środa, 7 października 2015

Lubię gazety

 Kolega, znaczący i sympatyczny biznesmen, jeden z twórców znanej każdemu polskiej marki, opowiedział mi niedawno pewną historię, która jest znamienna dla naszych gwałtownie zmieniających się technologicznie czasów. Otóż często podróżował samolotami, jak na niego przystało, klasą biznesową i na drogę zabierał ulubione gazet. W przedziale ludzi biznesu wszyscy pogrążeni byli podczas podróżny w lekturze gazet. „I nagle rok temu – wspominał kolega przy kawie – zorientowałem się, że tylko ja siedzę z papierową gazetą! Wszyscy wokół trzymali tablety. Poczułem się jak dinozaur i miałem wrażenie, że wszyscy przyglądają mi się z politowaniem. Pierwsze co zrobiłem po powrocie, to kupiłem podobne urządzenie. Teraz tylko z nim podróżuję i już nie jestem passe – roześmiał się”.
A ja lubię gazety. Takie zwykłe, tradycyjne, papierowe, pachnące drukarską farbą, zarówno codzienne jak i te rzadziej się ukazujące. I ta sympatia do nich już chyba ze mną zostanie na zawsze. W dobie wszechobecnego Internetu noszonego ze sobą w tabletach, smartfonach i wszelkich innych urządzeniach wkładanych do toreb, torebek i kieszeni, a nawet zakładanych na głowę jak czapka czy okulary, trudno jest wytłumaczyć tę sympatię do tych reliktów minionej epoki. Sam na co dzień nie tylko korzystam z udogodnień, które oferują nowoczesne urządzenia do komunikacji prywatnej i publicznej, ale i doceniam ich niecodzienne możliwości, czasami takie, które trudno było sobie wyobrazić jeszcze kilkanaście lat temu. Nie unikam, akceptuję, nadążam za ich zmianami, ale pomimo całej otaczającej je aury nowoczesności i postępu, nie czuję w nich magii, a jedynie praktyczność i użyteczność. Moim zdaniem prawdziwy czar emanuje z papieru i drukarskiej farby, tego niezwykłego połączenia dwóch zwykłych rzeczy.
Czasopisma towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Pominę podsuwane mi w dzieciństwie tytuły, które mało kto już dziś pamięta, pominę te, które we wczesnej młodości sam wybierałem, choć było ich sporo, bo zmieniały się wraz z moim dorastaniem i zainteresowaniami. Wspomnę tylko, że gazety towarzyszyły mnie i memu pokoleniu codziennie. Niemal każdy Polak (do połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczęła się informatyczna rewolucja) zaczynał dzień od zakupu w kiosku jakiegoś lokalnego dziennika (w Trójmieście ukazywały się trzy, dwa poranne, „Dziennik Bałtycki” i rozsławiony piosenką Czerwonych Gitar „Głos Wybrzeża”, oraz popołudniówka „Wieczór Wybrzeża”), a wielu miało też swoje ulubione tygodniki. Absolutnym przebojem kobiecym była „Przyjaciółka”, która cieszyła się tak wielką popularnością, że pomimo ogromnego nakładu (podobno w czasach PRL-u drukowana nawet trzy miliony egzemplarzy) trzeba było prosić w kiosku o jej odłożenie, bo znikała zaraz po dostarczeniu do sprzedaży. Dużą popularnością cieszył się „Przekrój”, prekursor dzisiejszych tygodników społeczno-politycznych. Miłośnicy żartów i satyry mogli sięgnąć po nieco prostacką „Karuzelę” lub bardziej wyrafinowane „Szpilki”, znaczny mieli też miłośnicy czasopism tematycznych, a i innych tytułów było sporo. Ich sprzedaż wzrastała w okresach świątecznych, gdy wzrastała ich objętość i zakres tematów. Stefan Kisielewski świątecznej przyjemności lektury poświęcił przynajmniej dwa felietony w „Tygodniku Powszechnym”.
O prasie z tamtych czasów, sprzed upadku komunizmu i internetowej rewolucji, można napisać całe tomy, a każdy mógłby dorzucić kilka swoich ulubionych tytułów. Miałem je i ja, a było ich tak dużo, że nie sposób przytoczyć wszystkich. Począwszy od lat szkoły średniej zaczynałem kupować jedne, a porzucałem inne. Pamiętam znakomite pismo popularno-naukowe „Problemy”, które nie stroniło też od literatury, a nawet odważało się publikować traktowaną wtedy jeszcze nieco pogardliwie literaturę science-fiction. Lubiłem reżimowe „Literaturę” i „Kulturę” ze względu na ukazujące się tam teksty wielu znakomitych pisarzy (Redliński, Głowacki, Kapuściński, Grochowiak, Bratny, Mętrak i wielu innych – ich losy najróżniej się potem potoczyły), którzy mieli akurat łaskawe przyzwolenie na publikowanie w kraju (niektórzy postawą ideową sprzyjającą marksizmowi kupowali sobie tę łaskę). Pamiętam redagowany w Gdańsku „Czas”, który zaczął się ukazywać w 1975 r. i od razu zdobył znaczną popularność i, na ile mógł, na tyle starał się dystansować od socjalistycznej propagandy. Niezastąpiona była „Literatura na Świecie”, pozwalająca chociaż odrobinę zbliżyć się do tego, co pisano poza granicami moskiewskiego imperium zwanego „krajami demokracji ludowej”.
Była jednak wśród czasopism niewielka półka wydawana przez niegodnych pełnego zaufania, bo ideowo odległych katolików, do takich należały miesięczniki „Więź” i „Znak”. Były to pisma niszowe, niskonakładowe, trudno dostępne, choć bardzo interesujące dla wyrobionych bardziej czytelników. Ale wśród nich był jeden będący absolutnym fenomenem „Tygodnik Powszechny”. Pomimo różnorodnych przygód z czasów stalinizmu przetrwał i potrafił przemycać treści i informacje, których próżno byłoby szukać w innych pismach. Tam przypominano o rocznicach i postaciach nieobecnych w reżimowej prasie, poruszano tematy dla władzy niewygodne, dla narodu pamiętne. Cenzura miała pełne roboty ręce, cięła jak mogła, ale publicyści „Tygodnika” osiągnęli szczyt aluzyjnej finezji słowa i treści, wypracowali prawdziwe mistrzostwo skojarzeń. To, co dla nieświadomych toczącej się podskórnie walki o prawdę było banalną opowieścią o najzwyklejszych sprawach, o gotowaniu, przyrodzie czy czymś tam jeszcze, dla wyrobionych i czujnych odbiorców było czytelnym przekazem, satyrą, kpiną z reżimowej propagandy i zakłamanej wersji wydarzeń. Między publicystami a czytelnikami tworzyła się nić porozumienia, szczególny język przekazu, wobec którego bezsilne były nożyczki cenzorów. Tak było w latach osiemdziesiątych, gdy po raz pierwszy na tygodnik ten trafiłem, tak było też potem, choć na jakiś czas zakazano jego wydawania z chwilą wprowadzenia stanu wojennego. W latach osiemdziesiątych, gdy władza zezwoliła po pierwszych największych restrykcjach na ukazywanie się pisma (rok 1982), jego kupienie bez znajomości nie tyle graniczyło z cudem, tylko nim było. W kręgach opozycyjnych nie wypadało nie wiedzieć, co Tygodnik pisał, ani który tekst spotkał się z ingerencją cenzury. Ostentacyjnie Tygodnik się nosiło pod pachą bądź rozkładało w kolejce, by wszyscy widzieli, po której się jest stronie. Czytanie „Tygodnika Powszechnego” było dumą i przywilejem, tak jak pisanie do niego. Autor, którego tekst się tam ukazał, natychmiast awansował w hierarchii ważności! Jak wiele temu tytułowi zawdzięcza dzisiejsza wolna Polska, warto zachować w pamięci i przekazywać kolejnym pokoleniom.
Był jeszcze jeden tytuł z tamtych czasów o którym koniecznie wypada wspomnieć, narodził się z solidarnościowym ruchem po strajkach z sierpnia '80. Został wywalczony jako oficjalny organ związkowy, ale tak naprawdę był głosem wolnej Polski w okresie kilkunastu miesięcy „wiosny”, jak nastała między sierpniem '80 a grudniem '81. Chodzi oczywiście o tygodnik „Solidarność”. Jego redaktorem naczelnym został Tadeusz Mazowiecki, wcześniejszy redaktor „Więzi”. Pismo od razu stało się poszukiwane, ciekawe, niemal jawnie opozycyjne. Cenzura, jak i pozostałe reżimowe służby, nie była pewna, jakie władza wypracuje stanowisko w stosunku do nowego dziesięciomilionowego ruchu „Solidarność” (a w rzeczywistości mającego jeszcze większe poparcie), więc pozwalała redaktorom na znacznie więcej niż przed strajkami. Niestety, tamten tygodnik „Solidarność” ukazywał się tylko rok, ale to i tak wystarczyło, by Polakom zaostrzyć apetyt na wolność.
Żródło: Wikipedia
Prawdziwie niezapomnianą dla mnie chwilą było spotkanie z przemycanymi do Polski polskojęzycznymi czasopismami wydawanymi na Zachodzie i pismami drugiego obiegu, które zaznaczać zaczęły swoją coraz silniejszą obecność w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Z mającą największe znaczenie „Kulturą” wydawaną w Paryżu przez Jerzego Giedroycia zetknąłem się dosyć późno, bo dopiero w 1978 roku. Było to duże zachodnie wydanie, nie to pisane drobnym maczkiem na bibułkowym papierze, by łatwiej było je ukryć w bagażach przed czujnym okiem celników. Pożyczył mi ją kolega, który miał jakieś tajemnicze kontakty o które wolałem nie pytać, a ja zauroczony czytałem ją do rana starając się nie pominąć żadnego słowa łącznie z listą wspierających i redakcyjną stopką. Tak zmienił się mój świat i wydawane oficjalnie gazety stały się już tylko surogatem w stosunku do tych, które były zakazane. A wraz z nowymi pismami wkroczyły w moje życie nowe nazwiska nieznanych mi dotąd autorów: Herling-Grudziński, Gombrowicz, Miłosz, Mackiewicz, Czapski, Sołżenicyn i wielu innych. Z wydawanych w kraju w drugim obiegu trafiał mi czasem w ręce „Puls”, to w nim chyba po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Jerofiejewa czy Kundery.
Po wprowadzeniu stanu wojennego rozmnożyły się wydawane poza Polską tytuły, a niektóre rodem z Polski poza granicami kontynuowały działalność. Do najciekawszych i najważniejszych były powstałe w Paryżu z inicjatywy m.in. Stanisława Barańczaka „Zeszyty Literackie”.

I jak tu nie kochać tradycyjnych czasopism? Do dzisiaj mnie fascynują, przyciągają jak magnes, kuszą! Mam takie dni, gdy po prostu idę do empiku, wybieram kilka i czytam przez następne dwa tygodnie w wolnych chwilach. I nie chcę tego zmieniać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz