Kolega, znaczący i sympatyczny biznesmen, jeden z twórców znanej
każdemu polskiej marki, opowiedział mi niedawno pewną historię,
która jest znamienna dla naszych gwałtownie zmieniających się
technologicznie czasów. Otóż często podróżował samolotami, jak
na niego przystało, klasą biznesową i na drogę zabierał ulubione
gazet. W przedziale ludzi biznesu wszyscy pogrążeni byli podczas
podróżny w lekturze gazet. „I nagle rok temu – wspominał
kolega przy kawie – zorientowałem się, że tylko ja siedzę z
papierową gazetą! Wszyscy wokół trzymali tablety. Poczułem się
jak dinozaur i miałem wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z
politowaniem. Pierwsze co zrobiłem po powrocie, to kupiłem podobne
urządzenie. Teraz tylko z nim podróżuję i już nie jestem passe
– roześmiał się”.
A ja lubię gazety. Takie zwykłe, tradycyjne, papierowe, pachnące
drukarską farbą, zarówno codzienne jak i te rzadziej się
ukazujące. I ta sympatia do nich już chyba ze mną zostanie na
zawsze. W dobie wszechobecnego Internetu noszonego ze sobą w
tabletach, smartfonach i wszelkich innych urządzeniach wkładanych
do toreb, torebek i kieszeni, a nawet zakładanych na głowę jak
czapka czy okulary, trudno jest wytłumaczyć tę sympatię do tych
reliktów minionej epoki. Sam na co dzień nie tylko korzystam z
udogodnień, które oferują nowoczesne urządzenia do komunikacji
prywatnej i publicznej, ale i doceniam ich niecodzienne możliwości,
czasami takie, które trudno było sobie wyobrazić jeszcze
kilkanaście lat temu. Nie unikam, akceptuję, nadążam za ich
zmianami, ale pomimo całej otaczającej je aury nowoczesności i
postępu, nie czuję w nich magii, a jedynie praktyczność i
użyteczność. Moim zdaniem prawdziwy czar emanuje z papieru i
drukarskiej farby, tego niezwykłego połączenia dwóch zwykłych
rzeczy.
Czasopisma towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Pominę podsuwane
mi w dzieciństwie tytuły, które mało kto już dziś pamięta,
pominę te, które we wczesnej młodości sam wybierałem, choć było
ich sporo, bo zmieniały się wraz z moim dorastaniem i
zainteresowaniami. Wspomnę tylko, że gazety towarzyszyły mnie i
memu pokoleniu codziennie. Niemal każdy Polak (do połowy lat
dziewięćdziesiątych, gdy zaczęła się informatyczna rewolucja)
zaczynał dzień od zakupu w kiosku jakiegoś lokalnego dziennika (w
Trójmieście ukazywały się trzy, dwa poranne, „Dziennik
Bałtycki” i rozsławiony piosenką Czerwonych Gitar „Głos
Wybrzeża”, oraz popołudniówka „Wieczór Wybrzeża”), a wielu
miało też swoje ulubione tygodniki. Absolutnym przebojem kobiecym
była „Przyjaciółka”, która cieszyła się tak wielką
popularnością, że pomimo ogromnego nakładu (podobno w czasach
PRL-u drukowana nawet trzy miliony egzemplarzy) trzeba było prosić
w kiosku o jej odłożenie, bo znikała zaraz po dostarczeniu do
sprzedaży. Dużą popularnością cieszył się „Przekrój”,
prekursor dzisiejszych tygodników społeczno-politycznych. Miłośnicy
żartów i satyry mogli sięgnąć po nieco prostacką „Karuzelę”
lub bardziej wyrafinowane „Szpilki”, znaczny mieli też miłośnicy
czasopism tematycznych, a i innych tytułów było sporo. Ich
sprzedaż wzrastała w okresach świątecznych, gdy wzrastała ich
objętość i zakres tematów. Stefan Kisielewski świątecznej
przyjemności lektury poświęcił przynajmniej dwa felietony w
„Tygodniku Powszechnym”.
O prasie z tamtych czasów, sprzed upadku komunizmu i internetowej
rewolucji, można napisać całe tomy, a każdy mógłby dorzucić
kilka swoich ulubionych tytułów. Miałem je i ja, a było ich tak
dużo, że nie sposób przytoczyć wszystkich. Począwszy od lat
szkoły średniej zaczynałem kupować jedne, a porzucałem inne.
Pamiętam znakomite pismo popularno-naukowe „Problemy”, które
nie stroniło też od literatury, a nawet odważało się publikować
traktowaną wtedy jeszcze nieco pogardliwie literaturę
science-fiction. Lubiłem reżimowe „Literaturę” i „Kulturę”
ze względu na ukazujące się tam teksty wielu znakomitych pisarzy
(Redliński, Głowacki, Kapuściński, Grochowiak, Bratny, Mętrak i
wielu innych – ich losy najróżniej się potem potoczyły), którzy
mieli akurat łaskawe przyzwolenie na publikowanie w kraju (niektórzy
postawą ideową sprzyjającą marksizmowi kupowali sobie tę łaskę).
Pamiętam redagowany w Gdańsku „Czas”, który zaczął się
ukazywać w 1975 r. i od razu zdobył znaczną popularność i, na
ile mógł, na tyle starał się dystansować od socjalistycznej
propagandy. Niezastąpiona była „Literatura na Świecie”,
pozwalająca chociaż odrobinę zbliżyć się do tego, co pisano
poza granicami moskiewskiego imperium zwanego „krajami demokracji
ludowej”.
Była jednak wśród czasopism niewielka półka wydawana przez
niegodnych pełnego zaufania, bo ideowo odległych katolików, do
takich należały miesięczniki „Więź” i „Znak”. Były to
pisma niszowe, niskonakładowe, trudno dostępne, choć bardzo
interesujące dla wyrobionych bardziej czytelników. Ale wśród nich
był jeden będący absolutnym fenomenem „Tygodnik Powszechny”.
Pomimo różnorodnych przygód z czasów stalinizmu przetrwał i
potrafił przemycać treści i informacje, których próżno byłoby
szukać w innych pismach. Tam przypominano o rocznicach i postaciach
nieobecnych w reżimowej prasie, poruszano tematy dla władzy
niewygodne, dla narodu pamiętne. Cenzura miała pełne roboty ręce,
cięła jak mogła, ale publicyści „Tygodnika” osiągnęli
szczyt aluzyjnej finezji słowa i treści, wypracowali prawdziwe
mistrzostwo skojarzeń. To, co dla nieświadomych toczącej się
podskórnie walki o prawdę było banalną opowieścią o
najzwyklejszych sprawach, o gotowaniu, przyrodzie czy czymś tam
jeszcze, dla wyrobionych i czujnych odbiorców było czytelnym
przekazem, satyrą, kpiną z reżimowej propagandy i zakłamanej
wersji wydarzeń. Między publicystami a czytelnikami tworzyła się
nić porozumienia, szczególny język przekazu, wobec którego
bezsilne były nożyczki cenzorów. Tak było w latach
osiemdziesiątych, gdy po raz pierwszy na tygodnik ten trafiłem, tak
było też potem, choć na jakiś czas zakazano jego wydawania z
chwilą wprowadzenia stanu wojennego. W latach osiemdziesiątych, gdy
władza zezwoliła po pierwszych największych restrykcjach na
ukazywanie się pisma (rok 1982), jego kupienie bez znajomości nie
tyle graniczyło z cudem, tylko nim było. W kręgach opozycyjnych
nie wypadało nie wiedzieć, co Tygodnik pisał, ani który tekst
spotkał się z ingerencją cenzury. Ostentacyjnie Tygodnik się
nosiło pod pachą bądź rozkładało w kolejce, by wszyscy
widzieli, po której się jest stronie. Czytanie „Tygodnika
Powszechnego” było dumą i przywilejem, tak jak pisanie do niego.
Autor, którego tekst się tam ukazał, natychmiast awansował w
hierarchii ważności! Jak wiele temu tytułowi zawdzięcza
dzisiejsza wolna Polska, warto zachować w pamięci i przekazywać
kolejnym pokoleniom.
Był jeszcze jeden tytuł z tamtych czasów o którym koniecznie
wypada wspomnieć, narodził się z solidarnościowym ruchem po
strajkach z sierpnia '80. Został wywalczony jako oficjalny organ
związkowy, ale tak naprawdę był głosem wolnej Polski w okresie
kilkunastu miesięcy „wiosny”, jak nastała między sierpniem '80
a grudniem '81. Chodzi oczywiście o tygodnik „Solidarność”.
Jego redaktorem naczelnym został Tadeusz Mazowiecki, wcześniejszy
redaktor „Więzi”. Pismo od razu stało się poszukiwane,
ciekawe, niemal jawnie opozycyjne. Cenzura, jak i pozostałe reżimowe
służby, nie była pewna, jakie władza wypracuje stanowisko w
stosunku do nowego dziesięciomilionowego ruchu „Solidarność”
(a w rzeczywistości mającego jeszcze większe poparcie), więc
pozwalała redaktorom na znacznie więcej niż przed strajkami.
Niestety, tamten tygodnik „Solidarność” ukazywał się tylko
rok, ale to i tak wystarczyło, by Polakom zaostrzyć apetyt na
wolność.
Żródło: Wikipedia |
Prawdziwie niezapomnianą dla mnie chwilą było spotkanie z
przemycanymi do Polski polskojęzycznymi czasopismami wydawanymi na
Zachodzie i pismami drugiego obiegu, które zaznaczać zaczęły
swoją coraz silniejszą obecność w drugiej połowie lat
siedemdziesiątych. Z mającą największe znaczenie „Kulturą”
wydawaną w Paryżu przez Jerzego Giedroycia zetknąłem się dosyć
późno, bo dopiero w 1978 roku. Było to duże zachodnie wydanie,
nie to pisane drobnym maczkiem na bibułkowym papierze, by łatwiej
było je ukryć w bagażach przed czujnym okiem celników. Pożyczył
mi ją kolega, który miał jakieś tajemnicze kontakty o które
wolałem nie pytać, a ja zauroczony czytałem ją do rana starając
się nie pominąć żadnego słowa łącznie z listą wspierających
i redakcyjną stopką. Tak zmienił się mój świat i wydawane
oficjalnie gazety stały się już tylko surogatem w stosunku do
tych, które były zakazane. A wraz z nowymi pismami wkroczyły w
moje życie nowe nazwiska nieznanych mi dotąd autorów:
Herling-Grudziński, Gombrowicz, Miłosz, Mackiewicz, Czapski,
Sołżenicyn i wielu innych. Z wydawanych w kraju w drugim obiegu
trafiał mi czasem w ręce „Puls”, to w nim chyba po raz pierwszy
zetknąłem się z twórczością Jerofiejewa czy Kundery.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozmnożyły się wydawane poza
Polską tytuły, a niektóre rodem z Polski poza granicami
kontynuowały działalność. Do najciekawszych i najważniejszych
były powstałe w Paryżu z inicjatywy m.in. Stanisława Barańczaka
„Zeszyty Literackie”.
I jak tu nie kochać tradycyjnych czasopism? Do dzisiaj mnie
fascynują, przyciągają jak magnes, kuszą! Mam takie dni, gdy po
prostu idę do empiku, wybieram kilka i czytam przez następne dwa
tygodnie w wolnych chwilach. I nie chcę tego zmieniać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz