wtorek, 28 kwietnia 2015

Schyłek imperium książki

 Mieszkańców świata książki ubywa. Choć w zasadzie nigdy nie było ich wielu. Przekonałem się o tym w 1986 roku, gdy trafiłem do szkoły podchorążych rezerwy w Grudziądzu (studenci dzisiejszych czasów chyba nie uwierzą, ale wtedy po zakończeniu studiów szło się na rok do wojska) i próbowałem rozmawiać o książkach. To byli nie tylko moi rówieśnicy, ale i absolwenci szkół wyższych z całego kraju, a ja z niemałym zaskoczeniem odkryłem, że żyjemy w innych światach. Fakt, że zdecydowana większość z nich nie słyszała w tamtych czasach o „Małej Apokalipsie” Konwickiego, „Folwarku zwierzęcym” czy „Roku 1984” Orwella, był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Chociaż książki te były oficjalnie zakazane, to przecież w kraju roiło się od podziemnych wydawnictw oferujących wszystko, czego nie można było dostać w księgarniach. Być może nie wszyscy mieli do nich dostęp, to możliwe, ale by nawet o nich nie słyszeć? Tego pojąć nie potrafiłem.
Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza, mało kto w ogóle słyszał o Konwickim, choć wychodziły oficjalnie inne jego powieści, a to był tylko początek. Im dalej w las, tym było ciemniej. Generalnie, jeśli nazwisko jakiegoś autora nie padło na lekcji języka polskiego w szkole, nie było znane, ale i te w szkole przywoływane książki nie zawsze szły w parze ze znajomością ich treści.
Świat przywykliśmy postrzegać z własnej perspektywy, oceniać według własnych przyzwyczajeń. Złodziej przekonany będzie, że większość ludzi kradnie (najwyżej nie daje się złapać), a człowiek uczciwy skłonny będzie wszystkim ufać. Otaczają ich ludzie o podobnej profesji i poglądach do ich własnych. Stąd moja pomyłka, przekonany byłem, że skoro ja czytam, skoro czytają wszyscy moi bliscy i przyjaciele, czytają wszyscy. Nic bardziej mylnego. Moi rówieśnicy z podchorążówki stanowili przegląd absolwentów ze wszystkich regionów Polski, uczelni o najróżniejszych profilach i okazało się, że nie wszędzie to samo jest interesujące i nie wszędzie tym samym się żyje.
Dotąd byłem przekonany, że świat książki to Najludniejsze Imperium Świata. Polowanie na pojawiające się w księgarniach dzieła, dla mnie i moich rówieśników pokolenia przełomu lat 50. i 60., stanowiło jedną z najważniejszych życiowych czynności. Podczas każdego towarzyskiego spotkania opowiadaliśmy sobie, że ukazał się Stachura, Hłasko czy wspomniany Konwicki i gdzie jeszcze można go kupić. Największymi szczęśliwcami byli ci, którzy mieli znajomych pracujących w księgarniach (wielka rzadkość), inni zdobywali się dla upragnionej książki na znaczne poświęcenia, jak jeden z moich kolegów (a był to już rok 1987), który zakupił dla pani ekspedientki bukiet róż po to, by zostawiła dla niego pierwsze wydania „Imienia Róży”. Wartość bukietu znacznie przekraczała wartość dzieła Umberto Eco, ale czy można miłość przeliczać na pieniądze?
Ja byłem w jeszcze dogodniejszej sytuacji, bo dorywczo zajmowałem się też rozprowadzaniem książek wydawanych poza oficjalnym obiegiem, dzięki czemu rozkoszowałem się lekturami, które niedostępne były dla niewtajemniczonych (choć chętnie dziełem się wszystkimi nadwyżkami). Tak zapoznawałem się z zakazaną twórczością Hrabala, Kundery, Sołżenicyna, Brandysa, Kołakowskiego i dziesiątek innych cenzurowanych autorów. Czytywałem też paryską „Kulturę”, „Zeszyty Historyczne” i inne wydawane na Zachodzie czasopisma.
Tak było kiedyś, cudowne lata, gdy każdą zdobytą książkę traktowało się jak małe zwycięstwo nad komunizmem, które utwierdzało w przekonaniom, że system nas nie pochłonie, nie pokona. Słowa, i te legalne, i nielegalne, ważne, że zamknięte między okładkami, niosły nadzieję i czyniły znośniejszą rzeczywistość.
Wrosła ta miłość do książek w moją duszę tak mocno, że każde odejście autora z tamtych lat bolało i boli. Niedawno żegnaliśmy Konwickiego, kilka dni temu Grassa. Obaj zapewnili mi godziny niezapomnianej przyjemności przy lekturze dzieł, które stworzyli. Chciałem o tym porozmawiać, pisarze i książki zawsze były ulubionym tematem, jaki poruszano, gdy spotykało się kilka osób. Były. Jak się okazało, w innej epoce – dzisiaj, młodsi ode mnie i dobrze wykształceni inżynierowie, prawnicy i biznesmeni, nie interesują się takimi sprawami. Gdy tylko do tego nawiązywałam, albo litościwie pozwalano mi skończyć nie podejmując tematu, albo, i to był wyraz życzliwego zainteresowania, zadawano mi pytanie, co napisali. Zupełnie wyjątkowo trafiałem na osobę, która przy nazwisku Grassa wspominała o Gdańsku a niekiedy o „Blaszanym Bębenku”. Wolałem jednak nie zagłębiać się w dyskusję o jego treści. Pozostało mi towarzystwo moich przyjaciół i rodziny. W moim domu, dla mnie i moich dorosłych już dzieci, książki były i pozostaną ważne, a nazwiska ich autorów nie zaskakują obcością.
Mieszkańców świata książki wciąż ubywa i to już demograficzna klęska. Chyba niepowstrzymana, nieuchronna. Ale to nie szkodzi, nam, jej obywatelom, nie trzeba imperium, zadowolimy przytulnym, niewielkim kraikiem, gdzie najważniejszym sklepem będzie księgarnia, najważniejszą instytucją biblioteka, a najważniejszym domowym meblem regał.

Marszandzi mawiają, że piękno obrazów kryje się w oczach widza. Gdzie kryje się piękno prozy i poezji? Może w duszy czytelnika?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz