Biorąc do ręki czwartą już książkę Carlosa
Luiza Zafona z serii rozpoczętej „Cieniem wiatru”, czyniłem to w zasadzie z
obowiązku, bo przecież to „finis coronat opus”, ale przekonany byłem, że z
trudem zniosę tę koronację. „Cień wiatru”, jak ogromna większość czytelników,
przyjąłem jak ożywczy powiew w literackim światku silącym się na prześciganie
się w dosadności (eufemistycznie rzecz ujmując) codziennego języka i
obsceniczności mniej codziennych czynności. Zafon był inny, był arystokratą
słowa i mistrzem intrygi i tajemniczości. Bywał drastyczny, ale tam, gdzie tego
wymagało zrozumienie grozy czasów o których pisał i wydarzeń, które miały wtedy
miejsce. A ponadto każde niemal słowo emanowało takim sentymentem do Barcelony
i miłością do książek, że przenosiła się na czytelników.
Wydawnictwo Muza SA, 2017 |
Tak było, ale tak jak w świecie kina nie można nieustanie
nakręcać sequeli, bo każdy kolejny staje się bardziej nużący (z nielicznymi
wyjątkami), tak w świecie literatury nie powinno się nieustannie trzymać tej
samej konwencji literackiej, z tymi samymi bohaterami i tymi samymi wciąż od
nowa podejmowanymi tematami – przynajmniej tak mi się wydawało.
I tak właśnie się czułem zaczynając lekturę
„Labiryntu duchów”, byłem zmęczony od pierwszego zdania – dialogi bohaterów tak
błyskotliwe, że aż nieprzekonujące, ten sam powracający motyw dramatyzmu
frankistowskich rządów, czarno-biała perspektywa, inaczej mówiąc wszystko,
czego się spodziewałem rozpoczynając, tylko… dlaczego z każdą przeczytaną
kolejną stroną coraz trudniej było mi odłożyć na później przeczytanie
następnej? Książka mnie wciągnęła, kończyłem ją późną nocą, choć wiedziałem, że
niewyspany pojadę rano do pracy.
Ta książka jest albo lepsza od drugiej i
trzeciej części, albo już zdążyłem się stęsknić za Zafonem. To mistrz słowa, co
przy dobrym tłumaczeniem jest skarbem współczesnej literatury; to mistrz
intrygi, który potrafi zaskoczyć zwrotem sytuacji; to autor elegancki, nigdy
nie nadużywający środków wyrazu i nie ulegający modzie epatowania wulgaryzmami
czy przesadną seksualnością. Jest aluzyjny i sentymentalny, tworzy bohaterów,
których można polubić mimo ich wad, bo czują jak każdy człowiek, mimo swoich
słabości i swego heroizmu, przemieszanego jak w każdym z nas. I choć nie
przypuszczałem, że to powiem, żal mi rozstać się z Ferminem, rodziną Sempere i
Cmentarzem Zapomnianych Książek. Może też trochę dlatego, że Gdańsk, choć leży
nad ciemniejszą i zimniejszą zatoką, trochę mi przypomina Barcelonę swymi
dziejami, zaułkami i skomplikowanymi losami mieszkańców. I Barcelona, i Gdańsk,
nigdy nie były pokorne. I pokorne nie są, jak pokazują ostanie wydarzenia.