niedziela, 19 października 2014

Polskie seriale z przeszłości

 Od wielu lat filmowe kanały telewizyjne nieustanie i wciąż od nowa emitują tak zwane kultowe seriale PRL-u. W zasadzie nigdy, poza może serialu o pancernych, który oglądałem w dzieciństwie, nie byłem ich miłośnikiem. Nie wciągnęły mnie ani przygody kapitana Klossa, ani porucznika Borewicza, ani inżyniera Karwowskiego. Nawet wtedy, w latach siedemdziesiątych, wydawały mi się absurdalne i nieprawdziwe, bo wpisywały się w klimat nieustannie uprawianej w TV propagandy sukcesu. Jenak dopiero teraz, gdy zacząłem się im przyglądać w innej rzeczywistości, zaskoczyło mnie, jak bardzo nie tylko ich twórcy i aktorzy, ale i polskie społeczeństwo, bo przecież zyskały sobie liczne grono miłośników, przesiąknięte było ideami socjalizmu.
Prawdę jednak mówiąc, poza niechęcią, żywię też dla nich pewien rodzaj podziwu, bo przyznać muszę, że propagandę sączyły dyskretnie, bez nachalności i patosu, ale tym bardziej skutecznie. Wsączały się w umysły widzów niczym apel do podświadomości, każąc im wierzyć w swój przekaz. W dwóch słowach, propagandowy majstersztyk.
Przykłady? Ot, choćby w pierwszym odcinku serialu „07 zgłoś się” cała polska milicja skupia wysiłki na poszukiwaniu człowieka, który sprowadza z zagranicy kremplinę i sprzedaje ją w Polsce, dokonując w ten sposób strasznego przestępstwa. Według dzisiejszych norm nazwalibyśmy go przedsiębiorcą ze zmysłem inicjatywy, ale wówczas wszyscy akceptowali fakt, że kupić coś taniej a sprzedać drożej, zaspokajając przy tym braki na rynku, to godna potępienia spekulacja. Oczywiście, by podkreślić powagę czynu, owa przestępcza szajka musiała mordować bez skrupułów, by nikt nie miał wątpliwości, że taką działalność mogli prowadzić tylko ludzie bezwzględni i wynaturzeni.
Zupełnie też nie przeszkadzało nikomu, że kapitan Hans Kloss służył radzieckiemu wywiadowi, który wprowadził go w struktury Abwehry. Potem, by nie drażnić widzów, nie pojawiał się już więcej żaden z radzieckich mocodawców. Hans Kloss nigdy nie wspominał o nich inaczej, niż „nasi”. Ale, by nie mylić jego przełożonych z londyńskim Polskim Państwem Podziemnym, pojawiały się od czasu do czasu odniesienia do „nich”, czyli Armii Krajowej. Unikano też bezpośrednio aluzji do wrogiego rządu londyńskiego. Ważne było, że dzielny agent radziecki by polskim patriotą i potrafił w pole wyprowadzić każdego Niemca.
Genialnym z punktu widzenia propagandowego był też serial o załodze czołgu. Podobnie jak wcześniejsze unikał odniesień do złego kapitalizmu, koncentrując się na apologetyce polsko-radzieckiego sojuszu. Przymanowski, autor książki i scenariusza, zakłamywał rzeczywistość przez przemilczenia. W całym serialu nie ma ani jednego bodaj słowa o istnieniu polskich formacji wojskowych działających na Zachodzie, ani słowa o armii Andersa czy dywizji generała Maczka. Raz jeden w filmie pojawia się w krótkim epizodzie kilku żołnierzy walczących na zachodnim froncie, ale są to Amerykanie. Najlepszym komentarzem do tego serialu było pytanie, które zadała nam kiedyś jedenastoletnia córka naszych znajomych: „Czy Polacy mieli w czasie drugiej wojny tylko jeden czołg?”.
Nie lepiej jest z niezwykle popularnym w latach siedemdziesiątych serialem Gruzy i Toeplitza „Czterdziestolatek”. Widać, że autorzy dali się, w czym nie byli wyjątkami, uwieść propagandzie Edwarda Gierka. W pierwszym, skądinąd najlepszym moim zdaniem odcinku, bohater wspomina o ideologicznych przełomach i udziale w formacji „Służba Polsce”, sugerując, że prawdziwie dzielnym inżynierem i budowniczym kraju mogła być osoba, która przeszła przez jedynie słuszną szkołę, dzięki której akceptowała socjalizm, choć, co też było zręcznym zabiegiem, nie akceptowała jej bezkrytycznie i czasem, w rzeczach drobnych i w gruncie rzeczy nieistotnych, potrafiła szukać własnych rozwiązań. Film pełny jest „towarzyszy dyrektorów”, dzięki którym, przy udziale inżyniera Karwowskiego, polska gospodarka odnosiła kolejne sukcesy, takie jak wybudowanie dworca centralnego czy trasy łazienkowskiej. Co więcej, partia musiała być wówczas łaskawa dla reformatorów w drobnych sprawach i chętna, by przyjmować tzw. konstruktywną krytykę.
Przykładów można przytaczać więcej, bo jest ich bez liku. Zaskakuje fakt, jak wiele najbardziej poważanych autorytetów, artystów i zwykłych Polaków dało się uwieść komunistycznej ideologii i nie dostrzegało zupełnie absurdów tego, co tworzą, i tego, co odtwarzają.
Nie osądzam ich, nie po to o tym piszę. Taka jest natura człowieka, że czasem gubi zdrowy rozsądek w pragnieniu dostrzegania dobra w innych. Komunistom udało się uwieść w ten sposób naprawdę wielkich, byli wśród nich tacy giganci polskiej kultury jak Maria Dąbrowska, Tadeusz Borowski, Julian Tuwim, Marek Hłasko, Wiesława Szymborska, Andrzej Łapicki czy Tadeusz Konwicki, a oni nie wyczerpują tej naprawdę długiej listy. Wielu z nich podziwiam, bo udało im się przejrzeć i znaleźć właściwą drogę, a to, jak sądzę, nie jest łatwe, gdy brakuje porównań.

Bogu dziękuję, że nie przechodzić musiałem tej drogi i mogę się przyglądać temu z dystansu. Tylko dlaczego wciąż mi o tym przypomina polska telewizja, jakbyśmy nie mieli innych, całkiem niezłych filmów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz