Odkąd sięgam pamięcią początek listopada był czasem, który
sprawiał, że zaczynałem zastanawiać się nad przemijaniem.
Każdego roku żegnamy przecież bliższych kogoś, odchodzą ludzie,
którzy w ten czy inny sposób byli dla nas ważni, nawet jeśli nie
znaliśmy ich osobiście. Kilka dni temu Polska pożegnała Tadeusza
Mazowieckiego, nie tylko pierwszego niekomunistycznego premiera od
czasów zakończenia II wojny światowej, ale i człowieka, który
swoimi działaniami przyczynił się wybitnie do przemian, jakie
nastąpiły w 1989 roku. Można było nie zgadzać się z jego
metodami, ale nie sposób nie doceniać osiągnięć. Kilka tygodni
temu odszedł autor jednej z najbardziej pamiętnych książek dla
młodzieży, czyli Sposobu na Alcybiadesa – Edmund
Niziurski, a jeszcze wcześniej w październiku Tom Clancy, autor
sensacyjnych książek o międzynarodowej sławie, takich jak m.in.
Czas Patriotów czy Polowanie na Czerwony Październik.
Gdy dociera o takich wydarzeniach wiadomość, zawsze towarzyszy jej
żal i coś bezpowrotnie odchodzi. Bo choć prawdą jest, że nie ma
ludzi niezastąpionych, to jednak nic i nikt nie zastąpi oryginału.
Zastępstwo, to już nie to samo, to tylko kopia.
Odchodzą jednak nie tylko ludzie, odchodzą także przedmioty, z tą
różnicą, że bardziej dyskretnie, niemal niezauważalnie. Ot,
któregoś dnia, patrząc na jakieś stare zdjęcie czy oglądając
film, uświadamiamy sobie, że gdzieś zniknęły, choć jeszcze
kilkadziesiąt lat temu były powszechnie obecne w naszym życiu. I o
nich, o rzeczach które pamiętam, chciałbym dzisiaj napisać. Nie
mają wprawdzie nagrobków na których stawia się świece, ale one
również niegdyś były częścią naszego życia. Uświadomiłem to
sobie przeglądając stary album z czasów mojego dzieciństwa.
Dreptałem na jednym z nich obok dziadka w długim jesiennym płaszczu
i kapeluszu. Gdzieś w tle miasta tylko architekturą
przypominającego dzisiejszą Gdynię, widać postacie innych
mężczyzn, też w kapeluszach.
Jeszcze pół wieku temu kapelusz był najbardziej popularnym
nakryciem męskiej głowy, niemal symbolem męskości. Kapelusz był
nawet głównym bohaterom filmu Kapelusz pana Anatola z
niezapomnianym Tadeuszem Fijewskim w roli głównej. W kapeluszach
ukazywali się na ekranie najwięksi aktorzy wszech czasów, tacy jak
Humphrey Bogart, Jean Paul Belmondo, Telly Savalas, Robert Redford,
Paul Newman i dziesiątki innych. A potem kapelusze zniknęły, nie
wiadomo jak i kiedy i nikt tego nie obwieścił w telewizyjnych
wiadomościach. Dziś tylko u ekscentryków bądź artystów można
czasem dostrzec na głowie kapelusz. Męski kapelusz odszedł, cześć
jego pamięci i mała wirtualna świeczka, którą zapalam, by o nim
nie zapomniano.
Z polskiej rzeczywistości odeszła też szklanka do herbaty. Nie
wiem dokładnie, skąd się wzięła, choć przypuszczam, że
przywędrowała zza wschodniej granicy, czyli ze Związku
Radzieckiego. Towarzyszył jej nieodłączny spodeczek. W szklance
piło się fusiastą kawę i liściastą herbatę. Wykonana była z
cienkiego szkła, więc, by nie oparzyć palców, dodawano do niej
koszyczek, albo metalowy z uszkiem, albo z plecionki. Chyba nikt,
poza Europą Wschodnią, nie pijał herbaty ani kawy w szklance, ale
u nas w Polsce była naturalna i elegancka, a potem, po 1990 roku,
odeszła w niebyt. Dziś, gdy mówimy o szklance, mamy raczej na
myśli naczynie do piwa czy whiskey, nie do herbaty. Pożegnałem ją
i towarzyszące jej spodeczki i koszyczki bez żalu, bo były
wyjątkowo niepraktyczne, ale stawiam im drugą wirtualną świeczkę,
towarzyszyła mi spory szmat czasu.
Odeszły też maszyny do pisania, ale swego czasu atrybut
nowoczesności. Cudowne pod względem kształtu urządzenie, które
podlegało modzie i zmieniało fason jak garnitury czy sukienki. Ich
seryjną produkcję w 1986 roku rozpoczęła firma Remington,
produkująca dotąd broń i było to jak proroctwo, gdyż maszyna do
pisania stała się wkrótce potężnym orężem w rękach
niepokornych. Maszyny pozwalały pisać i tworzyć jednocześnie w
kilku kopiach! Fakt, każdy błąd wymagał skomplikowanej korekty,
ale za to, jaka oszczędność czasu! Sto lat po pojawieniu się w
Ameryce, maszyny do pisania stały się jednym z podstawowych
narzędzi walki z komunistycznym reżimem. To dzięki nim docierały
do ludzi biuletyny KOR-u, pisma KPN-u czy zakazane książki. Na
maszynach do pisania wystukiwaliśmy po nocach matryce białkowe,
dzięki którym pracować mgły wałki drukarskie i powielacze w
czasie stanu wojennego. Ale służyły też zwyczajnym zadaniom, na
maszynie do pisania powstawały przecież prace magisterskie,
doktorskie i wielkie bądź mniejsze powieści – na maszynie marki
Olivetti tworzył swoje kryminalne książki Joe Alex, czyli Maciej
Słomczyński, i przeniósł ją nawet na karty swojej powieści. W
1988 roku głowicowej, na wskroś nowoczesnej maszynie IBM pisany był
Biuletyn Strajkowy „Rozwaga i Solidarność”. A wkrótce potem
pojawiły się komputery i maszyny do pisania odeszły w niebyt.
Kolejna wirtualna świeczka.
Co jeszcze? Małe kina, które wspominam z rozrzewnieniem. W Gdyni, w
której dorastałem, było ich kilkanaście, a każde było
wyjątkowe. W śródmieściu królowało kino „Warszawa”,
największe i najbardziej imponujące, ale nieopodal było też kino
„Atlantic” na ulicy 3-Maja i „Goplana” w pobliżu Placu
Kościuszki. Były jednak też kina w innych dzielnicach, czasem
większe, jak „Fala” na Grabówku, czy maleńkie „Promień” w
Leszczynkach. W małych kinach poznawałem obrazy dziś już
zaliczane do klasyki kinematografii, w małych kinach spędzałem
czas z kolegami ze szkoły. Były duszne, z niewygodnymi siedzeniami,
nie było gastronomii (poza lodziarzami sprzedającymi przed seansem
lody :Mewa”), ale było w nich coś wyjątkowego. Ileż par po raz
pierwszy trzymał się tam za ręce, ileż pocałunków w nich
skradziono w tylnych rzędach! W początku lat siedemdziesiątych w
takim małym kinie oglądałem „Ostatni seans filmowy”, wybitny
zresztą film, ale zupełnie nie przeczuwałem, że również dla
mego miasta nadejdą czasy, gdy z małymi kinami trzeba się będzie
pożegnać. Teraz filmy są wyświetlane w wielkich, wyposażonych w
wielkich sal świątyniach dziesiątej muzy, wygodnych,
przestronnych, klimatyzowanych. Ale dawnych małych kin mi szkoda.
Dla nich kolejna wirtualna świeczka.
Jest takich rzeczy więcej, bi przyszło w czasach wyjątkowo
dynamicznych przemian, i nie wszystkie można opisać w jednym
tekście. Były przecież pióra maczane w kałamarzu z wymiennymi
stalówkami, zakładowe ośrodki wczasowe, może jeszcze coś mi się
przypomni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz