów na drzewach i krzewach. Potęguje to wrażenie słońce, które jesienią też subtelniejszymi, i choć czasem zawieje chłodem, cieplejszymi barwami otacza świat. W takie dni koryguję nieco drogę do pracy, by przemykać samochodem przez te rejony miasta, gdzie drogę obrastają cudownie kolorowe drzewa, a z rana przynajmniej przez kilka chwil sycę wzrok bajecznie mieniącymi się złotem i czerwienią morenowymi wzgórzami porośniętymi lasem.
Jesień wywołuje nostalgię, skłania do refleksji na temat rzeczy przeszłych, tkwiących już tylko w pamięci. Zmusza do zadumy nad wydarzeniami z przeszłości, tymi niedawnymi, i tymi z odległego czasu. Zadaje pytania z życia: co chcielibyśmy zmienić? Co się udało a co nie? Co jeszcze możemy naprawić i w jaki sposób, bo przecież nie wszystkie wydarzenia są nieodwracalne. Czesław Niemen w piosence Wspomnienie śpiewał, że: „Mimozami jesień się zaczyna”. Dlaczego mimozami, choć mimoza jest tropikalną rośliną rodem z Ameryki Południowej? Ano właśnie dlatego, że w powszechnej tradycji symbolizuje wrażliwość.
Lubię jesień i towarzyszący jej rachunek sumienia. Lubię jesień, bo w moim życiu akurat jesień niosła najmilej wspominane przeze mnie wydarzenia, ot choćby bez mała przed trzydziestu już laty mający miejsce ślub. Poza tym w latach mojej młodości jesień była czasem rajdowych wypraw w Bory Tucholskie, na Kaszuby i w góry. Kto nie był tam jesienią, nie jest w stanie zrozumieć tej niezwykłej scenerii, tam właśnie niemal dotknąć można tajemnicy przemijania i odrodzenia. Jesienne góry i rozległe przestrzenie, to mistyczne niemal przeżycie. Mam jeszcze w pamięci mieniące się wszelkimi możliwymi barwami pokryte lasem wzgórza nad rzeką Hudson w pobliżu West Point czy w górach Catskill, wciąż tęsknię za wędrówkami po Bieszczadach czy Gorcach – poranną mgłą snującą się w dolinach, a nawet źródełkiem, które pewnego poranka zamarzło, gdy wydostałem się z ciepłego śpiwora i chciałem nabrać wody do czajnika. Wieczorem siadaliśmy przy ognisku i śpiewaliśmy:

Pusto w Gorcach jest jesienią,
Chociaż w dole życie wre.
Tutaj w górach tylko buki.
Złocą się wśród innych drzew.
Gdzieś w dolinę schodzą ślady,
Ktoś niedawno siano zwiózł,
Na polanie pozostały,
Trzy ostrewki puste już.

Albo:

Lato z ptakami odchodzi,
Wiatr skręca liście w warkoczach,
Dywanem pokrywa szlaki,
Szkarłaty wiesza na zboczach.
Przyobleka myśli w kolory,
W liści złoto, buków purpurę,
Palę w ogniu letnie wspomnienia,
Idę wymachując kosturem.

I to są najcenniejsze jesienne wspomnienia.

czwartek, 3 października 2013

Spółdzielnia Pracy Usług Wysokościowych „Świetlik”

 Trzydziesta rocznica powstania spółdzielni „Świetlik”, aż trudno uwierzyć. Jeszcze nie czuję upływającego czasu i mam wrażenie, jakbym nadal miał dwadzieścia kilka lat i dopiero przed chwilą rozpoczął tę wielką przygodę.
Zaczęło się najzwyczajniej w świeci, z braku pieniędzy i bez żadnej ideologii. Po pierwszych kilkunastu miesiącach stanu wojennego, gdy zanurzyłem się wraz z kolegami w „konspirę”, czyli drukowanie ulotek i, nieco później, czasopism, gdy okazało się, że mimo wszystko wiosna nie była nasza (wypisywaliśmy po wprowadzeniu stanu wojennego na murach hasło „Zima wasza, wiosna nasza”), trzeba się było zastanowić, jak i z czego żyć. Wielu z nas, mniej czy bardziej aktywnych członków NZS-u i samorządu studenckiego, nie miało ochoty zatrudniać się w państwowych zakładach pracy, a w zasadzie tylko taka była możliwość. Ja przynajmniej zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Mieliśmy za sobą coś zupełnie niezwykłego w kraju realnego socjalizmu, bo kilkanaście miesięcy względnej wolności, a teraz po kilku miesiącach walki z mocodawcami stanu wojennego mieliśmy się poddać? Iść po prostu do pracy, zarabiać marne pieniądze, czekać na mieszkanie przez dwadzieścia lat, a potem już tylko na emeryturę? I konserwować ten absurdalny system? Stać się takim jak miliony Polaków, którzy żyli z dnia na dzień, zadowoleni, że mogą w kolejce wystać meblościankę czy pralkę automatyczną? Nie, to było nie do pomyślenia! A już na pewno nie wtedy, gdy jeszcze w więzieniach i ośrodkach internowania siedzieli nasi koledzy.
Dla studentów ratunkiem był Techno-Service, studencka spółdzielnia pracy. Okazało się, że tam, przy trudnych i niebezpiecznych pracach, takich jak mycie świetlików (szklanych konstrukcji na dachach hal produkcyjnych), można zarobić poważne pieniądze. Tak było w zakładach „Polmo” w Tczewie, gdzie pracę podjęli m.in. Maciek Płażyński, Roman Rojek, Irek Gust, Tomasz Chodnikiewicz, Jurek Hall, Jarek Czarniecki i kilku jeszcze znajomych. Dołączyłem do nich w drugiej połowie 1982 roku, bo pieniądze stawały się pod koniec studiów coraz bardziej palącym problemem, nawet dla mnie, chociaż mieszkałem w Gdańsku, a co dopiero dla tych, którzy przyjechali na studia z odległych zakątków kraju. Niemniej wkrótce okazało się, że Polmo to ostanie zlecenie, jakie przez Techno-Service mogliśmy zrealizować, bo kończyliśmy naukę. Dla absolwentów nie było tammiejsca. Co robić dalej? Ze sobą, i przyszłością?
Kolejne zlecenie, które znaleźliśmy, wykonaliśmy przez spółdzielnię „Absolwent”. Ale przy pierwszej wypłacie zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, czemu za naszą pracę musimy oddawać część przychodów obcej firmie? Wtedy narodził się pomysł powołania własnej spółdzielni.
Pod konie czerwca 1993 roku jedenaście osób spotkało się na ławeczce w pobliżu baru „Krewetka”. W gruncie rzeczy było nas dziewięcioro, ale do założenia spółdzielni, według nowych przepisów, potrzebnych było dziesięć osób, więc przyszedł też Stanisław Marciszewski wraz z żoną i było nas jedenaście. Staszek Marciszewski nigdy z nami potem nie pracował, ale dzięki niemu udało się stworzyć spółdzielnię Świetlik.
Pierwszą siedzibą spółdzielni było mieszkanie Romana i Gosi Rojek na ulicy Powstańców Warszawy, a pierwszym zleceniem wykonywanym na własny rachunek mycie okien w Unimorze na ulicy Rzeźnickiej. Główną księgową została moja mama i w jej (i moim) mieszkaniu na Żabiance prowadzona była księgowość. Po kilku miesiącach wynajęliśmy pokój na Poznańskiej w Oliwie.
Od pierwszych dni pojawiać się zaczęli nowi ludzie, głównie ci związani z opozycją, którzy nie mogli się odnaleźć w wojennej rzeczywistości albo nie mogli, na skutek szykan, znaleźć zatrudnienia. Jednym z pierwszych był Jaś Turowiecki „Żółw”, jedyny prawdziwy alpinista, Mirek Rybicki z Ruchu Młodej Polski, bracia Mirek i Janusz Błaszkiewicz (członek Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego podczas sierpniowych strajków), Andrzej Friedel (skazany w pierwszych miesiącach stanu wojennego przez sąd Marynarki wojennej na 3,5 roku więzienia – potem wyrok złagodzono do dwóch lat), Mariusz Wilk, który pracował wówczas nad książką „Knspira” i wielu innych mniej czy bardziej znanych osób. Spółdzielnia była dla nich szansą, mogli pracować, a przy okazji kontynuować działalność opozycyjną. Nie było dla nas, jako zarządu, ani dla Rady Nadzorczej, żadnej wątpliwości, że tak musi być, choć ludzie z zewnątrz pytali nas niejednokrotnie, czy nie za bardzo narażamy firmę na reakcję bezpieki, która przecież nie mogła spokojnie patrzeć, jak w jednym miejscu gromadzić się zaczęła „śmietanka” niepokornych.
Na początku poza kilkoma linami, nielicznymi karabinkami i dobrymi chęciami nie mieliśmy nic. Finansowym przełomem stało się zlecenie na malowanie pierwszego dużego komina w Rafinerii Gdańskiej, potem zlecenia realizować zaczęliśmy w Rzeszowie i w Petrochemii Płockiej, a z czasem we wszystkich zakątkach Polski. Ale wtedy spółdzielnia już okrzepła, pojawiało się wciąż więcej chętnych do pracy (w lutym 1986 roku zatrudniony został Donald Tusk, a wraz z nim pojawili się kolejni ludzie związani z pismem „Przegląd Polityczny” – późniejsi założyciele Kongresu Liberalno-Demokratycznego) i kolejni, których nazwisk nie jestem w stanie wymienić, bo w sumie na etatach do końca istnienia spółdzielni zatrudnionych było ponad 450 osób. Zleceniowców nikt nie był w stanie policzyć.
To nie były łatwe lata. Co jakiś czas ktoś znikał w zakładzie karnym, by po odsiedzeniu wyroku powrócić. Wciąż, przy każdej wypłacie, zbieraliśmy pieniądze na adwokatów i pomoc dla ich rodzin.
Spółdzielnia, pomimo trudnych czasów (a może dzięki temu) to była niepowtarzalna przygoda, w spółdzielni nie tylko się pracowało, nią się żyło. To była po prostu duża i prawdziwa grupa gotowych poświęcać się dla siebie przyjaciół. Gdy wisi się na linie na potężnej konstrukcji stalowej bądź kominie, potrzebne jest zaufanie do partnerów z którymi się pracuje, od nich często zależało nasze życie. To zaufanie przenosiło się potem poza stanowisko pracy. Przez cały czas mojego funkcjonowania w spółdzielni nigdy nie miałem wątpliwości, że nawet jeśli coś się stanie, jeśli to mnie zatrzymałaby bezpieka, nie muszę się martwić o rodzinę. A poza tym, cóż to były za spotkania popołudniami po pracy (często mocno zakrapiane), jakież dyskusje o książkach i polityce! To było jedyne chyba miejsce w Polsce, gdzie różnice w poglądach i wykształceniu były zupełnie nieistotne, szacunek i tolerancja to była chyba cechy najważniejsze.
Gdy w Polsce zaświtała wolność, zaczęliśmy się rozstawać i szukać sobie nowego miejsca, jedni trafili do dziennikarstwa, inni do polityki, jeszcze inni zajęli się biznesem, ale więzi pozostały. Przynajmniej raz do roku, i to jest kolejny fenomen, spotykaliśmy się na sylwestrowych meczach piłkarskich. Ta idea też narodziła się w „Świetliku”, ale trwa do dzisiaj.

Kilka dni temu spotkaliśmy się w gronie kilkudziesięciu osób, by upamiętnić powstanie spółdzielni. Ożyły wspomnienia, choć przyćmiewała je pamięć o tych, którzy odeszli. Niejednemu zawilgotniały oczy, gdy podczas mszy świętej ksiądz wymieniał ich nazwiska, wśród których było też nazwisko Macieja Płażyńskiego, współzałożyciela i prezesa spółdzielni od chwili powstania, do 1990 roku, gdy powołany został na stanowisko wojewody gdańskiego.

Posiwiały nam głowy, pomarszczyły się twarze, ale gdy się ściemniło, gdy pełzać zaczęły po polanie oliwskiego Borodzieja smugi światła rzucane przez płomienie ogniska, przestałem to dostrzegać, widziałem te same młode i pełne zapału oblicza kolegów, z którymi połączyła mnie niegdyś nie tylko wspólna lina. To coś znacznie więcej, niż tylko wpis w SV. To wspomnienia, które mi będą towarzyszyć do końca i jeden z najbardziej niezwykłych rozdziałów w moim życiu.

niedziela, 22 września 2013

Wakacyjne wspomnienia na jesień

 Lato minęło, a uczucie ogniem płonie – śpiewał Rudi Schubert. A Felicjan Andrzejczak z Budki Suflera pytał Jolkę, czy pamięta to lato ze snów? Ja pamiętam takie lato, choć to nie była Jolka. To był 1983 rok. Gdy w tamte wakacje moja dziewczyna prowadziła kolonie, jako wychowawczyni najstarszej grupy chłopców w Miłosnej pod Warszawą, przez dziwny przypadek na krótką chwilę stałem się właścicielem kilkunastoletniego Volkswagena Passata kupionego za 1000 marek zachodnioniemieckich. Wówczas to, z przyjacielem ze studiów, postanowiliśmy do niej wpaść na krótkie odwiedziny. Z Trójmiasta do Miłosnej było niemal czterysta kilometrów, a wszystko było na kartki, więc, przywołując ponownie Budkę Suflera, żebrząc wciąż o benzynę, gnałem, nie przez noc wprawdzie, ale równie niecierpliwie, silnik rzęził ostatkiem sił. W Warszawie na jednej ze stacji benzynowych uprosiliśmy na stacji o tzw. „paliwo turystyczne”, czyli nalewane poza oficjalnym przydziałem i rzecz jasna znacznie droższe, ale udało się uzupełnić braki. Ale było warto! Dzięki tamtej wyprawie z czasów stanu wojennego, pozostały niezapomniane i jedne z najpiękniejszych wspomnienia.
Nadchodząca jesień zawsze niesie dobre letnie wspomnienia, choć osnute mgiełką nostalgii. Zbliża się przecież zima. Jeszcze wiele tygodni upłynie, nim spadnie pierwszy śnieg, ale ta świadomość odchodzenia ciepła i zieleni już budzi tęsknotę za następnym latem i oczekiwanie na wiosnę. Piękne letnie, gorące wspomnienia, nawet sprzed wielu lat, pozwalają przeczekać trudniejsze chwile.
Dlaczego zazwyczaj wydarzenia lata najtrwalej zapisują się w pamięci? Zwłaszcza te z czasów młodości? Bo lato to wakacje – harcerskie obozy, biwaki, żagle na Wielkich Jeziorach, kajakowe spływy, słońce, dziewczyny, wieczorne śpiewy przy dźwiękach gitary i strzelających iskrach ogniska, plaża i kąpiele za dnia. A do tego pierwsze fascynacje i uczucia – czyż można o takich wakacjach zapomnieć, nawet jeśli było ich wiele?
Było ich wiele, ale, jak sądzę, każdemu przychodzi na myśl zwłaszcza jedno lato, to z jakiegoś powodu najważniejsze. Dla mnie to było właśnie było tamto lato, zaraz po wizycie papieża, gdy jeszcze w więzieniach przetrzymywano wielu działaczy demokratycznej opozycji, w tym moich kolegów z NZS-u. Życie to jednak ma do siebie, że nie pyta o pozwolenie i pisze własny scenariusz.

Jutro zacznie się jesień. Cieszę się z jej przyjścia, bo gdyby nie ona, nie docenilibyśmy lata. Poza tym jest piękna, mieni się wyjątkowymi barwami. I troszkę bardziej zadumana, refleksyjna, ale takie chwile też są potrzebne. I zupełnie nie straszna, gdy ma się takie jak ja wspomnienia z niejednego lata.

niedziela, 15 września 2013

Wolność niesie konsekwencje

 Ćwierć wieku minęło od chwili, gdy zaczęła się w Polsce, po sierpniowych strajkach z 1988 roku, szansa na zmiany w skostniałym i niewydolnym systemie komunistycznym. Choć tamte strajki nie doprowadziły od razu do jednoznacznego zwycięstwa, zapoczątkowały proces powolnej dekonstrukcji komunizmu. Chyba we wrześniu mecenas Siła-Nowicki zaproponował gen. Kiszczakowi podjęcie rozmów z opozycją, 30 listopada odbyła się słynna debata telewizyjna między Lechem Wałęsą i Alfredem Miodowiczem, a w lutym 1989 roku rozpoczęły się rozmowy okrągłego stołu, które doprowadziły do pierwszych, częściowo wolnych wyborów. Niedługo potem premierem Polski został pierwszy przedstawiciel opozycji, Tadeusz Mazowiecki, a po kolejnych kilku miesiącach nadeszła długo oczekiwana wolność i prawdziwie wolne wybory do Sejmu i Senatu.
Minęło ćwierć wieku od chwili, gdy Polska odzyskała niepodległość, a jej mieszkańcy odzyskali prawa, którymi od dawna cieszyły się kraje zachodniej Europy (i nie tylko), a jednak najpowszechniej panującym obecnie wśród Polaków uczuciem jest... rozczarowanie. Jak się okazało, wprowadzona dzięki odzyskanej niepodległości demokracja nie rozwiązała problemów i daleka jest od ideału, o jakim wówczas marzono. Co gorsza, uczucie to podzielane jest przez ludzi o czasem zupełnie skrajnych poglądach, podziela je i prawica, i lewica. Wyśniona wróżka, utęskniona Wolność, mająca być remedium na wszelkie nieszczęścia PRL-u, okazała się nie rozwiązaniem, a jedynie szansą, narzędziem, które można wykorzystać na różne sposoby.
Trudno jest znaleźć pojęcie równie często definiowane przez myślicieli, niż „wolność”. A jednak choć tak często była opisywana, nadal pozostaje niejednoznaczna i rozmaicie rozumiana.
Zdawało by się, że to takie proste, bo każdy instynktownie czuje, co to jest wolność. W każdej niemal definicji tworzonej przez filozofów pojawia się stwierdzenie, że wolność to brak przymusu i towarzysząca temu możliwości wyboru. Niby proste i zrozumiałe, ale gdy wdajemy się w szczegóły, wszystko zaczyna się komplikować. Dla Platona, którego zwykło się uważać za ojca filozofii (Sokrates, którego był uczniem, nie zostawił po sobie żadnych pism), wolność jest istnieniem dobra, w którym dusza, w celu własnego doskonalenia, chce koniecznie uczestniczyć. Piękne i wzniosłe, tylko jak z tego ulepić wzorzec, mogący być dobrym drogowskazem w codziennym życiu, tym bardziej, że nie każdy wierzy w istnienie duszy?
Im bardziej wgłębiać się w ten temat, tym więcej pojawia się i wątków, i wątpliwości. Politycy lubią opowiadać o wolności słowa, wolności wyboru, wolności wyznania i wolności podejmowanych działań gospodarczych, które są przyrodzonymi dążeniami człowieka. Ale już Erich Fromm zarzucił kłam stwierdzeniu, że każdy człowiek w sposób naturalny ma skłonność do poszukiwania wolności i sformułował tezę o tendencji do uciekania od niej. Wiele osób (być może przeważająca większość), nawet tych publicznie apologizujących pojęcie wolności, w gruncie rzeczy ucieka od niej, gdyż wolność wiąże się z odpowiedzialnością. Wolność zmusza nas do zatroszczenia się o siebie, rodzinę i własną przyszłość, bo nie możemy oczekiwać, że ktoś to zrobi za nas. Nie każdemu to odpowiada. Sartre pisał nawet o „skazaniu na wolność” (która przysparzała mu niezliczonych cierpień). Czym zatem jest wolność? Dramatem czy błogosławieństwem?
Dziś działacze związkowi, a nawet niezrzeszani pracownicy, głoszą poglądy, że to państwo powinno zapewnić im zatrudnienie, godziwy zarobek i godziwą emeryturę. Czyż nie jest to ucieczką od wolności? Równie często podobne opinie wygłaszają przedsiębiorcy. Ludzie tego pokroju uważają, że państwo powinno zadbać o zapewnienie zbytu dla ich produkcji i właściwe ceny sprzedaży. Wolność rozumieją specyficznie, chcą decydować o własnych czynach, ale odpowiedzialność za nie, za konsekwencje własnych wyborów, jeśli okażą się nietrafione, obarczać chcieliby innych – najlepiej państwo. A przecież, jak pisał jeden z największych piewców wolności czasów współczesnych, August von Hayek,: „Wolność oznacza nie tylko, że człowiek ma zarówno możliwość wyboru, jak i niesie jego brzemię; oznacza także, że musi on ponosić konsekwencje swoich czynów, otrzymywać za nie pochwały lub spotykać się z potępieniem. Wolność i odpowiedzialność są nierozdzielne” (Konstytucja wolności).
Dopiero dziś dostrzegam, jak różnie rozumieliśmy wolność w latach osiemdziesiątych, gdy była ona tylko marzeniem. W zasadzie to nawet nie staraliśmy się jej zrozumieć, tylko w nią wierzyliśmy i dlatego dziesięć milionów ludzi zjednoczonych pod sztandarem „Solidarności” zdołało w końcu zdemontować ustrój komunistyczny nie tylko w Polsce, ale i w całej środkowej i wschodniej Europie. Upadek komunizmu przyniósł jednak niespodziewane skutki już w latach dziewięćdziesiątych, doprowadzając do podziałów i wzajemnej niechęci wśród dawnych opozycjonistów. Nie może dziwić, że monolit tamtego ruchu społecznego uległ rozpadowi, to proces naturalny gdy ludzi dzielą poglądy a wspólny nieprzyjaciel został pokonany. Gorsze jest to, że podziałom tym towarzyszyła rodząca się wzajemna nienawiść i pogarda, których dzisiaj nic nie jest w stanie wyleczyć. To chyba tylko pragnienie sięgnięcia po władzę potrafi doprowadzać ludzi do takiego stanu – wzajemny szacunek istniał tak długo, jak długo władza była nieosiągalna. A teraz każda z partii, ugrupowań, frakcji i frakcyjek podpiera się dobrem społeczeństwa, któremu tylko ona potrafi właściwie służyć.

W 25 rocznicę wydarzeń z 2008 roku, choć wiem, że to gest bez jakiegokolwiek znaczenia, chciałbym oświadczyć, że czuję się cząstką tego społeczeństwa, ale żadnej z partii, ugrupowań czy związków nie udzielam prawa do wypowiadania się w moim imieniu ani troszczenia się o moje dobro. A jeśli miałbym dla siebie zdefiniować pojęcie wolności, które odpowiadałoby dzisiejszym czasom, to określiłbym je, jako prawo do tego, by nie nienawidzić ludzi bez względu na ich przeszłość, wyrażane poglądy i dokonywane działania. To ja i tylko ja decyduję o tym, kogo mam szanować, lubić i z kim spotykać – tego wyboru nikt mi nie odbierze, nawet w imię najchwalebniejszych ideologii. Więc nie pytajmy każdego kolejnego rządu, co mógłby dla nas zrobić, lepiej poprośmy, by tego nie robił!

piątek, 30 sierpnia 2013

Nie do końca poznane miejsca

 Toruń to dwieście tysięcy mieszkańców, piękna starówka, sympatyczne lokale, miejsce narodzin Kopernika (podobno była kobietą), pierniki, krzywy dom i uroczy widok na miasto od strony Wisły. Na tym zazwyczaj kończy się wiedza większości Polaków na temat tego miasta, a można tam odkryć zdecydowanie więcej ciekawostek, w tym również z historii polskiego filmu. Tam właśnie, na bulwarze nadwiślańskim, zaczyna się słynny „Rejs” Marka Piwowskiego sceną, gdy na pokład statku wchodzą Stanisław Tym i Jerzy Dobrowolski. Ten pierwszy jako kaowiec stał się bohaterem filmu, a drugi... nie wystąpił już w żadnej z kolejnych scen i do dziś nie jest do końca pewne, z jakiego powodu – najprawdopodobniej usunęły go bezlitośnie cenzorskie nożyce. Sam niezapomniany Stanisław Tym, który stworzył niezapomnianą postać kaowca, znalazł się w obsadzie też nieco przypadkiem, gdyż pierwotnie ta rola obsadzona miała być przez Bogusława Kobielę, który jednak przed rozpoczęciem zdjęć (1969 r.) zginął w wypadku samochodowym.
Tak sam film, jak i przypuszczenia dotyczące losów wielu godzin nakręconego materiału, stały się legendą, bo rzeczywiście ilość zagadkowych faktów z nim związanych jest zaskakująco duża. Na przykład, poza wspomnianym Dobrowolskim, tajemniczo zniknął Wojciech Pokora, którego nazwisko pojawia się w czołówce filmu (podobno można go dostrzec jednej ze zbiorowych scen). Film, który poniekąd był artystycznym eksperymentem, jest kopalnią zabawnych cytatów. Mnie się najbardziej podoba ten, który chciałbym zadedykować polskim politykom: „Przejdźmy od słów do czynów. Chciałem powiedzieć kilka słów”.
Toruń tworzył też scenerię do jeszcze jednego polskiego filmu (co było moim tegorocznym odkryciem), mniej może sławnego, ale wartego przypomnienia, czyli obrazu „Prawo i pięść” Jerzego Hofmana. Obraz miasteczka na ziemiach odzyskanych zagrał toruński Rynek Nowomiejski. Film nie jest arcydziełem i nigdy doczekał się tak licznego grona wielbicieli, jak „Rejs”, niemniej błyszczy się od nazwisk nie tylko aktorów (Holoubek, Gołas, Maklakiewicz, Pietruski, Skarżanka, Wiśniewska), lecz także twórców muzyki (Komeda), autorki ballady (Osiecka) i jej wykonawcy (Fetting, który śpiewał także w czołówce takich choćby filmów, jak „Czterej pancerni i pies” czy „Wilcze echa”). Kilka lat temu na Rynku Nowomiejskim wzniesiono niebanalny pomnik upamiętniający tamto wydarzenie filmowe, a przedstawiający wózek repatriantów, jaki „występował” w filmie.

Czasem warto w miejscach zdawałoby się dobrze już poznanych (w Toruniu byłem co najmniej kilkanaście razy) poszukać czegoś nowego, o czym sam miałem okazję się przekonać.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Długi weekend w...

   Japońska zupa, pizza z opalanego drewnem pieca, gotyckie kościoły i klasycystyczne kamieniczki przy rynku, molo z pięknymi widokami, deptaki pełne przechodniów, kawiarniane ogródki z doskonałym jedzeniem i wyglądająca z każdego zakątka historia. Europa? Na pewno. Daleka? Z Gdańska może trzy godziny jazdy samochodem. Miasto? Po prostu Płock.   Wszyscy wiedzą, gdzie leży Płock, bo każdemu kojarzy się z Petrochemią. I tak je sobie zapewne wyobrażają, jak coś w rodzaju Nowej Huty, zatem jako miejsce, gdzie nie rzeczy godnych oglądania. Nic bardziej mylnego.
   Płock jest urokliwym i jednym z najstarszych w Polsce miast, które może zaoferować turystom sporo atrakcji. Warto się w nim zatrzymać na dwa czy trzy dni, zwłaszcza latem.
   Polubiłem to miasteczko niemal trzydzieści lat temu, gdy pojechałem tam malować kominy, a jakże, w Zakładach Petrochemicznych. Nawet w czasach komunizmu kamieniczki przy deptakach ulicy Tumskiej czy Grodzkiej zwracały na siebie uwagę, nie wspominając o katedrze (w której spoczywają doczesne szczątki m.in. Bolesława Krzywoustego i Władysława Hermana), czy zamku książąt mazowieckich.
   W tamtych czasach pracowaliśmy każdego dnia do późna, ale wieczory i niedziele trzeba było jakoś wypełnić, włóczyliśmy się więc po Płocku i jego zakamarkach. Poza nielicznymi knajpami oferującymi wódkę i kotlet pożarski (czy też raczej kotlet Pożarskiego, bo tak kiedyś go nazywano, ale ten płocki z tamtych czasów nie przypominał w niczym tego, jakim zachwycał się cesarz Rosji, Mikołaj I), zaglądaliśmy do muzeów i do pięknie położonego na wiślanej wysokiej skarpie ZOO. Rozrywek niewiele można było wówczas znaleźć, ale miasteczko i tak zachowało się w mojej pamięci jako sympatyczne.
   Dzisiejszy Płock mile mnie zaskoczył, można dobrze zjeść, a potem spędzić sympatyczny wieczór w jednym z licznych kawiarnianych ogródków. Wypiękniały też odremontowane klasycystyczne kamieniczki przy głównych ulicach, a chociaż te boczne nadal czekają na lepsze czasy, można przespacerować się po nowoczesnym molo i podziwiać widoki roztaczające się z wysokiej wiślanej skarpy. Ceny w hotelu „Płock” (wybrałem go, bo zatrzymywaliśmy się tam w latach osiemdziesiątych) także przyzwoite, biorąc pod uwagę schludne pokoje i smaczne śniadania, dostęp do internetu i obszerny parking na zapleczu. Petrochemia jest na tyle daleko od miasta, że zupełnie się o niej zapomina, to po prostu stare, urokliwe miasteczko leżące niemal w samym centrum Polski. Jeśli ktoś lubi samochodowe wypady w okolice, również się nie rozczaruje, w zasięgu kilkudziesięciu kilometrów leży Łęczyca z pięknym zamkiem, Kruszwica z Mysią Wieżą i jednym z najlepiej zachowanych romańskich kościołów, zapora we Włocławku, skansen wsi mazowieckiej w Sierpcu, tężnie w Ciechocinku i kilka jeszcze innych ciekawych miejsc. Byłem, i nie żałuję. A w drodze do Gdańska można się zatrzymać na kilka godzin w Toruniu, czego nie omieszkaliśmy uczynić. Toruń to nie tylko zabytki, to również... ale o tym już może przy następnej okazji.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Pomidor

   Jak opisać dalszy ciąg lata? Poza tym, że cudownie smakują wygrzane w słońcu pomidory, w których jestem zakochany równie mocno, jak Michnikowski, który żegnał je swoją piosenką. Ale pomidory przypominają nie tylko o zbliżającym się końcu lata, ale i latach mojego dzieciństwa w siermiężnych czasach Władysława Gomułki. Bawiliśmy się wówczas w grę noszącą miano: „Pomidor”. Polegała na tym, iż z poważną miną, na każde zadane przez drugiego uczestnika zabawy pytanie, należało odpowiedzieć: „pomidor”. I nie wolno się było przy tym uśmiechać, bo się przegrywało.
   Zabawa bywała trudna dla osoby odpowiadającej, bo zdający pytania miał całe spektrum możliwości, by doprowadzić przeciwnika do śmiechu, mógł pytać żartobliwie, poważnie, bądź kpić z odpowiadającego.
   Nie wiem dlaczego, ale podczas raczenia się kanapką z pomidorem podczas oglądania jednego z wystąpień ministra Rostowskiego, przypomniała mi się właśnie ta gra.
   Reasumując jego wystąpienia w jeden scenariusz, wygląda to mniej więcej tak:
   - Panie Ministrze, co z głoszonymi przez Pana ugrupowanie, jeszcze na początku kadencji, ideałami liberalizmu?
   - Pomidor – nawet cień wahania nie przemknął po twarzy Ministra. Fakt, przytoczył argument nie do obalenia.
   - Panie Ministrze, dlaczego wykorzystał Pan rezerwę demograficzną, którą wprowadził rząd Pana premiera Buzka i która miała chronić następne pokolenia przed skutkami mniejszego przyrostu naturalnego?
   - Pomidor – odpowiada Pan Minister z, a jakże, poważną miną.
  - Panie Ministrze, obiecywano nam, gdy decydowaliśmy się oszczędzać w tzw. drugim filarze, że to będą pieniądze dla nas, a nawet będą mogły być dziedziczone. Dlaczego nie możemy teraz o nich decydować?
   - Pomidor.
   - Panie Ministrze, dlaczego podatki za czasów dzierżenia przez Pana ministerialnej teki wzrosły, choć Pan Premier obejmując władzę, obiecywał ich zmniejszenie?
   - Pomidor… pomidor… pomidor... – i tak bez końca, bo po co tłumaczyć, skoro się wie wszystko, a inni to dyletanci? Po co tłumaczyć, że obywatele…, przepraszam, podatnicy, mają obowiązek utrzymywać państwo, a obietnice są tylko rodzajem wyborczej kiełbasy? Przecież wszyscy powinni o tym od dawna wiedzieć, a jak myśleli, że jest inaczej, to tylko ich naiwność. Zatem: pomidor.
   Życie ma jednak to do siebie, że lubi toczyć się kołem (czy też pomidorem), wszystko co się rodzi, rozkwita, ale potem też więdnie. Ten rząd, tak owacyjnie witany kilka lat temu, sprawiał wrażenie, jakby był przekonany, że uda mu się ten cykl zatrzymać. Niestety, łaska nie tylko pańska (a raczej państwa), ale i ludu na pstrym koniu jeździ. I lud, jak wykazują sondaże, zaczyna Platformie Obywatelskiej śpiewać: „Adio pomidory…”.
   Smutne to trochę, bo, prawdę mówiąc, można mieć obawy, czy po kolejnych wyborach Polska nie wpadnie z deszczu pod rynnę. A potem może nas czekać surowa zima.
   No cóż, póki co, cieszyć się trzeba urokami wyjątkowo pięknego w tym roku lata, objadać się pomidorami i ogórkami, bo zima i tak przyjdzie i nikt, nawet Minister Rostowski nie zdoła tego zmienić. I pozostaje mieć nadzieję, że gdy w końcu wpłynie na nasze konto pierwsza emerytura (a wcześniej czy później wpłynie), po opłatach za mieszkanie i energię, zostanie jeszcze kilka złotych na pomidory.