czwartek, 14 grudnia 2017

Labirynt duchów

Biorąc do ręki czwartą już książkę Carlosa Luiza Zafona z serii rozpoczętej „Cieniem wiatru”, czyniłem to w zasadzie z obowiązku, bo przecież to „finis coronat opus”, ale przekonany byłem, że z trudem zniosę tę koronację. „Cień wiatru”, jak ogromna większość czytelników, przyjąłem jak ożywczy powiew w literackim światku silącym się na prześciganie się w dosadności (eufemistycznie rzecz ujmując) codziennego języka i obsceniczności mniej codziennych czynności. Zafon był inny, był arystokratą słowa i mistrzem intrygi i tajemniczości. Bywał drastyczny, ale tam, gdzie tego wymagało zrozumienie grozy czasów o których pisał i wydarzeń, które miały wtedy miejsce. A ponadto każde niemal słowo emanowało takim sentymentem do Barcelony i miłością do książek, że przenosiła się na czytelników.
Wydawnictwo Muza SA, 2017
Tak było, ale tak jak w świecie kina nie można nieustanie nakręcać sequeli, bo każdy kolejny staje się bardziej nużący (z nielicznymi wyjątkami), tak w świecie literatury nie powinno się nieustannie trzymać tej samej konwencji literackiej, z tymi samymi bohaterami i tymi samymi wciąż od nowa podejmowanymi tematami – przynajmniej tak mi się wydawało.
I tak właśnie się czułem zaczynając lekturę „Labiryntu duchów”, byłem zmęczony od pierwszego zdania – dialogi bohaterów tak błyskotliwe, że aż nieprzekonujące, ten sam powracający motyw dramatyzmu frankistowskich rządów, czarno-biała perspektywa, inaczej mówiąc wszystko, czego się spodziewałem rozpoczynając, tylko… dlaczego z każdą przeczytaną kolejną stroną coraz trudniej było mi odłożyć na później przeczytanie następnej? Książka mnie wciągnęła, kończyłem ją późną nocą, choć wiedziałem, że niewyspany pojadę rano do pracy.
Ta książka jest albo lepsza od drugiej i trzeciej części, albo już zdążyłem się stęsknić za Zafonem. To mistrz słowa, co przy dobrym tłumaczeniem jest skarbem współczesnej literatury; to mistrz intrygi, który potrafi zaskoczyć zwrotem sytuacji; to autor elegancki, nigdy nie nadużywający środków wyrazu i nie ulegający modzie epatowania wulgaryzmami czy przesadną seksualnością. Jest aluzyjny i sentymentalny, tworzy bohaterów, których można polubić mimo ich wad, bo czują jak każdy człowiek, mimo swoich słabości i swego heroizmu, przemieszanego jak w każdym z nas. I choć nie przypuszczałem, że to powiem, żal mi rozstać się z Ferminem, rodziną Sempere i Cmentarzem Zapomnianych Książek. Może też trochę dlatego, że Gdańsk, choć leży nad ciemniejszą i zimniejszą zatoką, trochę mi przypomina Barcelonę swymi dziejami, zaułkami i skomplikowanymi losami mieszkańców. I Barcelona, i Gdańsk, nigdy nie były pokorne. I pokorne nie są, jak pokazują ostanie wydarzenia.