W miarę upływu lat i oddalania się
od przełomowego roku 1989, z coraz mniejszymi emocjami, ale za to
większym rozbawieniem obserwuję wydarzenia na politycznej scenie
Polski. Przedziwne bowiem rzeczy dzieją się w polityce, jeśli
spojrzeć na nie z perspektywy ćwierćwiecza, zaskakujące bywają
zmiany stron i sojuszy dokonywane przez polityków, i chociaż
wszyscy już przywykli, mnie nadal wprawia to w zdumienie. Ot, choćby
Roman Giertych, swego czasu jako przewodniczący Ligi Polskich Rodzin
tworzący wespół z PiS i Samoobroną rządzący Polską sojusz,
dziś pomstuje na byłego koalicjanta (PiS) i jego przywódcę. Nie
inaczej Kazimierz Marcinkiewicz, pozbawiony za nieudolność (bo
serwilizmu mu nie brakowało) stanowiska szefa rządu przez swego
protektora, dziś wtóruje jego przeciwnikom. Nie inaczej usunięty
przez Jarosława Kaczyńskiego ze stanowiska ministra obrony Radosław
Sikorski, od owej chwili wierny członek PO i zajadły wróg PiS z
jego prezesem na czele. Można to grono poszerzyć choćby o Michała
Kamińskiego, swego czasu rzecznika prasowego prezydenta Lecha
Kaczyńskiego, a także wielu kolejnych choć mniej znanych postaci
życia politycznego. Bywają również wolty odwrotne, do
spektakularnych należało przyjęcie stanowiska ministra finansów w
rządzie Jarosława Kaczyńskiego przez oddaną wcześniej Donaldowi
Tuskowi Zytę Gilowską, czy rok temu przez Jarosława Gowina teki w
resorcie nauki i szkolnictwa wyższego. Nie wnikam, czy ich postawa
wówczas, czy obecnie jest słuszna (odpowiedź zależy od tego, kto
będzie to oceniał), to jedynie czysta konstatacja. Politycy, jak
widać, delikatnej natury mają psychikę i gdy poczują się
urażeni, równy przejawiają entuzjazm, co i wrogość. Ale to
wszystko już nie zaskakuje, zwłaszcza, że za niektórymi z nich
trudno nadążyć. Znakomitym tego przykładem może być Ryszard
Czarnecki: zaczynał od Unii Polityki Realnej, następnie zakładał
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, potem przystąpił do
Samoobrony, aż wreszcie odnalazł się w PiS, przy czym warto
podkreślić, że nie należy on do wyjątków. W tym kontekście
równie interesujące są, zwłaszcza w świetle ostatnio
opublikowanych opinii biegłych grafologów na temat teczki Lecha
Wałęsy, wolty całych środowisk politycznych. A ich historia może
być bardzo pouczająca.
W 1990 roku, podczas kampanii przed
pierwszymi powszechnymi wyborami prezydenta, przeprowadzanymi po raz
pierwszy od zakończenia II wojny, w polskim społeczeństwie dokonał
się głęboki podział. W wyścigu do Belwederu (obecny Pałac
Prezydencki był jeszcze wówczas tylko Pałacem Namiestnikowskim)
stanęło w szranki dwóch niekwestionowanych w swych osiągnięciach
polityków: Lech Wałęsa, patron Komitetu Obywatelskiego dzięki
któremu opozycja wygrała kontraktowe wybory 4 czerwca 1989 roku,
oraz Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier Polski
drugiej połowy XX wieku rezydujący w Polsce (nie licząc
nominalnych tylko premierów londyńskich).
Dla obu stających w szranki liderów
wybory te miały nie tylko polityczne, ale i ambicjonalne znaczenie.
Lech Wałęsa, od lat przyzwyczajony do roli dyrygenta, niechętnie
patrzył, jak spod jego skrzydeł wyrwał się, usamodzielnił, a co
gorsza nabierał popularności nowy sejmowy przywódca. Czuł, że
usuwa mu się spod nóg piedestał, bez którego nie potrafił już
żyć. Sam Tadeusz Mazowiecki natomiast, nie do końca widzący się
w nowej roli, dał się przekonać swoim poplecznikom głoszącym, że
tylko on zrealizować może bliską im wizję socjaldemokratycznej i
liberalnej Polski, a co najważniejsze, zatrzyma nieodpowiedzialnego
gbura, czyli Wałęsę, postrzeganego przez środowisko bliskie
Mazowieckiemu jako największe zagrożenie dla dokonujących się
przemian.
Dla polityków skupionych wokół
kandydatów wybory miały także ogromne znaczenie. Wałęsie,
głoszącemu konieczność przyspieszenia i nowego początku,
patronowali Jarosław i Lech Kaczyński i środowisko Porozumienia
Centrum (z którego w 2001 roku narodził się PiS), Kongres
Liberalno-Demokratyczny z Donaldem Tuskiem i znaczna część
środowisk o prawicowej proweniencji (chociaż dystansował się od
postaci Wałęsy na przykład Aleksander Hall). Ich zagorzałymi
przeciwnikami, wspierającymi Tadeusza Mazowieckiego, było przede
wszystkim środowisko Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna (ROAD,
później przekształcony w Unię Demokratyczną), w którym
najważniejszą rolę odgrywali politycy o lewicujących poglądach,
tacy jak Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec czy Władysław
Frasyniuk. W ślad za nimi podzieliło się społeczeństwo.
Kampania była ostra i
bezkompromisowa, a co najbardziej zaskakujące, to sojusznicy
Mazowieckiego wprowadzili do niej elementy agresywne i dyskredytujące
przeciwnika. W spotach wyborczych T. Mazowieckiego, Wałęsa odcinał
siekierą Polskę od Europy (bo w jednym z wywiadów ogłosił, że
trzeba prezydenta z siekierą) i łamał ledwo wschodzące drzewo
wolnej Polski, by wsadzać bez korzeni do innej doniczki (zapowiadał
nowy początek), a to tylko dwa zapamiętane przeze mnie z wielu
podobnych. Nie szczędzono też Wałęsie czarnego wizerunku, był w
nim nieobliczanym w czynach populistą i dyletantem,
nieodpowiedzialnym i groźnym watażką, a jego rządy miały
sprowadzić na Polskę ogrom niewyobrażalnych nieszczęść.
Wybory okazały się klęską
Mazowieckiego, przegrał nie tylko z Wałęsą, ale nawet z nieznanym
do niedawna nikomu Tymińskim. Środowisko Unii Demokratycznej
głęboko urażone taką niesprawiedliwością i głupotą ludu,
przez kolejnych pięć lat nie unikało żadnej okazji, by przypiąć
urzędującemu prezydentowi kolejną łatkę (co, nawisem mówiąc,
nie było trudne, bo Wałęsa w istocie okazał się dyletantem i
gburem).
Minęło nieco ponad dwadzieścia
lat (Wałęsa w kolejnych wyborach przegrał z Aleksandrem
Kwaśniewskim) i ku memu zaskoczeniu, to właśnie najwięksi
ówcześni przeciwnicy Wałęsy skupieni wokół Gazety Wyborczej
stali się jego największymi apologetami, a jego dawni sojusznicy
wrogami! Ciekawe, czy to Wałęsa przeszedł tak głęboką
metamorfozę (stał się wykształcony, uprzejmy i odpowiedzialny),
że warto go dzisiaj poopierać, czy już taki był, tylko dopiero
teraz jego obrońcy to dostrzegli?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz