czwartek, 3 października 2013

Spółdzielnia Pracy Usług Wysokościowych „Świetlik”

 Trzydziesta rocznica powstania spółdzielni „Świetlik”, aż trudno uwierzyć. Jeszcze nie czuję upływającego czasu i mam wrażenie, jakbym nadal miał dwadzieścia kilka lat i dopiero przed chwilą rozpoczął tę wielką przygodę.
Zaczęło się najzwyczajniej w świeci, z braku pieniędzy i bez żadnej ideologii. Po pierwszych kilkunastu miesiącach stanu wojennego, gdy zanurzyłem się wraz z kolegami w „konspirę”, czyli drukowanie ulotek i, nieco później, czasopism, gdy okazało się, że mimo wszystko wiosna nie była nasza (wypisywaliśmy po wprowadzeniu stanu wojennego na murach hasło „Zima wasza, wiosna nasza”), trzeba się było zastanowić, jak i z czego żyć. Wielu z nas, mniej czy bardziej aktywnych członków NZS-u i samorządu studenckiego, nie miało ochoty zatrudniać się w państwowych zakładach pracy, a w zasadzie tylko taka była możliwość. Ja przynajmniej zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Mieliśmy za sobą coś zupełnie niezwykłego w kraju realnego socjalizmu, bo kilkanaście miesięcy względnej wolności, a teraz po kilku miesiącach walki z mocodawcami stanu wojennego mieliśmy się poddać? Iść po prostu do pracy, zarabiać marne pieniądze, czekać na mieszkanie przez dwadzieścia lat, a potem już tylko na emeryturę? I konserwować ten absurdalny system? Stać się takim jak miliony Polaków, którzy żyli z dnia na dzień, zadowoleni, że mogą w kolejce wystać meblościankę czy pralkę automatyczną? Nie, to było nie do pomyślenia! A już na pewno nie wtedy, gdy jeszcze w więzieniach i ośrodkach internowania siedzieli nasi koledzy.
Dla studentów ratunkiem był Techno-Service, studencka spółdzielnia pracy. Okazało się, że tam, przy trudnych i niebezpiecznych pracach, takich jak mycie świetlików (szklanych konstrukcji na dachach hal produkcyjnych), można zarobić poważne pieniądze. Tak było w zakładach „Polmo” w Tczewie, gdzie pracę podjęli m.in. Maciek Płażyński, Roman Rojek, Irek Gust, Tomasz Chodnikiewicz, Jurek Hall, Jarek Czarniecki i kilku jeszcze znajomych. Dołączyłem do nich w drugiej połowie 1982 roku, bo pieniądze stawały się pod koniec studiów coraz bardziej palącym problemem, nawet dla mnie, chociaż mieszkałem w Gdańsku, a co dopiero dla tych, którzy przyjechali na studia z odległych zakątków kraju. Niemniej wkrótce okazało się, że Polmo to ostanie zlecenie, jakie przez Techno-Service mogliśmy zrealizować, bo kończyliśmy naukę. Dla absolwentów nie było tammiejsca. Co robić dalej? Ze sobą, i przyszłością?
Kolejne zlecenie, które znaleźliśmy, wykonaliśmy przez spółdzielnię „Absolwent”. Ale przy pierwszej wypłacie zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, czemu za naszą pracę musimy oddawać część przychodów obcej firmie? Wtedy narodził się pomysł powołania własnej spółdzielni.
Pod konie czerwca 1993 roku jedenaście osób spotkało się na ławeczce w pobliżu baru „Krewetka”. W gruncie rzeczy było nas dziewięcioro, ale do założenia spółdzielni, według nowych przepisów, potrzebnych było dziesięć osób, więc przyszedł też Stanisław Marciszewski wraz z żoną i było nas jedenaście. Staszek Marciszewski nigdy z nami potem nie pracował, ale dzięki niemu udało się stworzyć spółdzielnię Świetlik.
Pierwszą siedzibą spółdzielni było mieszkanie Romana i Gosi Rojek na ulicy Powstańców Warszawy, a pierwszym zleceniem wykonywanym na własny rachunek mycie okien w Unimorze na ulicy Rzeźnickiej. Główną księgową została moja mama i w jej (i moim) mieszkaniu na Żabiance prowadzona była księgowość. Po kilku miesiącach wynajęliśmy pokój na Poznańskiej w Oliwie.
Od pierwszych dni pojawiać się zaczęli nowi ludzie, głównie ci związani z opozycją, którzy nie mogli się odnaleźć w wojennej rzeczywistości albo nie mogli, na skutek szykan, znaleźć zatrudnienia. Jednym z pierwszych był Jaś Turowiecki „Żółw”, jedyny prawdziwy alpinista, Mirek Rybicki z Ruchu Młodej Polski, bracia Mirek i Janusz Błaszkiewicz (członek Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego podczas sierpniowych strajków), Andrzej Friedel (skazany w pierwszych miesiącach stanu wojennego przez sąd Marynarki wojennej na 3,5 roku więzienia – potem wyrok złagodzono do dwóch lat), Mariusz Wilk, który pracował wówczas nad książką „Knspira” i wielu innych mniej czy bardziej znanych osób. Spółdzielnia była dla nich szansą, mogli pracować, a przy okazji kontynuować działalność opozycyjną. Nie było dla nas, jako zarządu, ani dla Rady Nadzorczej, żadnej wątpliwości, że tak musi być, choć ludzie z zewnątrz pytali nas niejednokrotnie, czy nie za bardzo narażamy firmę na reakcję bezpieki, która przecież nie mogła spokojnie patrzeć, jak w jednym miejscu gromadzić się zaczęła „śmietanka” niepokornych.
Na początku poza kilkoma linami, nielicznymi karabinkami i dobrymi chęciami nie mieliśmy nic. Finansowym przełomem stało się zlecenie na malowanie pierwszego dużego komina w Rafinerii Gdańskiej, potem zlecenia realizować zaczęliśmy w Rzeszowie i w Petrochemii Płockiej, a z czasem we wszystkich zakątkach Polski. Ale wtedy spółdzielnia już okrzepła, pojawiało się wciąż więcej chętnych do pracy (w lutym 1986 roku zatrudniony został Donald Tusk, a wraz z nim pojawili się kolejni ludzie związani z pismem „Przegląd Polityczny” – późniejsi założyciele Kongresu Liberalno-Demokratycznego) i kolejni, których nazwisk nie jestem w stanie wymienić, bo w sumie na etatach do końca istnienia spółdzielni zatrudnionych było ponad 450 osób. Zleceniowców nikt nie był w stanie policzyć.
To nie były łatwe lata. Co jakiś czas ktoś znikał w zakładzie karnym, by po odsiedzeniu wyroku powrócić. Wciąż, przy każdej wypłacie, zbieraliśmy pieniądze na adwokatów i pomoc dla ich rodzin.
Spółdzielnia, pomimo trudnych czasów (a może dzięki temu) to była niepowtarzalna przygoda, w spółdzielni nie tylko się pracowało, nią się żyło. To była po prostu duża i prawdziwa grupa gotowych poświęcać się dla siebie przyjaciół. Gdy wisi się na linie na potężnej konstrukcji stalowej bądź kominie, potrzebne jest zaufanie do partnerów z którymi się pracuje, od nich często zależało nasze życie. To zaufanie przenosiło się potem poza stanowisko pracy. Przez cały czas mojego funkcjonowania w spółdzielni nigdy nie miałem wątpliwości, że nawet jeśli coś się stanie, jeśli to mnie zatrzymałaby bezpieka, nie muszę się martwić o rodzinę. A poza tym, cóż to były za spotkania popołudniami po pracy (często mocno zakrapiane), jakież dyskusje o książkach i polityce! To było jedyne chyba miejsce w Polsce, gdzie różnice w poglądach i wykształceniu były zupełnie nieistotne, szacunek i tolerancja to była chyba cechy najważniejsze.
Gdy w Polsce zaświtała wolność, zaczęliśmy się rozstawać i szukać sobie nowego miejsca, jedni trafili do dziennikarstwa, inni do polityki, jeszcze inni zajęli się biznesem, ale więzi pozostały. Przynajmniej raz do roku, i to jest kolejny fenomen, spotykaliśmy się na sylwestrowych meczach piłkarskich. Ta idea też narodziła się w „Świetliku”, ale trwa do dzisiaj.

Kilka dni temu spotkaliśmy się w gronie kilkudziesięciu osób, by upamiętnić powstanie spółdzielni. Ożyły wspomnienia, choć przyćmiewała je pamięć o tych, którzy odeszli. Niejednemu zawilgotniały oczy, gdy podczas mszy świętej ksiądz wymieniał ich nazwiska, wśród których było też nazwisko Macieja Płażyńskiego, współzałożyciela i prezesa spółdzielni od chwili powstania, do 1990 roku, gdy powołany został na stanowisko wojewody gdańskiego.

Posiwiały nam głowy, pomarszczyły się twarze, ale gdy się ściemniło, gdy pełzać zaczęły po polanie oliwskiego Borodzieja smugi światła rzucane przez płomienie ogniska, przestałem to dostrzegać, widziałem te same młode i pełne zapału oblicza kolegów, z którymi połączyła mnie niegdyś nie tylko wspólna lina. To coś znacznie więcej, niż tylko wpis w SV. To wspomnienia, które mi będą towarzyszyć do końca i jeden z najbardziej niezwykłych rozdziałów w moim życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz