sobota, 2 listopada 2013

Wspomnienia o rzeczach odeszłych

 Odkąd sięgam pamięcią początek listopada był czasem, który sprawiał, że zaczynałem zastanawiać się nad przemijaniem. Każdego roku żegnamy przecież bliższych kogoś, odchodzą ludzie, którzy w ten czy inny sposób byli dla nas ważni, nawet jeśli nie znaliśmy ich osobiście. Kilka dni temu Polska pożegnała Tadeusza Mazowieckiego, nie tylko pierwszego niekomunistycznego premiera od czasów zakończenia II wojny światowej, ale i człowieka, który swoimi działaniami przyczynił się wybitnie do przemian, jakie nastąpiły w 1989 roku. Można było nie zgadzać się z jego metodami, ale nie sposób nie doceniać osiągnięć. Kilka tygodni temu odszedł autor jednej z najbardziej pamiętnych książek dla młodzieży, czyli Sposobu na Alcybiadesa – Edmund Niziurski, a jeszcze wcześniej w październiku Tom Clancy, autor sensacyjnych książek o międzynarodowej sławie, takich jak m.in. Czas Patriotów czy Polowanie na Czerwony Październik. Gdy dociera o takich wydarzeniach wiadomość, zawsze towarzyszy jej żal i coś bezpowrotnie odchodzi. Bo choć prawdą jest, że nie ma ludzi niezastąpionych, to jednak nic i nikt nie zastąpi oryginału. Zastępstwo, to już nie to samo, to tylko kopia.
Odchodzą jednak nie tylko ludzie, odchodzą także przedmioty, z tą różnicą, że bardziej dyskretnie, niemal niezauważalnie. Ot, któregoś dnia, patrząc na jakieś stare zdjęcie czy oglądając film, uświadamiamy sobie, że gdzieś zniknęły, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu były powszechnie obecne w naszym życiu. I o nich, o rzeczach które pamiętam, chciałbym dzisiaj napisać. Nie mają wprawdzie nagrobków na których stawia się świece, ale one również niegdyś były częścią naszego życia. Uświadomiłem to sobie przeglądając stary album z czasów mojego dzieciństwa. Dreptałem na jednym z nich obok dziadka w długim jesiennym płaszczu i kapeluszu. Gdzieś w tle miasta tylko architekturą przypominającego dzisiejszą Gdynię, widać postacie innych mężczyzn, też w kapeluszach.
Jeszcze pół wieku temu kapelusz był najbardziej popularnym nakryciem męskiej głowy, niemal symbolem męskości. Kapelusz był nawet głównym bohaterom filmu Kapelusz pana Anatola z niezapomnianym Tadeuszem Fijewskim w roli głównej. W kapeluszach ukazywali się na ekranie najwięksi aktorzy wszech czasów, tacy jak Humphrey Bogart, Jean Paul Belmondo, Telly Savalas, Robert Redford, Paul Newman i dziesiątki innych. A potem kapelusze zniknęły, nie wiadomo jak i kiedy i nikt tego nie obwieścił w telewizyjnych wiadomościach. Dziś tylko u ekscentryków bądź artystów można czasem dostrzec na głowie kapelusz. Męski kapelusz odszedł, cześć jego pamięci i mała wirtualna świeczka, którą zapalam, by o nim nie zapomniano.
Z polskiej rzeczywistości odeszła też szklanka do herbaty. Nie wiem dokładnie, skąd się wzięła, choć przypuszczam, że przywędrowała zza wschodniej granicy, czyli ze Związku Radzieckiego. Towarzyszył jej nieodłączny spodeczek. W szklance piło się fusiastą kawę i liściastą herbatę. Wykonana była z cienkiego szkła, więc, by nie oparzyć palców, dodawano do niej koszyczek, albo metalowy z uszkiem, albo z plecionki. Chyba nikt, poza Europą Wschodnią, nie pijał herbaty ani kawy w szklance, ale u nas w Polsce była naturalna i elegancka, a potem, po 1990 roku, odeszła w niebyt. Dziś, gdy mówimy o szklance, mamy raczej na myśli naczynie do piwa czy whiskey, nie do herbaty. Pożegnałem ją i towarzyszące jej spodeczki i koszyczki bez żalu, bo były wyjątkowo niepraktyczne, ale stawiam im drugą wirtualną świeczkę, towarzyszyła mi spory szmat czasu.
Odeszły też maszyny do pisania, ale swego czasu atrybut nowoczesności. Cudowne pod względem kształtu urządzenie, które podlegało modzie i zmieniało fason jak garnitury czy sukienki. Ich seryjną produkcję w 1986 roku rozpoczęła firma Remington, produkująca dotąd broń i było to jak proroctwo, gdyż maszyna do pisania stała się wkrótce potężnym orężem w rękach niepokornych. Maszyny pozwalały pisać i tworzyć jednocześnie w kilku kopiach! Fakt, każdy błąd wymagał skomplikowanej korekty, ale za to, jaka oszczędność czasu! Sto lat po pojawieniu się w Ameryce, maszyny do pisania stały się jednym z podstawowych narzędzi walki z komunistycznym reżimem. To dzięki nim docierały do ludzi biuletyny KOR-u, pisma KPN-u czy zakazane książki. Na maszynach do pisania wystukiwaliśmy po nocach matryce białkowe, dzięki którym pracować mgły wałki drukarskie i powielacze w czasie stanu wojennego. Ale służyły też zwyczajnym zadaniom, na maszynie do pisania powstawały przecież prace magisterskie, doktorskie i wielkie bądź mniejsze powieści – na maszynie marki Olivetti tworzył swoje kryminalne książki Joe Alex, czyli Maciej Słomczyński, i przeniósł ją nawet na karty swojej powieści. W 1988 roku głowicowej, na wskroś nowoczesnej maszynie IBM pisany był Biuletyn Strajkowy „Rozwaga i Solidarność”. A wkrótce potem pojawiły się komputery i maszyny do pisania odeszły w niebyt. Kolejna wirtualna świeczka.
Co jeszcze? Małe kina, które wspominam z rozrzewnieniem. W Gdyni, w której dorastałem, było ich kilkanaście, a każde było wyjątkowe. W śródmieściu królowało kino „Warszawa”, największe i najbardziej imponujące, ale nieopodal było też kino „Atlantic” na ulicy 3-Maja i „Goplana” w pobliżu Placu Kościuszki. Były jednak też kina w innych dzielnicach, czasem większe, jak „Fala” na Grabówku, czy maleńkie „Promień” w Leszczynkach. W małych kinach poznawałem obrazy dziś już zaliczane do klasyki kinematografii, w małych kinach spędzałem czas z kolegami ze szkoły. Były duszne, z niewygodnymi siedzeniami, nie było gastronomii (poza lodziarzami sprzedającymi przed seansem lody :Mewa”), ale było w nich coś wyjątkowego. Ileż par po raz pierwszy trzymał się tam za ręce, ileż pocałunków w nich skradziono w tylnych rzędach! W początku lat siedemdziesiątych w takim małym kinie oglądałem „Ostatni seans filmowy”, wybitny zresztą film, ale zupełnie nie przeczuwałem, że również dla mego miasta nadejdą czasy, gdy z małymi kinami trzeba się będzie pożegnać. Teraz filmy są wyświetlane w wielkich, wyposażonych w wielkich sal świątyniach dziesiątej muzy, wygodnych, przestronnych, klimatyzowanych. Ale dawnych małych kin mi szkoda. Dla nich kolejna wirtualna świeczka.

Jest takich rzeczy więcej, bi przyszło w czasach wyjątkowo dynamicznych przemian, i nie wszystkie można opisać w jednym tekście. Były przecież pióra maczane w kałamarzu z wymiennymi stalówkami, zakładowe ośrodki wczasowe, może jeszcze coś mi się przypomni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz