Dwa dni temu przyszła do mego syna Maćka opasła przesyłka
pocztowa, jak się okazało, cała wypełniona wydanymi w 2014 roku
książkami, które dostał w wyrazie uznania, za swą recenzyjną
aktywność na jakimś portalu internetowym związanym z grami
komputerowymi. Było tego kilkadziesiąt tomów, istna wydawnicza
mieszanina romansów, kryminałów, powieści historycznych,
monografii, pseudo-psychlogicznych dociekań i czegoś tam jeszcze,
czego nie zdążyłem przejrzeć, bo nim wróciłem do domu, moja
córka Marta dokonała pierwszej selekcji i co cenniejsze jej zdaniem
pozycje zabrała do siebie. Ale i w tym co pozostało zanurzyłem się
z przyjemnością, z jaką zwykłem gmerać na księgarskich półkach.
To jedno z najprzyjemniejszych zajęć i zawsze towarzyszy temu
dreszcz emocji w oczekiwaniu na to, czy uda się wyszperać coś, co
pozwoli zapełnić kilka najbliższych wieczorów przyjemnością
lektury. Kilka chwil potem ustawiłem w podręcznej biblioteczce
niemal dziesięć tytułów, by mieć je w zasięgu ręki, gdy
znużony pracą zamknę pokrywę laptopa.
|
Wyd. Noir sur Blanc, 2014, stron 202 |
Wśród nich znalazła się książka szczególna, za której lekturę
zabrałem się od razu, Szczególna z dwóch przynajmniej powodów:
po pierwsze – autorstwa Mariusza Wilka, którego miałem okazję
poznać i z nim pracować w latach osiemdziesiątych ubiegłego
stulecia; a także dlatego, że jak poprzednio, wiodącym jej
tematem, choć nie jedynym, jest Rosja, która ostatnio, w świetle
wydarzeń na Ukrainie, gości nieustannie na pierwszych stronach
gazet i portali internetowych.
„Dom włóczęgi”, bo taki tytuł nosi siódma już książka
Mariusza Wilka (ósma, wliczając „Konspirę”, której był
współautorem), jest jednak nieco inna od poprzednich, nie tyle
stylem czy zakresem tematów w niej poruszanych, co wewnętrzną
przemianą autora, a tym samym zmianą jego stosunku do otaczającej
go rzeczywistości. Na czym ona polega i dlaczego nastąpiła?
Odpowiedź jest prosta w sferze przyczyn (o czym za chwilę), ale
istotna w przestrzeni prozatorskiego skutku, a tym samym słów,
jakimi Mariusz przestrzeń opisuje – „Dom włóczęgi” jest
refleksyjno-nastrojowy, wyczuwa się w nim poczucie upływu czasu.
Autor zaczął odczuwać świadomość nieuchronnego procesu
starzenia się. Nie jest to na razie brzemię, nie doskwierają mu
jeszcze fizyczne dolegliwości (lub nie na tyle, by o nich wspominać)
czy brak energii. To raczej świadomość nieodwracalnych zmian
świata, który od dwudziestu lat opisuje. A ta świadomość zmienia
optykę jego prozy, stała się ona nieco sentymentalna i osobista,
refleksyjna bardziej niż buntownicza. Mariusz nadal jest bystrym
obserwatorem, ale już nie rzuca się jak dawniej na każdy
aspekt rzeczywistości z którym się nie zgadza, jak wilk na ofiarę.
Raczej porównuje, przymierza teraźniejszość do przeszłości
(bądź odwrotnie). Jest bardziej wyrozumiał a jego pisanie
delikatniejsze.
Ale jak się stało, że wieczny buntownik wyczulił się tak na
upływ czasu i tak się uwrażliwił?
Mariusza romans ze słowem pisanym zaczął się wraz z początkami
demokratycznych przemian, gdy jako dziennikarz współredagował
podziemny „Biuletyn Dolnośląski”, a potem, już jako redaktor
naczelny, jedno z najważniejszych pism nowo narodzonego ruchu
społeczno-związkowego, czyli Biuletyn Zarządu Regionu Gdańsk
„Solidarność”. W latach osiemdziesiątych przyszedł czas na
książkę „Konspira” (współautorami byli Maciej Łopiński i
Zbigniew Gach), która była cyklem wywiadów przeprowadzonych z
ukrywającymi się przywódcami podziemnej „Solidarności”. Po
1989 roku wrócił do dziennikarstwa, pisywał m.in. w „Gazecie
Gdańskiej” i tygodniku „Młoda Polska”. W 1991 roku ukazała
się jego niewielka, lecz pierwsza autorska książka, będąca
owocem pobytu w Stanach Zjednoczonych, „Black'n Red”, która nie
została zauważona w zasadzie ani przez czytelników, ani krytyków.
Wreszcie, latem 1991 roku, Mariusz Wilk wyjechał do Moskwy jako
korespondent relacjonujący wydarzenia związane z puczem Janajewa
i... słuch o nim zaginął. „Gazeta Gdańska”, której był
korespondentem, została niedługo potem zamknięta, a my
zastanawialiśmy się, co się z nim mogło stać?
Jakiś czas potem, nie pamiętam, czy były to trzy lata, czy
cztery, objawił się jako dojrzały i interesujący pisarz na łamach
paryskiej „Kultury”, gdzie zaczął zamieszczać swoje teksty.
Jak się okazało, lata swojego „nieistnienia” poświęcił na
podróże po Rosji, czy raczej krajach byłego ZSRR, pilnie
obserwował i notował wszystko, co zmieniało się w upadającym i
rodzącym się na nowo imperium niegdysiejszych carów i genseków.
Zaniosło go na Syberię, gdzie odwiedził miejsce po dawnych
gułagach, czy do Czeczeni, gdzie spotkał się z islamskim watażką
Szamilem Basajewem. Swoje wrażenia z odwiedzonych miejsc i
spostrzeżenia opisywał w piśmie redaktora Giedroycia, który jako
pierwszy docenił ich wartość. Osiadł na jakiś czas Wyspach
Sołowieckich Morza Białego, aż wreszcie, w roku 1998, ukazała
się jego pierwsza obszerna książka nosząca tytuł „Wilczy
notes”, która spotkała się z przychylnym przyjęciem tak
czytelników, jak i literackiego salonu. Tak Mariusz Wilk,
dotychczasowy redaktor i wagabunda, stał się pisarzem.
Tamto wydarzenie miało miejsce szesnaście lat temu. Choć liczył
już sobie ponad czterdzieści lat, wciąż burzyła mu krew wilcza,
buntownicza natura, skłonność do przygód i włóczęgostwa.
Kolejne jego książki były zapiskami wędrowca, najlepiej czuł
się w drodze, w pogoni za kimś, nawet duchami przeszłości, czy za
czymś. Wciąż wydeptywał, jak sam to lubił nazywać, kolejną
tropę (ścieżkę), która wiodła go na krańce wschodniej Europy
czy Azji, do miejsc, o których nabywcy jego książek lubili czytać,
ale w które niechętnie by się sami zapuścili. Miało się
wrażenie, że najbliższym domem było mu ognisko w tajdze, nad
którym opiekano schwytanego w sidła łabędzia i każdy jego kęs
popijano stakanem „szyła” (czytelnicy wiedzą, co to za
specyfik). Jego opowieści niosły tchnienie dalekiej Północy, były
tęsknym wilczym zewem za nową przestrzenią, w której jeszcze go
nie widziano. Chata na Sołowkach, w której zakotwiczył na kilka
lat, była bazą wypadową, miejscem z którego wyruszało się po
nowe wrażenia, a powrocie zostawało na jakiś czas, by ochłonąć i nabrać sił przed
kolejną wędrówką. Aż do teraz.
W życiu Mariusza coś się zmieniło i nie wiązało się to
wyłącznie z przeprowadzką nad jezioro Oniego (używam za Mariuszem
tej nazwy, choć w polskich encyklopediach funkcjonuje jezioro
Onega). Barwnie opisywał swoje nad nim początki w tekście
„Dokończyliśmy dzieło Lenina” (dlaczego Lenin i jego dzieło,
zawsze można sprawdzić we wcześniejszych książkach), ale na
razie jeszcze nic nie zapowiadało zmiany. To, co odmieniło duszę
włóczęgi nadeszło później, a znane jest i nazwane – miłość.
Ale ta miłość, która ma rumianą buzię i drobne nieporadne
rączki. Miłość Mariusza nosi imię Martusza i w chwili gdy kończył ostatnią książkę, miała cztery lata. Wilk został
ojcem i uczucia, które się w nim obudziły, zaskoczyły chyba
najbardziej jego samego. A potem odmieniły jego życie i sposób
postrzegania rzeczywistości.
Trzy lata temu, gdy spotkałem się z Mariuszem podczas jednej z jego
wizyt w Polsce, wszystko na pierwszy rzut oka wydawało się być jak
dawniej, był już nieco nasączony alkoholem, mówił tylko po
rosyjsku (co mnie irytowało), uszczypliwie odnosił się do innych,
nawet tych, z których gościny korzystał, choć mnie, nie wiem
dlaczego, traktował z większą atencją. Wypisz wymaluj Wilk w
całej krasie, ale gdy spytałem, co się zmieniło, bez wahania i z
błyskiem w oku, który bez wątpienia nie był odbiciem w źrenicach płomienia zapalniczki, odpowiedział: doczka.
Do doczki wracał potem podczas rozmowy jeszcze wielokrotnie, doczka
była najważniejsza, nic innego się nie liczyło. Powiedziałbym
nawet, wszystko inne przeszkadzało, gdy nie nawiązywało do jego
córki.
Doczka zmieniła perspektywę Mariusza w postrzeganiu świata, w
zasadzie zmieniła wszystko. Doczka przyniosła mu świadomość
przemijania, upływu czasu i refleksję nad własną przeszłością.
A co za tym idzie, wymusiła na nim to, co najbardziej w zapisach
dziennikarskich lubię, chwilę zadumy nad tym, czego się
doświadczyło, a co minęło, i próbę ponownej oceny własnego do
tamtych wydarzeń stosunku. Dzięki Martuszce, Mariusz rozpoczął,
na razie nieśmiały, rachunek sumienia, bilans życia i dokonań. A
co ważniejsze, zaczął weryfikować swoje sądy wyrażane we
wcześniejszych książkach. Inaczej mówiąc, zaczął się pozbywać
egocentryzmu, a nabywać empatii.
Mariusz uświadomił sobie, że tkwi, jak nasze całe pokolenie, bez
względu na bagaż doświadczeń, na pograniczu epok, tamtej komunistycznej, i tej kapitalistycznej. Tkwimy
wspomnieniami w świecie, który przeminął, a żyć musimy w tym,
który po nim nastąpił. Ten pierwszy od tego drugiego różni się
niebotycznie i pod tym względem pokoleniem jesteśmy wyjątkowym.
Zapełniłem trzy strony maszynopisu, to za dużo jak na blogowy
wpis, ale niech tak już zostanie, nie będę skracał, nie będę
jednak także przedłużał. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz wrócę
do twórczości Mariusza.