Wędrówka
wśród cieni, Józef Tarnowski oraz Raymond Raszkowski-Ross, Wyd. Bernardinum, 2013 |
Józef Tarnowski urodził się w
1922 roku w Maniewiczach, jak sam napisał, na pograniczu Kresów i Wołynia. Tam
spędził pierwsze lata życia, a potem, po przeprowadzce rodziców, sielankową młodość
na Wołyniu, w Kowlu i w Łucku., Ten czas szczęśliwego życia, jak dla
zdecydowanej większości polskich mieszkańców dawnych Kresów, zakończył się wraz
z wkroczeniem na te tereny Armii Czerwonej we wrześniu 1939 roku. Zaraz potem
Józef Tarnowski związał się z miejscowym ruchem oporu, który potem sformował
się w Armię Krajową wraz z innymi organizacjami niepodległościowego podziemia,
ale nie to stało się powodem dalszych jego nieszczęść. Paradoksalnie, powodem
tego było wydarzenie zupełnie, zdawałoby się, nieistotne, a jednak wszystko potem
następować zaczęło według przerażającego i powtarzalnego dla sowieckiej
okupacji schematu. W jego przypadku powodem aresztowania było „zbezczeszczenia”
plakatu Józefa Stalina, na którym nieopatrznie usiadł podczas długiego wiecu, potem więzienie, tortury, proces i wyrok –
dziesięć lat Gułagu.
Siedemnastoletni podówczas Józek,
po wielu miesiącach okrutnego śledztwa, swą swoją pełną grozy podróż na Workutę
rozpoczął w 1941 roku, w warunkach, których nie sposób opisać. Bydlęce wagony
posiadały „dwoje drzwi, dwa rzędy prycz przymocowanych do ścian, piec na środku
i wiaderko na ekskrementy […]. Drzwi były oczywiście zawsze zamknięte. […] W
nocy leżeliśmy na pryczach ściśnięci tak bardzo, że jeśli ktoś chciał się
odwrócić, to samo musiała zrobić cała reszta. […] Smród był niewiarygodny”.
Podróż trwała miesiąc, temperatury sięgały pięćdziesięciu stopni poniżej zera,
każdego niemal dnia ktoś w wagonie umierał.
„Po etapie podróży do Moskwy,
przerywanym więziennymi postojami, droga na północ wydawała się nie mieć końca.
[…] Drzwi otwierano tylko podczas porannego opróżniania kubła i wieczornego
rozdzielania chleba i wody. […] Zawsze w oddali widoczne były obozy, coraz
więcej ogromnych łagrów. Nigdy miasta. Nigdy wsie. Wyłącznie obozy. Dopiero
wtedy zaczął do nas docierać ogrom tej bestii. W łagrach były miliony ludzi!”.
Obrazy życia w łagrze nie
odbiegają od tych, jakie opisały tysiące ich więźniów, te najbardziej
przejmujące znaleźć można w opowiadaniach Warłama Szałamowa i książkach Aleksandra
Sołżenicyna. Tam nieważna była narodowość, wszyscy cierpieli tak samo, oddaleni
od domu i przekonani o nieuchronności śmierci, a mimo to kurczowo trzymali się
życia. Tam, gdy umierała nadzieja, umierał człowiek. I tę, z pozoru płonną
nadzieją, żywi się każdy, kto czuje się niesprawiedliwie skrzywdzony. Nie
inaczej było z Józefem Tarnowskim. Nie pokonały go ani mordercza praca, ani
głód, ani mrozy.
I nagle zdarzył się cud – na mocy
umowy między rządami Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii a Sowietami, a
tym samym uznawanego przez Aliantów Rządu Polskiego na emigracji, zaczęto z
przebywających w Gułagach Polaków tworzyć polską armię. Józef Tarnowski, po
kolejnej pełnej przygód podróży przez Kazachstan i Uzbekistan trafił do
formowanej przez gen. Andersa armii, a potem wraz z nią do Persji (dzisiaj
Iranu). Wreszcie, po ukończeniu oficerskiego kursu, zgłosił się do brygady
spadochronowej i po podróży statkiem dookoła świata wylądował w Szkocji, gdzie
po przejściu intensywnego kursu, został spadochroniarzem Pierwszej Brygady
Spadochronowej dowodzonej przez gen. Sosabowskiego. Zrzucony w Holandii w
ramach tragicznej w skutkach operacji Market Garden (rozsławionej przez film „O
jeden most za daleko” w reż. Richarda Attenborough), brał udział w bitwie pod Arnhem,
gdzie był świadkiem śmierci kolejnych przyjaciół.
Po zakończeniu działań wojennych
pozostał w Szkocji, bo Polski nie uważał za niepodległą. Tam poznał swoją żonę,
tam ukończył studia, tam rozpoczął pracę w spółkach związanych z
telekomunikacją. Do swojego gniazda, teraz leżącego na Ukrainie, nie wrócił
nigdy, nie widział już w nim nic, co przypominałoby jego młodość. Ale dwukrotnie
odwiedził Polskę, rodziców przesiedlonych na tzw. Ziemie Odzyskane, ze smutkiem
konstatując, że jest śledzony i traktowany jak wróg, co utwierdziło go we
wcześniejszym przekonaniu, że to nie była jego ojczyzna.
Ale gdy tylko Polska wybiła się
na niepodległość, nie mogło w niej zabraknąć Joe Tarnowskiego, który pospieszył
wspierać transformację dzieląc się swym bogatym doświadczeniem menedżerskim i
zawodowym. Szybko zorientował się, że mentalności pokolenia kierowników z
czasów komunizmu, nie uda się już zmienić, skoncentrował więc swoje wysiłki na szkoleniu
młodszych kadr, ówczesnych (w latach dziewięćdziesiątych) trzydziesto- i
dwudziestolatków. Poznał osobistości nowej klasy politycznej w tym prezydenta
L. Wałęsę), nawiązał przyjaźnie (dzięki jednej z nich ukazały się po polsku jego
wspomnienia), na nowo, z radością, odkrywał Polskę, po której przed wojną nie
miał okazji podróżować.
Ostatnich dwadzieścia lat życia
upłynęło mu na organizowaniu wsparcia i przekazywaniu doświadczeń młodemu
pokoleniu rodaków. I, wierzę w to mocno, z poczuciem dobrze spełnionego wobec
ojczyzny obowiązku, dołączył do swych towarzyszy żołnierzy i zesłańców,
Jednak, by nie kończyć w tak
szablonowy sposób tej refleksji, dodam, że te wspomnienia nie zamykają się w
martyrologiczno-patriotycznym opisie własnych dziejów i historii Polski. Dla
mnie osobiście bardzo cenne były wplecione w narrację spostrzeżenia i wynikające
z nich wnioski, zazwyczaj zaskakujące dla nas, Polaków, którzy tutaj spędzili
swoje lata komunizmu. Inaczej postrzegał
nie tylko Polskę, lecz także mające po wojnie wydarzenia na Zachodzie, inaczej
oceniał jej polityków. Ale potrafił też wyciągać zaskakujące wnioski z historii
wcześniejszej, przedwojennej, odbiegające od ogólnie przyjętych w
podręcznikach.
Książka trafiła do bibliotek w
Polsce i na Zachodzie, mam nadzieję, że od czasu do czasu, jakiś miłośnik
przeszłości, odnajdzie ją i po nią sięgnie nie tylko po to, by obejrzeć
okładkę. Bo warto wyłuskiwać takie prywatne historie po to, by lepiej zrozumieć
dzieje jako całość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz