poniedziałek, 30 czerwca 2014

Początek lata 1974

 To był początek wyjątkowych wakacji, takich, które głęboko zapadają w pamięć i wracają z najdrobniejszymi szczegółami po dziesiątkach lat. Kilka dni wcześniej odebrałem świadectwo ukończenia szkoły podstawowej i rozkoszowałem się poczuciem wolności. Lekki niepokój jaki czułem myśląc o mającej się rozpocząć we wrześniu nauce w zupełnie mi nieznanym liceum, szybko się rozwiał w ciepłych podmuchach wiatru łagodnie kołyszącego wierzchołkami porastających kaszubskie pagórki lasów. A lato tego roku rozpoczęło się wyjątkowo ciepłymi daniami.
Był czerwiec 1974 roku i świat był zupełnie inny. W Moskwie marszczył groźnie krzaczaste brwi Leonid Breżniew czujnie obserwując swe imperium i jego satelity, w Waszyngtonie Richard Nixon ostatkiem sił bronił się przed konsekwencjami afery Watergate, a cały świat zachodni starał się uporać ze skutkami kryzysu naftowego. W Polsce trwało zaś apogeum złotej ery Edwarda Gierka, który chciał Polskę uczynić najszczęśliwszym barakiem w obozie socjalizmu. Kredyty zaciągane u zachodnich bankierów sprawiły, że świat z perspektywy przeciętnego Polaka, który nigdy nie był na Zachodzie i nie widział normalnego życia, wyglądać zaczął nie tylko znośnie, ale niekiedy nawet kolorowo.
To były idylliczne czasy małej polskiej stabilizacji. Wakacje spędzało się w zakładowych ośrodkach wczasowych, dla trójmiejskich przedsiębiorstw rozmieszczonych nad kaszubskimi jeziorami. Do takiego ośrodka w Sulęczynie pojechaliśmy też i my całą rodziną. Oferował wszystko, co naszym rodzicom wydawało się niezbędnie do wypoczynku: słabo wyposażony i ciasny domek campingowy, świetlicę z kolorowym radzieckim telewizorem, w której można było za dnia pograć w ping-ponga, boisko do siatkówki, przystań z trzema pomostami i sprzętem pływającym i towarzystwo równie zadowolonych z wakacji znajomych.
Dla takich jak ja nastolatków taki wyjazd również stanowił nie byle jaką atrakcję. Z doświadczenia wiedziałem, że stanowi okazję do zawierania nowych znajomości z rówieśnikami i, co najważniejsze, sporą dawkę niezależności, bo rodzie zajęci własnymi sprawami niewiele poświęcali uwagi swoim latoroślom. Nie inaczej było i tamtego lata, poznałem nowych znajomych, z którymi spędzaliśmy czas na wodzie, graliśmy w siatkówkę bądź wypuszczaliśmy się na całodniowe wycieczki autostopem nad pobliskie jezioro Mausz lub do Gowidlina. Przy ognisku i dźwiękach gitary rodziły się wakacyjne sympatie, które niekiedy przetrwały dłużej niż wakacje.
Ale było coś jeszcze, coś, co sprawiało, że raz na jakiś czas my, męska grupa nastolatków i nasi ojcowie gromadziliśmy się zjednoczeni w świetlicy przed telewizorem. Zaczęły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy po wojnie brała udział także nasza reprezentacja.
Niewiele osób liczyło wówczas na jej sukces, tym bardziej, że znaleźliśmy się w grupie z Argentyną, Włochami i Haiti. Haiti wydawało się przeciwnikiem do ogrania, ale Argentyna czy Włochy? Te zdawały się poza naszym zasięgiem.
Piętnastego czerwca, czterdzieści lata temu, zasiedliśmy w wypełnionej tłumem i gęstym dymem papierosowym świetlicy i czekaliśmy niecierpliwie na pierwszy gwizdek mający rozpocząć mecz z reprezentacją Argentyny. Siedziałem między Januszem, ratownikiem naszego ośrodka, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić mimo różnicy wieku, i jego bratem Jurkiem. Inne imiona ulotniły mi się z pamięci, ale wszystko co działo się na boisku pamiętam dokładnie. Trudno to zresztą zapomnieć, bo ku powszechnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości w siódmej minucie spotkania Grzegorz Lato zdobył dla Polski pierwszego gola. Minutę czy dwie później wynik podwyższył na dwa do zera Andrzej Szarmach. Trudno opisać entuzjazm, jaki zapanował w świetlicy. Nasza reprezentacja utrzymała ten wynik do przerwy, dopiero w drugiej połowie Argentyńczykom udało się strzelić kontaktową bramkę. Smutek nie trwał jednak długo, bo dwie minuty później celny strzał Laty znów powiększył przewagę Polski do dwóch goli. Kilka minut później Argentyńczycy zrewanżowali się celnym trafieniem. Z niepokojem czekaliśmy na końcowy gwizdek, ale to już było wszystko, na co stać było reprezentację Argentyny i mecz zakończył się zwycięstwem Polski 3:2.
Przez następne dni rozmawiało się tylko o tym i trudno się dziwić. Potem z meczu na mecz apetyty rosły: 7:0 z Haiti, 2:1 z Włochami, 1:0 ze Szwecją, 2:1 z Jugosławią. Dopiero reprezentacji RFN, w przedziwnym meczu na zalanym wodą boisku, dopisało więcej niż Polakom szczęścia i drużyna Kazimierza Górskiego zeszła z boiska pokonana. Na pocieszenie kilka dni później pokonała Brazylię 1:0 i zajęła trzecie miejsce w tym najważniejszym futbolowym turnieju.

Minęło czterdzieści lat., a wciąż mam żywo w pamięci tamten początek wakacji. Był słoneczny, gorący i pełen wrażeń. Nie tylko tych sportowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz