Mieszkańców świata książki ubywa. Choć w zasadzie nigdy nie
było ich wielu. Przekonałem się o tym w 1986 roku, gdy trafiłem
do szkoły podchorążych rezerwy w Grudziądzu (studenci
dzisiejszych czasów chyba nie uwierzą, ale wtedy po zakończeniu
studiów szło się na rok do wojska) i próbowałem rozmawiać o
książkach. To byli nie tylko moi rówieśnicy, ale i absolwenci
szkół wyższych z całego kraju, a ja z niemałym zaskoczeniem
odkryłem, że żyjemy w innych światach. Fakt, że zdecydowana
większość z nich nie słyszała w tamtych czasach o „Małej
Apokalipsie” Konwickiego, „Folwarku zwierzęcym” czy „Roku
1984” Orwella, był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Chociaż
książki te były oficjalnie zakazane, to przecież w kraju roiło
się od podziemnych wydawnictw oferujących wszystko, czego nie można
było dostać w księgarniach. Być może nie wszyscy mieli do nich
dostęp, to możliwe, ale by nawet o nich nie słyszeć? Tego pojąć
nie potrafiłem.
Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza, mało kto w ogóle
słyszał o Konwickim, choć wychodziły oficjalnie inne jego
powieści, a to był tylko początek. Im dalej w las, tym było
ciemniej. Generalnie, jeśli nazwisko jakiegoś autora nie padło na
lekcji języka polskiego w szkole, nie było znane, ale i te w szkole
przywoływane książki nie zawsze szły w parze ze znajomością ich
treści.
Świat przywykliśmy postrzegać z własnej perspektywy, oceniać
według własnych przyzwyczajeń. Złodziej przekonany będzie, że
większość ludzi kradnie (najwyżej nie daje się złapać), a
człowiek uczciwy skłonny będzie wszystkim ufać. Otaczają ich
ludzie o podobnej profesji i poglądach do ich własnych. Stąd moja
pomyłka, przekonany byłem, że skoro ja czytam, skoro czytają
wszyscy moi bliscy i przyjaciele, czytają wszyscy. Nic bardziej
mylnego. Moi rówieśnicy z podchorążówki stanowili przegląd
absolwentów ze wszystkich regionów Polski, uczelni o
najróżniejszych profilach i okazało się, że nie wszędzie to
samo jest interesujące i nie wszędzie tym samym się żyje.
Dotąd byłem przekonany, że świat książki to Najludniejsze
Imperium Świata. Polowanie na pojawiające się w księgarniach
dzieła, dla mnie i moich rówieśników pokolenia przełomu lat 50.
i 60., stanowiło jedną z najważniejszych życiowych czynności.
Podczas każdego towarzyskiego spotkania opowiadaliśmy sobie, że
ukazał się Stachura, Hłasko czy wspomniany Konwicki i gdzie
jeszcze można go kupić. Największymi szczęśliwcami byli ci,
którzy mieli znajomych pracujących w księgarniach (wielka
rzadkość), inni zdobywali się dla upragnionej książki na znaczne
poświęcenia, jak jeden z moich kolegów (a był to już rok 1987),
który zakupił dla pani ekspedientki bukiet róż po to, by
zostawiła dla niego pierwsze wydania „Imienia Róży”. Wartość
bukietu znacznie przekraczała wartość dzieła Umberto Eco, ale czy
można miłość przeliczać na pieniądze?
Ja byłem w jeszcze dogodniejszej sytuacji, bo dorywczo zajmowałem
się też rozprowadzaniem książek wydawanych poza oficjalnym
obiegiem, dzięki czemu rozkoszowałem się lekturami, które
niedostępne były dla niewtajemniczonych (choć chętnie dziełem
się wszystkimi nadwyżkami). Tak zapoznawałem się z zakazaną
twórczością Hrabala, Kundery, Sołżenicyna, Brandysa,
Kołakowskiego i dziesiątek innych cenzurowanych autorów.
Czytywałem też paryską „Kulturę”, „Zeszyty Historyczne” i
inne wydawane na Zachodzie czasopisma.
Tak było kiedyś, cudowne lata, gdy każdą zdobytą książkę
traktowało się jak małe zwycięstwo nad komunizmem, które
utwierdzało w przekonaniom, że system nas nie pochłonie, nie
pokona. Słowa, i te legalne, i nielegalne, ważne, że zamknięte
między okładkami, niosły nadzieję i czyniły znośniejszą
rzeczywistość.
Wrosła ta miłość do książek w moją duszę tak mocno, że każde
odejście autora z tamtych lat bolało i boli. Niedawno żegnaliśmy
Konwickiego, kilka dni temu Grassa. Obaj zapewnili mi godziny
niezapomnianej przyjemności przy lekturze dzieł, które stworzyli.
Chciałem o tym porozmawiać, pisarze i książki zawsze były
ulubionym tematem, jaki poruszano, gdy spotykało się kilka osób.
Były. Jak się okazało, w innej epoce – dzisiaj, młodsi ode mnie
i dobrze wykształceni inżynierowie, prawnicy i biznesmeni, nie
interesują się takimi sprawami. Gdy tylko do tego nawiązywałam,
albo litościwie pozwalano mi skończyć nie podejmując tematu,
albo, i to był wyraz życzliwego zainteresowania, zadawano mi
pytanie, co napisali. Zupełnie wyjątkowo trafiałem na osobę,
która przy nazwisku Grassa wspominała o Gdańsku a niekiedy o
„Blaszanym Bębenku”. Wolałem jednak nie zagłębiać się w
dyskusję o jego treści. Pozostało mi towarzystwo moich przyjaciół
i rodziny. W moim domu, dla mnie i moich dorosłych już dzieci,
książki były i pozostaną ważne, a nazwiska ich autorów nie
zaskakują obcością.
Mieszkańców świata książki wciąż ubywa i to już demograficzna
klęska. Chyba niepowstrzymana, nieuchronna. Ale to nie szkodzi, nam,
jej obywatelom, nie trzeba imperium, zadowolimy przytulnym,
niewielkim kraikiem, gdzie najważniejszym sklepem będzie
księgarnia, najważniejszą instytucją biblioteka, a najważniejszym
domowym meblem regał.
Marszandzi mawiają, że piękno obrazów kryje się w oczach widza.
Gdzie kryje się piękno prozy i poezji? Może w duszy czytelnika?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz